"Zabrali, już im zabrali"

Jeszcze nie słyszałem, siedząc w pubie, tylu jęków i westchnień podziwu nie po golu, lecz w trakcie „zwykłej” gry. Ten mecz był jak seans akupunktury, seans igiełek wnikających w ciało najbardziej precyzyjnym z możliwych torem.

02.07.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Grażyna Makara
/ fot. Grażyna Makara

Mój fizjoterapeuta czas temu obiecał, że przed wyjazdem na kajaki przyklei mi na plecy niebieskie plastry; nie bardzo wiedziałem, po co, teraz już rozumiem: chodzi o trzymanie lędźwi w kupie. I to tyle w kwestii imitacji, bo aby zdejmować ostentacyjnie koszulkę, trzeba mieć, jak felietonistom „Tygodnika Powszechnego” brutalnie w czwartek przypomniano, coś więcej pod spodem niż same dobre chęci. Pozostają nam słowa – sflaczałe piłeczki, które beznadziejnie próbują dotknąć ciała, dobić się do rzeczywistości, jak Polacy do ćwierćfinału.

Zatem Balotelli w meczu z Niemcami: jeden gol, drugi, i wreszcie na przypieczętowanie gest symboliczny, wielkie ujawnienie własnej nagości. Komu rzucał to erotyczne wyzwanie, komu podtykał pod nos swą najczarniejszą czerń, przed kim demonstrował tę władczą tautologię, „ja” wzmocnione przez samoobnażenie, dla kogo wznosił ten pomnik gladiatora? Tak jakby z głębokiej pamięci wyrwał się gest antykolonialny? Czy raczej rytualny gest zwycięzcy nad zsiniałym trupem wroga? Albo tylko reklama sztucznego błękitu?

Bramki i wyniki powoli pójdą w niepamięć, większość rezultatów sprzed czterech lat ulotniła się z głowy; kto tam był w ósemce, kto wyszedł z grupy? Trudno to odtworzyć – ale może ostaną się pod powiekami okruchy scen, baletowe czy teatralne pozy ciał. Wyraz twarzy Gianluigi Buffona, z meczu na mecz wzniośle i identycznie fałszującego hymn włoski, wyśpiewywany przy zamkniętych oczach z taką powagą i żarliwością, że każde, najbardziej nawet oporne włoskie ego musiało się w takiej chwili rozmazać w doznaniu wspólnoty. Twarz Błaszczykowskiego, dziękująca niebu za wysłuchanie modlitwy: najbardziej autentyczny religijny akt na ziemiach polskich od wielu lat. No i ten Balotelli, ukazujący urbi et orbi wdzięki swej stalowej anatomii.

Niebieskie szlaczki chwilowej wszak sławy. Wczoraj, gdy Buffon po raz czwarty wyjmował piłkę z siatki, jak kobrę zaplątaną w gardło, gdy parę minut później zwycięzcy rozpoczynali tryumfalną serię podskoków, napastnik B. mógł już tylko, odśrubowany z cokołu przez Ramosa & Cie, wypluwać swą wściekłość w bezradnym potrącaniu asystentów trenera i ucieczce do szatni. Na murawie tańczyli teraz krasnale i ludzie średniego wzrostu, herosi o kształtach urzędników.

To, zdawało się, mógłbyś być ty, i ty, i ty. Jeden z nas, jajogłowych, którzy po pracy wypacają na boisku batoniki i ścierają ślady krzeseł z rozgniecionych tyłków. Także dlatego my z „Tygodnika” wiernie im w tym Euro sekundowaliśmy, byli najbliżsi nas samych w innym wcieleniu. Przez pierwszych dwadzieścia minut pokazali w finale futbol nieprawdopodobny, przez kolejnych siedemdziesiąt – fantastyczny. Jeszcze nie słyszałem, siedząc w pubie, tylu jęków i westchnień podziwu nie po golu, lecz w trakcie „zwykłej” gry, przed szesnastym metrem; przy moim stoliku, rzekłby ktoś, siedziała (tak na ucho) Szarapowa. Trzeba było żałować, że już strzelili bramkę, że już walnęli drugą, tyle jeszcze mogliby pokazać, tyle ponaciskać, tyle razy wykonać laserem swe przenikliwe podania, przeszywające cienkim ostrzem włoską obronę.

