Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Polityczne żarty na Facebooku? Poważne debaty na uniwersytetach? Co ma większy wpływ na kształt demokracji: to, co mówią w studiu telewizyjnym politycy, czy to, co mówią sobie przy piwie ludzie siedzący w barze? Czy rzeczywiście zachodnie społeczeństwa (w tym nasze) tracą zainteresowanie sferą publiczną?
Francuski historyk Pierre Rosanvallon (fragment jego książki publikuje najnowsza „Res Publica Nowa”) uważa, że udzielenie twierdzącej odpowiedzi na ostatnie z powyższych pytań byłoby zbyt pochopne. Mamy do czynienia nie z brakiem zaangażowania obywatelskiego, lecz z jego rozproszeniem. Nikt tak naprawdę nie bada tego, co można by nazwać politycznym „drugim obiegiem” (abstrahuję od tego, co znaczy to określenie w dzisiejszej debacie politycznej w Polsce). W jednym z niewielu tego typu badań, zamówionych przez Brytyjską Komisję Wyborczą, ustalono, że obywatele Wielkiej Brytanii codziennie prowadzą około 15 milionów rozmów o polityce. Część z nich jest aktywna na forach internetowych, część angażuje się w doraźne akcje polityczne i społeczne. „Ludzie wydają się poszukiwać nowych sposobów wyrażania siebie”, pisze francuski uczony. Nie zadowala ich już oddawanie głosu i rozliczanie swoich przedstawicieli w kolejnych wyborach. Nie są też zadowoleni z instytucji organizujących krytykę lub poparcie dla określonych posunięć. Sami chcą powiedzieć, co myślą, i „zmusić rząd do wyjaśnienia i uzasadnienia swoich działań”.
Tę nową sytuację Rosanvallon nazywa „demokracją interakcyjną”. Już nie akt wyborczy, ale stała interakcja, wymiana opinii staje się zasadą demokracji. Ta nowa sytuacja ma, oczywiście, swoje jasne i ciemne strony. Władza staje się bliższa społeczeństwu, obywatele zaś starają się zdobyć wpływ na jej poczynania „nie przez »chwytanie« czy »rozkazywanie«, lecz przez jej modulowanie, przekonywanie, by działała inaczej”. W toczącą się debatę włącza się coraz więcej głosów, „wola ludu” stała się pluralistyczna i rozdyskutowana. „Rozwój internetu zachwiał starą równowagą między tym, co ukryte, i tym, co dostrzegalne. Wszystko znajduje się teraz na widoku”. Polityczni liderzy muszą reagować nie tylko na „duże konfrontacje”, ale i „na niezliczoną ilość mniejszych dysonansów, które są zaogniane i zwielokrotniane siłą internetu”.
Z drugiej strony, daje to władzy nowe możliwości manipulacji opinią publiczną, wykorzystywania jej narzędzi do osiągania własnych celów, posługiwania się „bliskością” jako instrumentem walki politycznej. Poza tym jak sprawić – skoro tradycyjni pośrednicy między społeczeństwem a władzą (dziennikarze, działacze społeczni, przywódcy religijni) tracą dziś na znaczeniu – by ta wielka dyskusja nie stała się wielkim szumem, „pomieszaniem języków”, dającym złudzenie partycypacji, ale nie wywierającym realnego wpływu na decyzje polityczne? I czy chaos głosów nie przełoży się ostatecznie na chaotyczność polityki, na jej niespójność, doraźność, niezdolność liderów do podejmowania odważnych, dalekosiężnych decyzji? Tam, gdzie znikają mocne instytucje reprezentujące opinię publiczną, zaczyna się „tyrania sondaży”. Czy to nieuniknione?
Nie tylko Rosanvallon, również inni autorzy „Res Publiki” ciekawie opisują sytuację, w jakiej znalazły się europejskie demokracje. Jesteśmy częścią tej sytuacji. Im mniej z niej rozumiemy, tym bardziej podatni jesteśmy na demagogię. Dobrze jest też zobaczyć od czasu do czasu, że istnieje związek między tym, co mówią do nas polityczni przywódcy, a tym, co sami mówimy u cioci na imieninach.