Mistrzostwa fatamorgany

Zostawcie w spokoju kwestie ekonomiczne czy wizerunkowe, nie szantażujcie patriotyzmem. W obronie Euro liczy się tylko jeden argument. Argument z piękna piłki nożnej.

04.06.2012

Czyta się kilka minut

Mecz z Andorą: ostatni sprawdzian Polaków przed mistrzostwami Europy, Warszawa, 2 czerwca 2012 r. / fot. Piotr Bławicki / East News
Mecz z Andorą: ostatni sprawdzian Polaków przed mistrzostwami Europy, Warszawa, 2 czerwca 2012 r. / fot. Piotr Bławicki / East News

A miało być tak pięknie. Miały być setki kilometrów nowych dróg i autostrad, supernowoczesne lotniska, wyremontowane dworce, do których zmierzają szybkie pociągi. Miały być miejsca pracy, miały być zyski branży hotelowej, sami zresztą wiecie lepiej, co miało być, bo częściej ode mnie oglądacie programy informacyjne (dlaczego częściej, wyjaśnię za chwilę). Wiecie też lepiej, jak to dziś wygląda: rozpaczliwa walka o „przejezdność” autostrady A2 między Warszawą a Łodzią, prowizorycznie oddawane obiekty, które po mistrzostwach Europy trzeba będzie zamknąć i w spokoju dokończyć, objazdy, remonty i korki, które w czasie turnieju zmienią się z ogromnych w gigantyczne. Nie dość, że nie zrobiliśmy cywilizacyjnego skoku, to jeszcze usłyszeliśmy w BBC, że żyjemy w kraju rasistów, z którego można wrócić w trumnie.

I po co nam to było? „Po co nam, warszawiakom, ten koszmarny stadion, unoszący się nad miastem jak podarte gacie kibica, po co nam te – jeszcze koszmarniejsze – koszta utrzymania trawy, trybun i działaczy (bo piłkarzy przecież nie mamy)?”, pytała w jednym z felietonów Magdalena Środa. Z jej tokiem rozumowania przyjdzie nam się mierzyć jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza jeśli – co przecież bardzo prawdopodobne – polska reprezentacja nie odniesie na Euro wielkiego sukcesu. „Za straty politycy zapłacą z naszych pieniędzy, i mnóstwo ludzi się wzbogaci (zwłaszcza właściciele browarów i agencji towarzyskich). Straci miasto i jego mieszkańcy: zdrożeją opłaty za żłobki i przedszkola, zwiększony będzie czynsz, zamrożone różne inwestycje (zapewne na pierwszy ogień pójdą – kulturalno--edukacyjne), pozamyka się jakieś linie komunikacyjne, niektóre z urbanistycznych planów pójdą w zapomnienie”...

Nawet jeśli wizja warszawskiej filozofki jest przesadzona, a kibic – wbrew temu, co pisze Magdalena Środa – nie spędza czasu między meczami jedynie na piwie i płatnym seksie, to kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw Europy nie chcę jej ignorować. Otóż tak: gotowość Polski na Euro jest marna, dalsze kompromitacje nie są wykluczone, zaś nadzieje wiązane ze świetlaną przyszłością po zakończeniu mistrzostw – mocno na wyrost.

Tylko że to nie ma najmniejszego znaczenia.

Rzecz w tym, że naprawdę będzie pięknie – tak samo jak pięknie było przed czterema, ośmioma czy dwunastoma laty. Z tej perspektywy jest sprawą absolutnie drugorzędną to, że mistrzostwa Europy odbędą się w Polsce i na Ukrainie, a nie np. w Słowenii i Szkocji. Niech malujący twarze w narodowe barwy politycy liczą na wzrost notowań, niech handlowcy próbują sprzedać jak najwięcej piw i telewizorów, niech wydawcy publikują kolejne lepsze lub gorsze książki (na to zjawisko chciałbym zwrócić uwagę: po raz pierwszy przy okazji turnieju piłkarskiego spośród wydawniczego badziewia można wydobyć perełki, choćby wznowienie „Futbolowej gorączki” Hornby’ego, „Odwróconą piramidę” Wilsona albo „Dryblując przez granicę” kilku autorów z Polski i Ukrainy, namówionych do pisania o piłce przez wydawnictwo Czarne). Niech producenci flag nie wyrabiają się z realizacją zamówień, a feministki niech słusznie zwracają uwagę na zagrożenia związane z ekspansją maczyzmu – i tak będzie pięknie, bo piłka nożna jest piękna.

