Czy premier może

Po tygodniach milczenia przemówili dwaj najwięksi rywale na polskiej scenie politycznej. Co kryły deklaracje premiera, kontrowane projektami lidera PiS? I dlaczego nikt w Polsce nie wierzy już w silne państwo?

03.09.2012

Czyta się kilka minut

Donald Tusk w trakcie debaty sejmowej poświęconej aferze Amber Gold, Warszawa, 30 sierpnia 2012 r. / Fot. Witold Rozbicki / REPORTER
Donald Tusk w trakcie debaty sejmowej poświęconej aferze Amber Gold, Warszawa, 30 sierpnia 2012 r. / Fot. Witold Rozbicki / REPORTER

Są takie miejsca i takie momenty, gdzie politycy dokonują rozstrzygnięć o charakterze ustrojowym albo przynajmniej wygłaszają deklaracje o charakterze ustrojowym. Czasami mając realne ustrojowe czy ideowe ambicje, a czasami używając ustrojowego czy ideowego dyskursu wyłącznie po to, aby doraźnie osłaniać własną praktykę polityczną, ratować się przed doraźnym kryzysem albo atakować doraźną polityczną praktykę swego konkurenta.

Donald Tusk upozował swoją przedstawianą Sejmowi informację na temat działań i zaniechań państwa w sprawie Amber Gold właśnie na deklarację o charakterze ustrojowym. Zapowiadając pociągnięcie do odpowiedzialności konkretnych ludzi i przyjrzenie się praktyce działania konkretnych instytucji państwa, dodał do tego kilka sformułowań i aluzji głębszych, wskazujących na nierozwiązywalną sprzeczność pomiędzy wolnością a bezpieczeństwem.

Usłyszeliśmy zatem z jego ust retoryczne pytanie: „Czy mamy ograniczać możliwości obywatelom wtedy, kiedy chcą podejmować ryzyko, np. lokować pieniądze w tak niepewnych instytucjach?”. Premier przywołał nieco paternalistyczną metaforę, porównując obywateli do dzieci, a państwo do rodzica troskliwego, ale jednocześnie powściągliwego w swoich ambicjach kontrolowania potomstwa: „Jak zabezpieczyć czy swoje dzieci, czy państwo, równocześnie pamiętając, że naszym zadaniem jest nie ograniczać zbytnio wolności czy swych dzieci, czy obywateli?”. Tusk potwierdził też swoją wolę autonomizowania poszczególnych instytucji państwa wobec centrum kontroli, celowo utożsamionego w tym wystąpieniu z partyjnymi politykami: „z mojej strony jeden wniosek jest oczywisty – wzmocnijmy jeszcze niezależność prokuratury, wyposażmy prokuratora generalnego lub inną instytucję, być może sądową, w instrumenty, które będą w stanie skutecznie dyscyplinować lub egzekwować prawidłowe zachowania prokuratorów, ale nie dawajmy tych narzędzi politykom. Ani Tuskowi, ani Kaczyńskiemu, ani Palikotowi, ani Millerowi”.

Donald Tusk, któremu wielokrotnie zarzucano ospałość legislacyjną i który wobec tego wielokrotnie ogłaszał wiosenne lub jesienne „legislacyjne ofensywy”, tym razem postanowił zerwać z wszelką hipokryzją i powiedział wprost: „zatem nie ma potrzeby jakiejś nadpobudliwości legislacyjnej w tej konkretnej sprawie”.

LIBERALIZM STATUS QUO

Ten język można by nazwać liberalnym. Przypominającym, że patologie są ceną wolności i tylko za cenę wolności mogą być w istotny sposób ograniczone – czy raczej zastąpione – patologiami nieporównanie głębszymi, które są z kolei oczywistą konsekwencją braku wolności. „Ucieczka od wolności” możliwa jest jedynie w ramiona upartyjnionej polityki, w ramiona „Tuska, Kaczyńskiego, Palikota, Millera”, które tylko nielicznym w Polsce kojarzą się z większym bezpieczeństwem. Donald Tusk o antypolityczności Polaków wie doskonale i na niej zbudował siłę swego wystąpienia.

