Miękkie podbrzusze Zachodu

W Bułgarii, Mołdawii i Rumunii trwa właśnie zawzięta walka starych elit z nowym pokoleniem. Jej wynik może wpłynąć także na układ sił w Europie.

21.10.2016

Czyta się kilka minut

Protesty młodych Rumunów przeciwko „grupie trzymającej władzę”. Bukareszt, listopad 2015 r.  / Fot. Andrei Pungovschi / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Protesty młodych Rumunów przeciwko „grupie trzymającej władzę”. Bukareszt, listopad 2015 r. / Fot. Andrei Pungovschi / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Europę Południowo-Wschodnią czeka gorąca wyborcza jesień. Głowę państwa wybiorą Bułgarzy i Mołdawianie, w Rumunii odbędą się zaś wybory parlamentarne. Bułgarzy, graniczący z Grecją i Turcją, są również uwikłani w problem kryzysu migracyjnego.

Tymczasem cały ten region znajduje się dziś na styku wpływów Zachodu, Rosji oraz Turcji. W tych niespokojnych czasach mogłoby się więc wydawać, że to geopolityka będzie nie tylko priorytetem, ale także kluczem do zrozumienia procesów społeczno-politycznych zachodzących w tym niedocenionym, a przecież tak wrażliwym miejscu Europy. Okazuje się jednak, że to tylko pozory.

Bułgaria: bliżej Rosji?

Dla bułgarskiej opozycji wybory prezydenckie, które odbędą się 6 listopada, są szansą na przełamanie politycznej dominacji premiera Bojki Borisowa i jego konserwatywnej partii GERB (to skrót od nieco przydługiej nazwy: Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii), która z pewną przerwą trwa już od 2009 r. Dla Rumena Radewa, kandydata wspieranego przez postkomunistyczną Partię Socjalistyczną, głównym zarzutem wobec obozu Borisowa jest rzekome podporządkowanie bułgarskiej polityki interesom „zagranicznych mocarstw”, przez co Radew rozumie przede wszystkim Zachód.

Radew, były generał wojsk lotniczych, w kampanii gra wyraźnie na bułgarskim sentymencie wobec Rosji. „Bułgaria wiele straciła, określając Rosję jako naszego wroga” – stwierdził w jednym z wywiadów, odnosząc się do rządowego poparcia dla unijnych sankcji wobec Rosji. Pole do popisu daje kandydatowi socjalistów zwłaszcza odchodzący prezydent Rosen Plewneliew, który zdobył stanowisko dzięki wsparciu partii GERB – po aneksji Krymu zasłynął swą antyrosyjską retoryką.
Tymczasem zarówno wypowiedzi prezydenta, jak też rządowe poparcie dla sankcji nie spodobały się dużej części społeczeństwa, dla którego historyczne i kulturowe więzi z Rosją mają szczególny charakter. W czasach zimnej wojny w państwach bloku komunistycznego popularny był dowcip, jak to poszczególne kraje przygotowywały książki o słoniach. Francuzi napisali pracę o życiu seksualnym słoni, Niemcy 10-tomowy „Wstęp do wiedzy o słoniach”, Polacy oczywiście książkę „Słoń a sprawa polska”. Również Bułgarzy mieli wnieść tu swój wkład, pisząc dzieło zatytułowane: „Bułgarski słoń najlepszym przyjacielem słonia sowieckiego”.

Dwie idee w jednym

Socjalistyczna Bułgaria faktycznie była postrzegana jako najbliższy sojusznik Moskwy wśród państw bloku wschodniego – i ten kurs wcale nie był sprzeczny z nastrojami społecznymi. Dla Bułgarów to sąsiednia Turcja, która przez wieki panowała na ich ziemiach, jest uważana za największe zagrożenie dla bezpieczeństwa. Rosja jest zaś postrzegana jako historyczny wyzwoliciel spod tureckiego jarzma oraz państwo bliskie kulturowo, choćby ze względu na prawosławną wiarę oraz wspólny alfabet.

Bułgarzy nie mają dziś raczej wątpliwości, że modelem państwa i gospodarki, który chcą naśladować, jest model zachodni. Dlatego idea przyłączenia do Unii Europejskiej znalazła szerokie poparcie.