Zwróćcie uwagę: nie piszę tu o niepowtarzalnej szansie na narodową integrację, podobną do tej, która stała się udziałem Niemców podczas organizowanego w ich kraju mundialu, a którą na przykładzie grającej w tamtym turnieju Ukrainy opisuje w „Dryblując przez granicę” Serhij Żadan. Był czerwiec 2006 r., Ukraińcy dopiero co przeżyli Pomarańczową Rewolucję, która dla jednych była objawieniem, a dla innych katastrofą, i być może po raz pierwszy czuli jedność i porozumienie. „Po każdym zwycięstwie tłumy obywateli od Ługańska do Lwowa wychodziły świętować na ulicach. Okazało się, że podobne wybuchy patriotyzmu i wzajemnego zrozumienia może zapewnić nam tylko piłka nożna”.

W kraju po katastrofie smoleńskiej, podzielonym równie boleśnie jak Ukraina, te słowa brzmią oczywiście bardzo à propos. Ale nie chodzi mi o ten rodzaj piękna, który niesie z sobą mniej lub bardziej iluzoryczne uczucie narodowej czy nawet religijnej wspólnoty, albo o z pewnością prawdziwe emocje każdego z tych, którym dane było przeżycie futbolowej inicjacji. „Siedzę i wymieniam w myśli wszystkich tych walijskich robotników, którzy kopali na pustkowiu przedpotopową piłkę, wszystkich tych wygnańców i przesiedleńców, którzy utknęli w tutejszych > przedsiębiorstwach, działaczy sportowych i komsomolców, aktywistów i stachanowców, wędrownych trenerów i zaciętych amatorów, którzy rozwijali, jak mogli, futbol w tym spalonym słońcem regionie – to znów ukraiński pisarz. – Liczę wszystkich górników na hałdach i kobiety na trybunach, wszystkie gwiazdy i niezdary na boisku, wszystkich bojowników i dublerów, wszystkich Brazylijczyków i Tatarów, wszystkich »krzywych« i »żuli«, wszystkich chłopaków, którzy zaczarowani patrzą na zielone murawy, marząc, że dorosną i zastąpią tych cieniasów. Wyliczam wszystkich deputowanych i pracowników biur, wszystkich bezrobotnych i pijaków, wszystkich niepewnych i przekonanych, wszystkich, którzy znajdują czas, by przyjść na trybuny i kibicować swoim. Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci. I nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

A może chodzi mi właśnie o tych ludzi? Nie, jednak nie. Sam zwykle oglądam piłkę w samotności, nieufnie przyglądając się towarzyszącym jej stadnym rytuałom, i robię to w czasie, który wy poświęcacie na programy informacyjne; szczerze mówiąc w telewizji nie oglądam niczego poza futbolem. Do Żadana zbliża mnie właśnie fraza „wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”; chodzi mi więc nie o miliony ludzi interesujących się piłką, lecz bardziej o to, co ich przyciąga na trybuny bądź przed ekrany: o futbol w stanie czystym.

Tym, co obserwujemy w Polsce na chwilę przed rozpoczęciem mistrzostw Europy, nie jest „nakręcana histeria” albo rodzaj „gwałtu przez uszy”, dokonywanego przez fanów piłki na ludziach mających ją gdzieś. To raczej oczekiwanie podobne do tego, które było udziałem wielu z nas przed przyjazdem Papieża. Owszem: postrzegane przez media jako zbiorowe, ale przecież głęboko indywidualne. Zgoda: widoczne na każdym kroku, ale przecież nie wymierzone przeciwko komukolwiek.