Problem zaczyna się, kiedy skonfrontujemy ten nieskazitelnie i sympatycznie liberalny język szefa rządu z faktyczną doktryną ustrojową PO. Sam próbowałem jej kształtu dociekać, rozmawiając o niej w wywiadzie – opublikowanym parę lat temu w nieistniejącym już piśmie „Europa” – z Janem Krzysztofem Bieleckim. Innym źródłem informacji był dla mnie wywiad rzeka z Januszem Palikotem, kiedy był on jeszcze ważną postacią PO.

Na doktrynę Platformy Obywatelskiej składa się przekonanie, że polskie państwo jest niewydolne z natury, a nawet z tradycji (Tusk jest historykiem, a dawne KL-D było środowiskiem, które lubiło czytać Stańczyków i ich uzasadnione narzekania na brak w Polsce instynktu państwowego). Dawne patologie państwowej praktyki Sarmatów wzmocnił jeszcze okres PRL, stąd krążący w środowisku Platformy ustrojowy pomysł „outsourcingu” – tworzenia struktur równoległych do niewydolnej i niedofinansowanej biurokracji państwowej, która nie dostarcza żadnych narzędzi skutecznego rządzenia, ale przecież zlikwidować też jej nie można. Jan Krzysztof Bielecki, pytany przeze mnie o determinację Platformy w przeprowadzeniu reformy finansów państwa, reformy KRUS-u czy reformy służby zdrowia, potrafił odpowiedzieć z zaskakującą szczerością, że „żadnej palącej potrzeby przeprowadzenia radykalnej reformy finansów publicznych dzisiaj w Polsce nie ma. To nie jest żaden cywilizacyjny priorytet”. Do „publicystycznych sloganów” Bielecki zaliczał też konieczność reformy KRUS, czy w ogóle wiarę w sprawczość rządu w konkretnej polskiej sytuacji. W jego diagnozie głównym kryterium powodzenia transformacji w krajach peryferyjnych, takich jak Polska, staje się „cierpliwość”. A głównym zadaniem rządu jest minimalizowanie napięć społecznych w obciążonym największymi ryzykami okresie wyrównywania się poziomów życia pomiędzy Zachodem i Polską, a także oczekiwania na powolną zmianę mentalności Polaków.

W tym kontekście język, w którym Tusk przedstawiał informację na temat działania instytucji państwowych wobec Amber Gold, jest tyleż językiem liberalnym, co językiem ostrożnego, dla jednych „realistycznego”, a dla innych zaledwie „pasywnego” status quo.

ETATYZM, W KTÓRY NIE SPOSÓB WIERZYĆ

Ramy pozwalające wybrzmieć liberalnemu językowi Tuska stworzył jak zwykle Jarosław Kaczyński ze swym językiem „silnej politycznej woli” oraz „etatyzmu”. Rezygnując z odpowiedzi Tuskowi w czasie sejmowej debaty wokół Amber Gold, Kaczyński i tak wypowiedział w tym dniu kluczową sentencję: „Premier nic nie może i nie chce móc”.

Parę dni później nastąpiła druga część odpowiedzi Kaczyńskiego na liberalne credo Tuska i była to odpowiedź jawnie już etatystyczna. W swoim „opozycyjnym exposé” lider PiS zapowiedział w istocie, że w przypadku powrotu do władzy wycofa zmiany w trzech ważnych obszarach – systemie ubezpieczeń emerytalnych, ochronie zdrowia i edukacji – do stanu poprzedzającego tzw. cztery reformy rządu Jerzego Buzka. Usłyszeliśmy zatem obietnicę odwołania reformy Handkego, połączoną z zapowiedzią centralnego ujednolicenia przez państwo programów nauczania (choć raczej w obszarze nauczania historii Polski niż matematyki, biologii czy chemii, co jest charakterystycznym dla Kaczyńskiego priorytetem). Usłyszeliśmy obietnicę odwołania reformy emerytalnej, gdyż to właśnie oznaczałby ośmielany przez rząd powrót Polaków z OFE do ZUS-u wraz ze swymi pieniędzmi. Z kolei zapowiedź „powrotu do budżetowego finansowania służby zdrowia” oznacza wycofanie się z trzeciej ze słynnych „czterech wielkich reform”.