Inaczej wygląda jednak postrzeganie współpracy międzynarodowej w kwestii bezpieczeństwa – przystąpienie kraju do NATO nie spotkało się już z takim entuzjazmem. Stwierdza się czasem, że tamtejsze elity musiały zastosować nawet pewien fortel, kreując w społeczeństwie wrażenie, iż przystąpienie do Unii i NATO jest wzajemnie uwarunkowane. Dwie idee były sprzedawane w jednym, nierozłącznym pakiecie.

Dystans wobec NATO również był warunkowany historycznie. Przede wszystkim wielu Bułgarom trudno było zaakceptować przyłączenie się do sojuszu postrzeganego jako wrogi wobec Moskwy. Dopóki relacje NATO–Rosja układały się poprawnie, dało się to zaakceptować. Gdy teraz znów pojawiły się napięcia, dysonans powrócił. Po drugie zaś ogromne wątpliwości budziła znacząca rola, jaką w Sojuszu odgrywa Turcja.

Przez wiele lat Bułgarię postrzegano nawet jako rosyjskiego „konia trojańskiego” w zachodnich strukturach. Antyrosyjska retoryka prezydenta Plewneliewa miała zapewne zatrzeć to wrażenie, co jednak nie spodobało się samym Bułgarom. Obecnie korzysta na tym kandydat socjalistów, a także partie nacjonalistyczne, które dodatkowo wspierają się wizją zagrożenia ze strony imigrantów.

Bałkański maczo

Premier Bojko Borisow już jakiś czas temu zaczął się dystansować od prezydenta, wyraźnie dbając o ocieplenie relacji z Moskwą. Sam Borisow nie weźmie udziału w tych wyborach – w bułgarskim systemie politycznym to szef rządu sprawuje realną władzę. Do wyścigu wystawił przewodniczącą parlamentu Ceckę Caczewą – niezbyt charyzmatyczną, lecz szanowaną, która prezentuje się jako gwarantka stabilności i rozwoju.

Problemem opozycji są sondaże, które pokazują, że około 50 proc. wyborców zagłosuje na kandydata GERB, ktokolwiek by nim nie był. Wyzwaniem jest tu więc walka o drugą turę. A to właśnie geopolityka jest jednym z niewielu obszarów, do których mogą odwoływać się socjaliści, aby wiarygodnie – w oczach wyborców – krytykować GERB.

– Popularność tej partii opiera się na osobowości Bojki Borisowa, który jest typem „bałkańskiego maczo” – mówi „Tygodnikowi” Clive Leviev-Sawyer, redaktor naczelny portalu Sofia Globe. – Jego szorstki sposób mówienia, zwalista postura, to, jak traktuje innych ludzi, oraz bezwzględne dążenie do efektów... Wszystko to wciąż podoba się Bułgarom.

Borisow to były milicjant, karateka i właściciel największej w kraju firmy ochroniarskiej. Do wielkiej polityki wszedł w 2005 r., gdy został prezydentem Sofii. Ten były wiceminister spraw wewnętrznych w krótkim czasie rozprawił się z miejską przestępczością. Dzięki temu uzyskał wizerunek bezwzględnego szeryfa, a właśnie kogoś takiego oczekiwali Bułgarzy po latach bezprawia. Poza tym słów „Europa” i „europejskość” używał w co drugim zdaniu, oskarżając rządzących socjalistów o korupcję i marnotrawienie unijnych funduszy.

Stworzona wokół niego partia GERB w 2009 r. wygrała wybory parlamentarne, a Borisow został szefem rządu. Cztery lata później ustąpił z fotela premiera pod wpływem protestów o socjalnym charakterze – najbiedniejsza część społeczeństwa wyszła na ulice w proteście przeciw rosnącym opłatom komunalnym. Borisow w zasadzie nie musiał ustępować, ale – jak się później okazało – ten gest tylko wzmocnił jego pozycję. Po przyspieszonych wyborach nowy rząd utworzyli socjaliści, ale rok później Bułgarzy znów wyszli na ulicę. Tym razem w walce z oligarchiczną recydywą, która błyskawicznie dała o sobie znać po przejęciu władzy przez postkomunistów.

Kolejny kryzys, kolejne wybory – i Borisow znów został premierem. Wydarzenia z lat 2013-14 utwierdziły znaczną część społeczeństwa w przekonaniu, że tylko on jest w stanie uchronić kraj przed zawłaszczeniem przez oligarchów. A w tej sytuacji socjalistom pozostaje jedynie odwoływanie się do prorosyjskich sentymentów.

