Wracając do hal

To nie jest felieton na temat mistrzostw, to jest moja próba wątrobowa, mój odczyn śledzienniczy. Nie wiem, w której dokładnie minucie zostaliśmy wyeliminowani z Euro 2012.

11.06.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Grażyna Makara
/ fot. Grażyna Makara

By nie mieszać już w to Chrobrego i Jagiellonów: czy w minucie czterdziestej trzeciej, gdy Papadopoulos wylatywał za friko z boiska? Sędzia, doktor Hiszpan – jak nazwał go docent Koziołek – z dziwnej musiał pociągnąć flachy. Dla niego to była fraszka, lecz w końcu szło o życie. Bo wiadomo, że za szczęście, które spadło do garnka za darmo, trzeba spłacić z procentami; fortuna żyje w systemie bankowym. Albo też zostaliśmy wyeliminowani w minucie czterdziestej szóstej, gdy pierwszych dwanaście podań do tyłu ujawniło gromko, niczym bicie kuranta w południe, jaki mamy plan na grę w przewadze? Albo zostaliśmy wyeliminowani kilka dni wcześniej, gdy UEFA decydowała o grze przy zadaszonym stadionie?


Nic nie rozumiem z meczu Polska–Grecja, kompletnie nic, zredukował moje IQ do poziomu gwarantującego co najwyżej obsługę prostych narzędzi, młota najlepiej. Co się stało w szatni podczas piętnastu minut przerwy? O czym tak naprawdę tam gadali? Czy tylko „się mobilizowali” i poklepywali po plecach, czy może jednak wymyślali jakąś strategię, skoro przyszło grać jedenastu na dziesięciu, czyli trzeba było inaczej niż normalnie zagospodarować boisko? Jak można było – pytają wszyscy – odmienić wino w wodę w ciągu paru chwil ledwie? Przejść od nadzwyczajnego pressingu do depresji? Miało być dodawanie, jednego więcej; po pięciu minutach drugiej połowy okazało się, że dzisiaj na lekcji uczymy się też odejmowania i że jest nas trzech mniej. Nic, doprawdy nic nie rozumiem, bo to nie była „słabsza połowa w wykonaniu biało-czerwonych”, to była przedziwna katastrofa mentalna i fizyczna, wykraczająca daleko poza tak zwaną gorszą dyspozycję; nie ma co udawać, że było inaczej i że ten rezultat nie jest porażką. Nikt na świecie nie traci w tak wielkiej imprezie i w ciągu dwudziestu minut, mając z początku liczebną przewagę, trzech bramek (jednej realnej i dwóch potencjalnych: tej z karnego i tej mile nieuznanej).


Lewandowski strzelił jedną z najbardziej soczystych luf w dziejach naszego futbolu; coś porównywalnego z rogalem Deyny w meczu z Włochami. Siatka stęknęła z rozkoszy, dostała to, czego chciała, ten gol padł dokładnie tak, jak paść powinien, spełniając zbiorowe oczekiwanie – piłka nie wturlała się do bramki, nie wpadła po rykoszecie, lecz rąbnęła radośnie, w samą dziesiątkę. Takiej właśnie bramki chcieliśmy, zdobytej szybko i z impetem, walniętej wspólną główką dwudziestu milionów. Jeszcze przed chwilą pastelowe szarfy, wdzianka i rajstopy w barwach à la Hockney jak androgyniczne gazele wiosennie wiły się na otwarcie, jeszcze przed chwilą akcje orłów miały coś z tej niewinności, z werwy Rimbauda, jeszcze wszystko toczyło się świetnie, zdumiewająco dobrze... toczyło i szybko minęło, to był tylko mazurek czy polonez zagrany dla zmyłki przed requiem.