Kaczyński uzupełnił ten komunikat mniej już konkretną obietnicą wsparcia przez silne polskie państwo programów, które zapewnią Polakom miliony nowych mieszkań, miliony nowych miejsc pracy oraz rozciągnięcie przez państwo nieporównanie bardziej skutecznej pomocy nad polską rodziną.

CZEMU WSZYSCY ZOSTALIŚMY „REALISTAMI”?

Liberalizm Tuska z jednej strony odwołuje się do jego autentycznych ideowych sympatii z okresu Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z drugiej strony jest doraźną osłoną wpadki, jaką była niesprawność państwa w aferze Amber Gold, nadrabiana dziś nadpobudliwością prokuratury i służb, działających na wyraźne zamówienie medialne i polityczne. Etatyzm Kaczyńskiego także jest wyrazem jego prawdziwych ideowych skłonności, a jednocześnie w planie doraźnym pozwala mu się przedstawiać jako jedyna poważna alternatywa dla Tuska, poważniejsza niż dyszący mu w kark Palikot, Miller i Ziobro.

Ale mnie ciekawi raczej to, dlaczego Donald Tusk zawsze musi wygrywać, posługując się liberalnym językiem, nawet jeśli ten język służy tylko osłanianiu doraźnych patologii i niedokonań państwa, którym Tusk zarządza od pięciu lat? I dlaczego Kaczyński, ze swoimi deklaracjami żelaznej politycznej woli, z etatystycznym zapałem oraz ponawianym nieustająco przez niego i innych polityków PiS potępieniem „lenistwa Platformy”, stale musi przegrywać?

Nie natura etatyzmu i liberalizmu to sprawia, ale coś prostszego i bardziej lokalnego. Moim zdaniem, o takim rozdaniu ról przesądza i długo jeszcze będzie przesądzać najnowsza historia polityczna III RP, gdzieś tak powiedzmy od afery Rywina.

Mówi się, że rywinowska komisja śledcza była pierwszą i ostatnią, która się do czegoś przysłużyła. Odsłoniła jakieś skrywane głęboko prawdy o patologiach państwa, pomogła te patologie zwalczyć lub choćby zminimalizować. Obudziła nadzieję na wzmocnienie polskiego państwa i uwiarygodnienie polskiej polityki. Otóż, rzecz wygląda zupełnie inaczej. Leszek Miller stworzył najsilniejszy w całej historii III RP – może do czasów Tuska – ośrodek politycznej władzy. Skupiony w dodatku, tak jak to powinno wynikać z polskiej konstytucji, wokół rządu, a nie będący wypadkową oddziaływania jakichś biznesowych, medialnych czy społecznych lobbies. Oczywiście silny premier, z silną partią i praktycznie bez opozycji – to był przepis nie tylko na relatywną, jak na naturalny chaos III RP, siłę państwa, ale także na patologie.