Na co właściwie czekamy? Przepowiadam sobie w pamięci wszystkie poprzednie mistrzostwa Europy, z ich nieprawdopodobnymi dramatami i zwrotami sytuacji. Mecz sprzed czterech lat, w którym Turcy w ciągu ostatniego kwadransa odrobili dwubramkową stratę, by wygrać z Czechami 3:2, a winnym porażki wspaniale grających w tamtej dekadzie rodaków Hrabala okazał się ich najlepszy zawodnik, zwykle bezbłędny bramkarz Petr Czech. Dogrywka półfinału z 1996 r., kiedy Darren Anderton trafił w słupek, a Paul Gascoigne minął się z piłką i zamiast zwyciężyć, świetni Anglicy kolejny raz pożegnali się z mistrzostwami, bo nie wytrzymali nerwowo serii rzutów karnych. Inny półfinał, pierwszy, który jako tako pamiętam, z 1984 r., kiedy jedna z najlepszych drużyn w historii futbolu, czyli Francja z Platinim w składzie, przegrywała z Portugalią na sześć minut przed końcem dogrywki, by ostatecznie zwyciężyć 3:2, a wspomniany Platini niespodziewanie uchylił się od wykonania rzutu wolnego, by gola mógł zdobyć Domergue. Przekazywane w kibicowskich legendach opowieści o spotkaniu Czechosłowacji z RFN w 1976 r., z TYM karnym Panenki (redaktor serwisu internetowego „TP” zapewnił mnie, że w wersji elektronicznej tekstu wklei stosowny link) i o mitycznym, bo inaugurującym pierwsze w historii mistrzostwa Europy meczu Jugosławii z Francją w 1960 r., zakończonym zwycięstwem gości (spotkanie rozgrywano w Paryżu) 5:4, z dwoma golami Drażana Jerkovicia, zdobytymi w ciągu minuty. Dosyć już, wystarczy.

Nie, wspomnijmy jeszcze turniej z 1992 r., wygrany przez ściągniętych z wakacji Duńczyków, którzy w ostatniej chwili zastąpili wyrzuconą z mistrzostw za rozpętanie wojny na Bałkanach Jugosławię. Wspomnijmy wolej Marko van Bastena z finału w 1988 r. i otrzyjmy przy okazji łzę, która pojawia się na myśl o tym, co mógłby jeszcze osiągnąć holenderski napastnik, gdyby jego kariery nie przerwała kontuzja. Wspomnijmy rzut karny sprzed 16 lat, zamieniony na bramkę przez Stuarta Pearce’a, i reakcję tego ostatniego, wołającą doprawdy o wsparcie psychoterapeuty: tak ogromne pokłady ulgi i tłumionej frustracji uwolniła w związku z jedenastką, którą Pearce spudłował na innym turnieju, sześć lat wcześniej...

W dawnych, lepszych (choć nie dla piłki) czasach siadywaliśmy z Jerzym Pilchem w jednej z knajp na Rynku i spędzaliśmy popołudnia na wymienianiu zdań typu: „A pamiętacie skład Ajaxu z 1972 r.?”, zaś każde z nich przywoływało wspomnienia największych może uniesień życia – choć równocześnie zamykało na siedzących z nami niewtajemniczonych. Nie wiem, czy wyliczanką z poprzednich akapitów nie popełniam tego samego błędu, poprzestanę więc na niej, zwracając jedynie uwagę, w jaką opowieść się ułożyła. Bramki tracone w ostatnich minutach. Niewykorzystane sytuacje. Błędy niezawodnych zwykle bramkarzy. Łzy pudłującego. Sukces będący już na wyciągnięcie ręki, a wymykający się w ostatniej chwili (a pamiętacie kontrowersyjnego karnego, podyktowanego – słusznie! – przez angielskiego sędziego przeciwko Polakom na ostatnim Euro, i późniejszą deklarację premiera Tuska, że miał ochotę kogoś zabić?)... I może jeszcze – w przypadku takiego turnieju, w którym albo „naszych” nie ma, albo błyskawicznie odpadli – sympatia przenoszona z jednej drużyny na drugą, przeważnie tę słabszą, zapewne też piękniej grającą. Do czasu, kiedy i ona odpadnie.

