Modernizacyjne alibi

Polskie państwo nie jest w rozpadzie. Problem w tym, że nie widać ścieżki jego rozwoju. A liderzy PO coraz bardziej przypominają Sarmatów.

17.09.2012

Czyta się kilka minut

Co takiego stało się w Polsce, że Donald Tusk zwycięża odwołując się do wizji państwa liberalnego – przecież liberałowie długo w tym kraju byli skazani na klęskę? Według Cezarego Michalskiego Polacy przestraszyli się rządów silnego państwa w latach 2005–2007: PO wyciągnęła z tego wniosek i poddała się dyktaturze dnia codziennego, przymusowi konserwowania status quo. To zapewnia jej rządy, ale Polskę skazuje na dryf.

Tak, odpowiada Michalskiemu Bartłomiej Sienkiewicz. PO zdobyła klucz do tych, którzy w wyborach decydują, „kto będzie rządził lub kto ma przestać rządzić”: do ludu (określanego przez publicystę „TP” „bagnem”), który w „najgłębszym, obywatelskim sensie prowadzi swoją kalkulację, co mu się opłaca, a co nie. Z tej kalkulacji wynika, że raczej – Tusk”. Platforma, twierdzi Sienkiewicz, odkryła tajemnicę sukcesu w polskiej polityce: kto bardziej schlebia ludowi i jawi się jako umiarkowany stabilizator po latach zdradzonych obietnic, ten długo będzie rządził, chyba że ktoś inny porwie go, rozbudzając szkodliwe emocje. Przy czym wybór PO nie tylko jest racjonalny, bo zapewnia rządzenie, ale także daje powolny, liczony własną miarą rozwój kraju.


Po części Sienkiewicz ma rację. Przez 20 lat politycy tak często zdradzali składane przez siebie obietnice i podejmowali ryzykowne gry, że dla wielu czas politycznej stabilizacji może wydawać się wygórowanym oczekiwaniem. Donald Tusk, wieloletni weteran, jest spokojnym premierem i wobec tego idealnym ukojeniem na skołatane nerwy. Ale czy w polskiej odmianie liberalizmu mamy wybierać władcę niczym dawna szlachta, która akceptowała kandydata na króla tylko pod warunkiem, że nie podwyższy podatków oraz nie wywoła wojny? Zasady demokratycznej gry (w domyśle liberalnej) są przecież inne i mówią: sercem i umysłem wybieramy osobę oraz program. Owszem, praktyka wypada różnie, raczej gorzej niż lepiej, bo dwie dekady wolności we wszystkich krajach Europy Środkowej udowodniły, że wyborcy wolą głosować „przeciw” niż „za”. Udowodniły też, że status quo albo bezwolność wybiera, nie chodząc na wybory, większość uprawnionych do głosowania.

Jednak problem tkwi gdzie indziej. Sienkiewicz odwołuje się do liberalizmu, ale ma kłopot z odpowiedzią na podstawowe dla każdego liberała pytanie: po co jest państwo? Według niego służy ono jedynie dla zapewnienia świętego spokoju, a reszta spraw jakoś się ułoży, przy pomocy „energii Polaków”. W ogóle nie myślmy o jakichś zmianach, modernizacji – ci zaś, którzy do nich wzywają, są podejrzani. Przecież marzy im się jakiś obcy wzorzec. My musimy działać powolutku, w myśl zasady, że dobrze jest, jak jest, bo mogło być gorzej.


Wydawało się, że monopol na sarmackość ma nasza prawica. Nic z tego. PO pod piórem Sienkiewicza okazuje się najlepszym jej XXI-wiecznym wcieleniem. „Nie trza psuć, póki dobrze” – sufluje rządzącym. Platforma zresztą sama przekonuje opinię publiczną, że cnotą jest brak działania. I że jest to wybór nieideologiczny, zaś wszystko inne – mówienie o zmianach, reformach – jest ideologiczne, czyli złe. Premier, zamiast rządzić, zdaje się jedynie reagować na kryzysy. Robi to sprawnie, jeżeli za cel sam w sobie uznać utrzymanie władzy. Jednak tym samym traci się z pola widzenia przyszłość. W efekcie ugrzęźliśmy w teraźniejszości.

Owszem, można powiedzieć, że to nie tylko polska przypadłość. Nie tylko dla nas jest ważne jedynie to, co teraz. Pytanie jednak: czy tu, nad Wisłą, możemy sobie na to pozwolić? Nawet sławione przez Sienkiewicza „bagno”, czyli domniemana klasa średnia, chce autostrad, punktualnych i czystych pociągów, a niektórzy z wyborców PO – o zgrozo! – także szkoły na dobrym poziomie i powszechnego dostępu do kultury, a nie jedynie do rozrywki.

Wiemy: to z kręgu tego rządu wyszedł projekt modernizacyjny Michała Boniego. Tyle że ostatecznie opracowania jego zespołu okazały się jedynie politycznym narzędziem, swoistym alibi dla ekipy Tuska: „przecież myślimy o przyszłości”.