Za czasów silnego przywództwa Millera narastało zjawisko, które Ludwik Dorn, z właściwym sobie językowym talentem, nazwał „praktyką partyjnego reketu”. Kluska czy Olewnik zaznali tego w sposób może najbardziej bolesny, ale podobnych przypadków było coraz więcej. Sam Miller usiłował się trzymać od tego wszystkiego z daleka, ale po pierwsze, jego siła w Warszawie wynikała z siły jego partii w województwach, powiatach i gminach, a po drugie, on sam lub jego otoczenie podjęło próbę zbudowania „ostatniej nogi” silnej suwerennej władzy w Polsce, za co w tamtym czasie uchodziły „własne” (czyli osłaniające i sprzyjające ideowo własnej formacji) media. Najlepiej prywatne, gdyż media publiczne przechodzą w Polsce z rąk do rąk wraz z każdą zmianą politycznych koniunktur.

Kiedy wybuchła afera Rywina, opozycyjni politycy, szczególnie ci uczestniczący w sejmowej komisji śledczej, „egzaltowali się swoją własną egzaltacją” (by użyć sformułowania prof. Bronisława Łagowskiego, którym opisuje on naturę wszystkich polskich politycznych zrywów). Coraz bardziej radykalne diagnozy słabości III RP obrastały w coraz bardziej radykalne hasła wzmocnienia państwa. W końcu do wyborów 2005 r. dotarliśmy z jednej strony z obietnicą „szarpnięcia cugli” (Jan Rokita, wówczas w imieniu PO), a po drugiej stronie z jeszcze odważniejszą obietnicą „zbudowania IV RP” (Jarosław Kaczyński, PiS).

Nigdy już nie zdołamy się dowiedzieć, czy egzaltowany obóz reform z 2005 r. był w stanie rzeczywiście zreformować i wzmocnić polskie państwo, czy miał po temu wystarczający potencjał koncepcji i siły. Podzielił się on bowiem natychmiast w wyjątkowo gwałtownym jak na standardy III RP konflikcie. Donald Tusk, który prawdopodobnie przez cały czas od etatystycznego zapału Rokity pozostawał zdystansowany, po traumie dwóch wyborczych klęsk wybrał blokowanie PiS jako swoją jedyną doktrynę polityczną, która już w 2007 r. dała mu władzę. Jarosław Kaczyński jako całą praktykę IV RP był w stanie przedstawić bardzo słabą, zablokowaną politycznie władzę, kiepskie kadry (a nie mówię tu wcale o Andrzeju Lepperze, lecz o szeregach Prawa i Sprawiedliwości), a wobec niezdolności do rządzenia, zradykalizowaną i zmitologizowaną „walkę z układem”. Po drodze mieliśmy kompletne zniszczenie minimalnego przynajmniej konsensu lub choćby minimalnej lojalności dwóch partii w obszarze polityki zagranicznej i europejskiej. A potem katastrofę smoleńską i wzajemną symboliczną delegalizację dwóch największych polskich partii, będącą do dzisiaj ich podstawową metodą politycznego działania.

***

Właśnie dlatego w silne państwo, w potencjał państwowy polskiej polityki nikt dziś w Polsce nie wierzy. Tusk odwołuje się w swoim dyskursie, częściowo autentycznie liberalnym, a częściowo będącym tylko pasywnym dyskursem status quo, do twardej wiedzy polskiej opinii publicznej, pamiętającej, że polska klasa polityczna, cokolwiek by nie mówiła, czegokolwiek by nie obiecywała, jak bardzo by się przy tym nie egzaltowała, nie posiada dzisiaj żadnego potencjału państwowotwórczego.

Ta pełna goryczy „realistyczna” wiedza polskiej opinii publicznej paradoksalnie gwarantuje Tuskowi przewagę nad Kaczyńskim, a używanemu przez niego językowi – po części liberalnemu, po części odwołującemu się do status quo – trwałą przewagę nad etatystycznym i podnoszącym zalety nieskrępowanej politycznej mocy językiem Kaczyńskiego. Przecież nawet nie wiadomo, czy sam Kaczyński w swój etatystyczny język wierzy, czy może używa go już wyłącznie mechanicznie, jako narzędzia mobilizacji swego nieuchronnie mniejszościowego elektoratu, żeby mu nie uciekł do Ziobry.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2012