Ten mecz był jak seans akupunktury, igiełek wnikających w ciało obrony najbardziej precyzyjnym z możliwych torem. Pierwszy gol Silvy z cudnego podania Iniesty do Fàbregasa, który na trzech metrach dostał odrzutowego przyśpieszenia, podczas gdy włoski obrońca leciał dalej pasażerskim. Gol drugi Alby, pchły szachrajki, która, pstryknięta przez Xaviego, wyskoczyła zza włoskich ud i strzeliła z precyzją i spokojem, jakich większość napastników, ludek nerwowy, nigdy nie osiąga. Najpiękniejszy w tym golu był zresztą nie sam strzał, nie samo podanie, ale owych kilkadziesiąt metrów przebiegniętych sprintem przez Albę w niezwruszonej wierze, że warto tak lecieć, i że ta piłka na pewno zostanie mu podesłana.

Albo to jeszcze: Fàbregas na początku drugiej połowy dryblujący na włoskim polu karnym i poruszony nagłą myślą, że może rzeczywiście da się wjechać piłką do bramki. Nieomal wjechał, i byłoby to najświetniejsze spełnienie hiszpańskiej logiki gry, obraz idealny jej ducha: stanąć w jedenastu chłopa w bramce przeciwnika, dotrzeć do kresu możliwości, tak przedryblować i wykiwać przeciwnika, by przecisnąć się w komplecie na drugą stronę, przekroczyć linię bramkową i dostąpić futbolowej transcendencji.

„Zabrali, już im zabrali” – krzyczał Dariusz Szpakowski, nasz Wielki Statystyk, w jakże słusznym wybuchu podziwu. Włosi grali do 60. minuty właściwie dobrze, bardzo dobrze w ataku, lecz co chwila, i z czasem coraz bardziej, „już im zabrali”, już im Hiszpanie kradli futbolówkę. Po zejściu Thiago Motty obie drużyny rozpoczęły pożegnalne party, partnerskie chillout, stopniowe wygaszanie gry i całego Euro. Szkoda, że tak wcześnie, obie wydały dwa najświetniejsze mecze turnieju, pierwszy strategiczny i inteligentny aż do przesady, drugi żywiołowy, przez długi czas nadzwyczajny, najlepszy finał wielkiego turnieju od wielu lat. I obie zrozumiały, że tamtego pierwszego meczu nie da się powtórzyć; zrozumieli przede wszystkim Hiszpanie, którzy wreszcie zwolnili sprzęgło, zatrudnili buzujący wcześniej na luzie silnik. Sama gra była wspaniała, lecz zachwycało również to przedmeczowe olśnienie, że tak – szybko, jak najszybciej – w tym finale trzeba zagrać, na przekór oczekiwaniom, na przekór powszechnej pewności, że mecz będzie wyrachowany i stąpany, i dobrnie zapewne do karnych.

Większość kibiców dopingowała Włochów, głęboko wdzięczna za wyeliminowanie w świetnym stylu Konieczności, czyli Niemców; Konieczność wcześniej grała świetnie, lecz mało kto lubi, gdy Konieczność ogłasza się konieczną. Może dzisiaj ta większość doceni szansę, jaką, zabrawszy piłkę innym, dała Hiszpania obecnym pokoleniom na Ziemi, szansę obejrzenia gry dotąd niespotykanej, natchnionej, i szansę odnowy futbolu, który w latach 90. i na przełomie wieków zastygł w wykonaniu drużyn narodowych (w mniejszym stopniu klubowych) w stylistycznym i taktycznym pacie. Ten duch odnowy chuchnął chyba w całe Euro; było nadspodziewanie dobre, czyste, bez większych idiotyzmów sędziowskich (no, jeszcze wczoraj odpuszczony karny dla Hiszpanów), i nadspodziewanie przyjazne.

Wczorajszy nocny sms z Madrytu głosił: „No hay tres sin cuatro! A por Brasil!” – „Nie ma trzech bez czterech. Teraz w Brazylii!”. To tylko dwa lata, może jeszcze... Tak, z Hiszpanią po puchar do Brazylii! Jedźmy, wszystko woła.


MAREK BIEŃCZYK jest jednym z najwybitniejszych polskich pisarzy. Znakomity prozaik, eseista, kongenialny tłumacz Kundery i Ciorana, historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN, współpracownik kwartalnika „L’atelier du Roman” (Francja). Studiował romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jest członkiem International Federation of Wine and Spirits Journalists and Writers (FIJEV), znawca wina i piłki nożnej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012