Jeżeli politycy przestali mówić o projektach modernizacyjnych, to nie znaczy, że myślenie o nich nie ma sensu. Model zmian à la IV RP był nieudolny, ale pokazywał, że przedstawiając wizję przyszłości można wygrać wybory. Tymczasem Platforma zamiast rządzić chce tylko wygrywać rankingi popularności, grając starą płytę Ronalda Reagana: odpowiedzcie mi, czy dziś jest wam lepiej niż pięć lat temu.

Bartłomiej Sienkiewicz zapewne zdaje sobie sprawę, że od modernizacji nie ma ucieczki. Choć tak zażarcie argumentuje przeciwko naśladowaniu innych, to w istocie zgadza się na kolonizacyjną modernizację narzucaną przez kolejne dyrektywy UE. W ten przecież sposób dziś przede wszystkim zmienia się Polskę. On jednak woli o tym milczeć, bezdyskusyjnie przyjmując do wiadomości to, co dziś proponuje nam coraz bardziej niestabilna Unia. On, tak bardzo walczący – jak mówi – z kolonialnym dyskursem.

Może zatem nie jest dziwacznym oczekiwanie, że urzędujący premier wyznacza horyzont zmian? Tylko potrzebny jest jakiś pomysł na Polskę w Europie za 5, 10 czy 20 lat. A jaki horyzont wytycza polityka Donalda Tuska? Nadal nie wiemy. Owszem, przyjęta przez niego praktyka działania daje Polakom poczucie, że państwo stara się nie wtrącać w indywidualne strategie przetrwania, firmując co najwyżej społeczny darwinizm.


W debacie o modernizacji nie chodzi o futurystyczne fantazje, ale o odpowiedzi na bardzo konkretne pytania: o demografię, politykę energetyczną lub edukacyjną. I o samo państwo. Przesadne są okrzyki w stylu: sprawa Amber Gold pokazuje, że jest ono w rozpadzie. Nie jest, ale ścieżki dalszego rozwoju też nie widać. Zapewne ma rację premier, że z powodu jednej afery nie ma potrzeby jakiejś „nadpobudliwości legislacyjnej”, a państwo nie powinno prowadzić obywateli za rękę. Ale działalność Marcina P. pokazała, że państwo oparte wyłącznie na trwaniu potrafi zawieść. Czy nie byłoby lepiej, gdyby takie wpadki miały uzasadnienie: nie dopilnowaliśmy, bo zajmowaliśmy się ważnymi wyzwaniami, wykraczającymi poza granice jednej kadencji?

Niestety, jest odwrotnie. Wpadki i potknięcia mają być wytłumaczeniem, dlaczego nie podejmuje się reform. Tymczasem bez wydarzeń nadzwyczajnych czy tragicznych, jak Euro 2012 i powódź 2010, trudno wymusić na aparacie urzędniczym sprawne działanie, zwłaszcza w dłuższej perspektywie (co dzieje się teraz na budowach autostrad?).

Biurokracja bez hierarchii celów i wartości opartych na dalekosiężnych wyzwaniach gnuśnieje. Przekonał się o tym wspomniany Michał Boni: nie tak dawno wychwalany, teraz trafił na sporządzoną przez „Politykę” listę rządowych nieudaczników. Co się stało? Wiedza, doświadczenie to zbyt mało w zderzeniu z aparatem państwa. A co dzieje się w ministerstwie zdrowia czy edukacji?


Można się zatem cieszyć, że liberałowie wreszcie znaleźli lud, który chce ich wybierać. Chociaż liberalizm tego ludu jest dość specyficzny, bo konserwatywny w sferze publicznej i drażliwie chroniący swobody indywidualnych życiowych wyborów, nieufny wobec wszelkiej wspólnoty wykraczającej poza najbliższych i pokładający pełne zaufanie w popuszczaniu cugli rynkom, nawet jeśli akurat taka filozofia zaprowadziła nas w objęcia kryzysu.

Sześć milionów wyborców PO to grupa, która wynajmuje partię. Jej ideologiczny wektor nie jest najważniejszy, bo istotniejsze jest to, że na rynku owa partia w tej chwili spełnia najwięcej warunków stawianych przez głosujących. Zatem niczym w dyskoncie biorą oni towar, który wygląda jako tako. I mają do tego prawo. Tyle że politycy sami nie mogą odgrywać roli bezbronnego ludu. Na nich ciąży odpowiedzialność, by tłumaczyć, przewodzić, czasem sprzeciwiać się, nawet za cenę popularności.

Sienkiewicz zaś temu ludowi – w imieniu PO – chce śpiewać kołysankę: „śpij dobrze, śpij”.


Ale po co rządzić z takim ludem? Czy celem ma być sama władza i jej stabilność? Obecny rząd celuje w okiełznaniu dziczy emocji i trzeba się zgodzić, że nie ma w tym godnego konkurenta. Tylko czy z tego wynika, że poseł Żalek miał rację mówiąc, iż zamiast wydawać pieniądze na wybory, lepiej obwołać królem naszego dobrego władcę? 


PIOTR KOSIEWSKI odpowiada za program Debaty Fundacji im. Stefana Batorego, jest stałym współpracownikiem „TP”


WOJCIECH PRZYBYLSKI jest redaktorem naczelnym „Res Publiki Nowej” i „The Visegrad Review”. Pracownik Katedry im. Erazma z Rotterdamu UW.


Dyskusja w sieci tygodnik.com.pl/co-premier-moze

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2012