Owszem, piłka nożna to także, pardon: to przede wszystkim fantastyczne bramki, wizjonerskie podania, bajeczne dryblingi i zwody; to parady bramkarzy i wślizgi obrońców, to obmyślone przez trenerów taktyczne schematy o błyskotliwości matematycznych wzorów. A przecież jedna z najcelniejszych fraz, jakie przeczytałem ostatnio na jej temat, brzmi: „Futbol jest fatamorganą”. „Idziesz i idziesz do postawionego celu, a kiedy go osiągasz, to następnego dnia okazuje się, że tylko ci się zdawało, że go osiągnąłeś – pisze Jurij Andruchowycz w „Dryblując przez granicę”. – Bo znów wszystko straciłeś. W piłce nożnej nieuniknione jest nadejście jutra, kiedy wszystko tracisz”.

Czy Andruchowycz widział ostatni finał Ligi Mistrzów między Bayernem i Chelsea? Przed meczem i także w jego trakcie wszystko mówiło, że zwycięży zespół z Monachium, na bramkę londyńczyków sunął atak za atakiem, Niemcy ostrzeliwali słupki, drogę do zwycięstwa zagradzało im kłębowisko ciał w angielskim polu karnym, mieli nawet karnego, którego nie wykorzystali, i do końca usiłowali oszukać przeznaczenie, jak Orfeusz w swej walce o uwolnienie Eurydyki... A przecież stracili wszystko.

Czyli jednak wcale nie będzie pięknie? Od lat próbuję opisywać futbol na swój własny użytek, a opisywanie to (na blogu „Futbol jest okrutny”) wiele zawdzięcza obserwacji Nicka Hornby’ego, twórcy najlepszego autoportretu kibica-inteligenta, że naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie. „Czasem źródło radości, częściej frustracji, a nawet – niestety – agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi” – pisałem jednak na tych łamach przed dwoma laty, przy okazji inauguracji mundialu w RPA.

Rzecz w tym, że to gorzkie rozczarowanie, nawet jeśli przeżywane co tydzień, nie odbiera kibicowi siły do podnoszenia się po każdej klęsce i z rzadko spotykaną dzielnością stawienia czoła następnej. Podobną motywację dają tylko sprawy najpoważniejsze w życiu: wiara i miłość. Powiada Serhij Żadan: „Mam nadzieję, że będą to wielkie mistrzostwa. Przeżyjemy podczas nich szalone zwycięstwa i niemożliwe porażki, rozpaczliwe emocje i niepowstrzymane ekstazy. Mam nadzieję, że gracze będą dawać z siebie wszystko, a trybuny wypełnią się po brzegi. Mam nadzieję, że zdołacie naprawdę zobaczyć te osiem miast wraz z ich historiami, charakterami i perspektywami. Mam nadzieję, że będziecie umieli odróżnić prawdziwe emocje kibiców od całego tego chłodnego politykierstwa i oficjalności, z którymi oczywiście przyjdzie wam się tu spotkać. Mam nadzieję, że po meczach Euro będziecie mieć mniej stereotypów, a więcej informacji, mniej uprzedzeń, a więcej miłości. Przecież w piłkę nożną, jestem głęboko przekonany, gra się właśnie z głębokiego i niewyczerpywalnego poczucia miłości”.

Pani Magdo, Pani pierwszej to powiem: kocham futbol.


Podczas Mistrzostw Europy i nie tylko zapraszamy na piłkarski blog autora www.okonski.tygodnik.onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2012