Nie rozumiem, nic nie rozumiem, nie rozumiem też religii remisu, którą ekipa wraz z posłusznymi komentatorami ubezpieczała się od dłuższego czasu i która wyraźnie zamąciła we łbach; dziś widać wyraźnie, że był to mecz o wszystko, jeśli cokolwiek dalej miało zależeć od nas samych, a nie od morale Rosjan. Zrozumiał to duch gry, jeśli taki istnieje, mnożąc dramatyzmy, na jakie obie ekipy poziomem kopania raczej nie zasługiwały; tak jakby duch ów chciał wycisnąć, co się da z niesprzyjających dla siebie okoliczności, wykreować spektakl bez pełnego wkładu aktorów. Przynajmniej to było jakieś zadośćuczynienie dla niezwykłego nastroju, który od rana wtłaczał nam w żyły wieczność: łaskotała w nich mocno, jak to ona.


Więc szkoda, najbardziej mi szkoda zabrania nam zabawek, zduszenia euforii, którą mieliśmy już w dłoniach od przedszkolaka do emeryta, szkoda dla kraju, dla Warszawy i wielu innych miast w ten czwartek cudownie przemienionych w scenę Nierealnego, w fantastyczne decorum zbytku, ekscesu bezsensownego, że pociągnę dalej Bataille’m, wydatku, którego nic nie usprawiedliwia poza własną fenomenalną przesadą, jakiej talibowie realizmu i racjonalności, nagle zainteresowani żłobkami, w swym ukrytym konserwatyzmie nigdy nie pojmą.

Przespałem się z Kasandrą i przepraszam wciąż ufnych i promiennych. „Tygodnik Powszechny” chadza na szczęście własnymi drogami, moja żółć nikogo nie skwasi, tym bardziej, że przybierze postać druku dopiero w środę, gdy będzie już wiadomo prawie wszystko. Oczywiście, trochę odprawiam gusła, w czeluści serca tli się jeszcze nadzieja, ten stary, rozłażący się papieros „Giewont”. Jeśli się fortunnie mylę co do prognoz, proszę podrzeć gazetę, oszczędzając felietony kolegów, ja na razie zabieram się do oglądania naszych siatkarzy grających z Brazylią po świetnych zwycięstwach w Lidze Mistrzów, bo czuję, że trzeba nam wracać do hal.


Tymczasem grali inni i grali ciekawie, działo się przez tych cztery dni więcej niż zwykle w pierwszej rundzie. Widzieliśmy przede wszystkim cudownie pogodny, niejako beztroski i głęboko inteligentny mecz Włochów z Hiszpanami, transmitowany, zdawało się, nie przez TVP, lecz Program II Polskiego Radia: dwie piękne partytury wykonywane z wirtuozerią na przemian.

Podziwialiśmy słowiańskie bieganie z wywieszonym jęzorem Rosjan i Chorwatów, wyjątkowo skuteczne i chwilami bardzo atrakcyjne. Widzieliśmy szeroką, epicką, choć gorszą niż dwa lata temu na Mundialu, grę Niemców, smakowaliśmy szczególny stoicyzm Duńczyków, a wśród przegranych tradycyjną, godną zawziętość Irlandczyków i kunsztowną ostrożność nieco pechowych Portugalczyków.

Szczególnym przypadkiem okazali się Oranje, lowelasi, którym już nie wszyscy chcą ulec, starzy spece od przewagi w polu. Tyle że kiedyś byli też specjalistami od strzałów z dystansu, teraz zza szesnastki już nie uderzają, tak jakby i oni ulegli nowemu messi-anizmowi futbolu (albo też jego katalonizacji), czyli – z wyjątkiem Irlandii, której styl gry jest zapisany w konstytucji – uporczywych prób wtłaczania gola z paru metrów w wyniku kawalkady kiwek i podań na polu karnym.

U mnie zaczyna się poniedziałek, krople deszczu na szybie, kilkaset metrów stąd dach na Stadionie Narodowym gapi się w chmury swym owalnym bielmem.


MAREK BIEŃCZYK jest jednym z najwybitniejszych polskich pisarzy. Znakomity prozaik, eseista, kongenialny tłumacz Kundery i Ciorana, historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN, współpracownik kwartalnika „L’atelier du Roman” (Francja). Studiował romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jest członkiem International Federation of Wine and Spirits Journalists and Writers (F.I.J.E.V.), znawcą wina i piłki nożnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2012