Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zło wyrządzone drugiemu człowiekowi powraca do niego tysiąckrotnie, kładąc się cieniem na następnych pokoleniach” – te słowa, wypowiedziane ze ściśniętym gardłem przez wnuka jednego z uczestników pogromu kieleckiego, mają moc świadectwa. Połączone są bowiem z dyskretnym opisem tego, jak udział zwykłego człowieka w zbiorowej zbrodni przełamał mu życie i naznaczył jego rodzinę na kilka pokoleń.
O takim właśnie złu, ale też o historii leczenia otwartej wtedy rany opowiada film wyreżyserowany wspólnie przez Żyda i Polaka, Lawrence’a Loewingera i Michała Jaskulskiego „Przy Planty 7/9”. Film realizowany ponad dziesięć lat – bo powstający przez towarzyszenie procesowi pojednania.
„Przeszłość kończy się wtedy, kiedy my ją zakończymy, a zakończymy ją wtedy, kiedy zaczniemy o niej zwyczajnie rozmawiać” – mówi Bogdan Białek, spiritus movens procesu leczenia traumy kieleckiego pogromu. Na początku słyszymy więc opowieści ocalałych, którzy widzieli swoich krewnych bestialsko bitych i mordowanych przez tłum Polaków lub sami zostali pobici. Opowieści tych słuchały także ich dzieci, krewni, znajomi – w Izraelu i w Ameryce. Polska jawi się jako ponure miejsce. Po drugiej zaś stronie kielczanie, którzy niemal krzyczą – to nie my, to UB, to Rosjanie.
4 lipca 1946 r. w Kielcach tłum Polaków zaatakował Żydów przebywających w domu przy ul. Planty 7/9. W ciągu kilku godzin zginęło ponad 40 ludzi. Wielu zostało rannych. Fakty są jakby znane, ale długo były wypierane ze społecznej pamięci, do dzisiaj toczą się o nie spory napędzane nie tylko pragnieniem dotarcia do obiektywnej prawdy, lecz także odruchem obrony przed uznaniem ponurej przeszłości za swoją.
W opowieściach ocalałych nie ma jednak znaczenia, czy polscy mieszkańcy Kielc zostali sprowokowani przez Rosjan lub UB, czy zaatakowali sami z siebie – w reakcji na plotki, iż Żydzi porwali polskiego chłopca. Wrogości tłumu, biciu pałkami, lecącym kamieniom i kulom towarzyszyły po polsku wypowiadane słowa agresji i pogardy. „Niestety, on po polsku wołał do niej – relacjonuje, łkając, opowieść swego ojca syn jednego ze świadków wydarzeń – »ty żydowska kurwo«”.
Ciemna historia nie musi jednak zawsze już zaciemniać życia. Nie da się Baruchowi Dorfmanowi wrócić wzroku, który stracił na skutek pobicia tamtego dnia. I jemu, i innym można jednak przywrócić radość z ciepłych relacji z Polakami. Potrzeba do tego spotkania – pełnego empatii i słuchania. Człowiekiem, który znalazł w sobie gotowość do tego, był Bogdan Białek. Zaczął on, wspólnie z pastorem Kościoła ewangelicko-metodystycznego, Januszem Daszutą, organizować marsze, które miały przywrócić społeczną pamięć i oddać hołd ofiarom pogromu. Wiele uwagi poświęcił też spotkaniom z ludźmi: z Żydami i z mieszkańcami Kielc.
Skąd ta empatia i siła? „Przede wszystkim jestem chrześcijaninem (...) Wszystko, co znajduję w sobie dobrego, wynika z wiary właśnie” – mówi na początku filmu Białek.
Przywraca nadzieję scena, w której widzimy, jak ocalała z pogromu Miriam Machtyngier-Guterman, wcześniej zamknięta w bólu, bez strachu i ze wzruszeniem spotyka się w Kielcach z mieszkańcami i swoją dawną znajomą. Jeszcze większy paradoks pojednania ujawnia się, gdy płaczącego Piotra Piwowarczyka, którego dziadek aktywnie uczestniczył w pogromie, przytulają na podwórku domu przy ul. Planty 7/9 krewni tych, co wtedy tam zginęli.
Niewiele z tego pojmują młodzi, silni i krótko ostrzyżeni mężczyźni, którzy usiłują zakłócić Marsz Pamięci krzycząc przez megafon: „Pogrom ubecki, nie kielecki!”. Angielski tytuł filmu brzmi: „Bogdan’s journey”. Podróż to (jeszcze? nigdy?) nie skończona. ©℗