Mołdawska satrapia

Wybory prezydenckie z Rosją w tle odbędą się również w Mołdawii – i to już w najbliższą niedzielę, 30 października. W sondażach wyraźnie prowadzi lider prorosyjskiej Partii Socjalistów Igor Dodon, który może liczyć na 33-procentowe poparcie. O drugą turę będą z nim walczyć kandydatka proeuropejskiej opozycji Maia Sandu i kandydat obozu władzy Marian Lupu.

Jeszcze niedawno w Mołdawii określenia „proeuropejskość” i „obóz władzy” szły ze sobą w parze. Od 2009 r. rządziła tu proeuropejska koalicja, faktycznie będąca efektem sojuszu dwóch oligarchów. Kraj utrzymywano na jednoznacznym kursie na integrację z Unią Europejską, czego efektem było podpisanie umowy stowarzyszeniowej w czerwcu 2014 r. Z biegiem czasu rosło jednak niezadowolenie obywateli z rządów koalicji. Narzekano, że pod płaszczem eurointegracji kwitnie korupcja, że modernizacja jest imitowana, a państwo jest zawłaszczane przez oligarchów. Na przełomie roku 2014 i 2015 wyszło na jaw, że z trzech mołdawskich banków wyprowadzono łącznie miliard dolarów. Rządzący musieli wiedzieć o procederze, więc „kradzież stulecia” doprowadziła do masowych protestów. Na ulice jako pierwsi wyszli właśnie rozczarowani zwolennicy integracji z Zachodem.

Ten kryzys społeczno-polityczny doprowadził do upadku jednego z rządzących oligarchów: byłego premiera i lidera największej partii koalicyjnej, Vlada Filata, oskarżono o udział w „kradzieży stulecia” i aresztowano. Ale doprowadziło to nie do oczyszczenia mołdawskiej polityki, lecz do zajęcia hegemonicznej pozycji przez drugiego z oligarchów, czyli Vlada Plahotniuca. Obecnie, nie sprawując żadnej funkcji państwowej, Plahotniuc kontroluje parlamentarną większość, rząd i sądownictwo. Mołdawia wciąż formalnie jest państwem proeuropejskim, rząd cieszy się poparciem Zachodu, ale system polityczny bardziej przypomina tu swoistą satrapię niż europejski wzór posowieckiej transformacji.

Kandydat klanowo-biznesowy

W Mołdawii partie prorosyjskie już od kilkunastu lat utrzymują poparcie na poziomie 30-40 proc. Elektorat prorosyjski ma obecnie dwóch liderów: wspomnianego Dodona oraz Renato Usatego. Ten drugi został jednak wyeliminowany z wyścigu wyborczego. Przywracając powszechny wybór prezydenta (od 2001 r. wybierał go parlament), podniesiono próg wiekowy, uniemożliwiając start w wyborach popularnemu trybunowi ludowemu, jakim jest 37-letni Usaty.

– Kluczowym pytaniem jest obecnie, w jakim stopniu Dodon jest przedstawicielem opozycji – mówi „Tygodnikowi” Mihai Popsoi, mołdawski komentator polityczny. – Wiele jego działań wskazuje na bliskie związki z Plahotniukiem, a eliminacja jego politycznego konkurenta, czyli Usatego, z wyborów prezydenckich, tylko wzmocniła te podejrzenia – kontynuuje Popsoi, po czym wylicza szereg zagrywek Dodona, które mogą świadczyć o jego związkach z oligarchą.

Lider Partii Socjalistów konsekwentnie posługuje się prorosyjską retoryką. Coraz bardziej powszechne jest jednak przekonanie, że Dodon jest przede wszystkim dzieckiem mołdawskiego systemu politycznego i członkiem tutejszych struktur klanowo-biznesowych. I tak jak jego poprzednicy, którzy doszli do władzy dzięki hasłom prorosyjskim, nie będzie dążył do rewolucyjnych zmian. Jego celem będzie głównie zachowanie status quo, którym w przypadku Mołdawii jest stan ciągłego napięcia geopolitycznego i tożsamościowego rozdarcia.

Ten stan pozwala mobilizować elektorat obu stron, odwracać uwagę od największych problemów kraju i utrzymać się przy władzy lokalnej elicie, która traktuje państwo jak własny folwark. A na dłuższą metę Dodon będzie bronić dostępu do tego folwarku – tak przed Zachodem, jak i przed Rosją.

Filigranowa i antysystemowa

Szansą na nową jakość w mołdawskiej polityce wydaje się Maia Sandu. Ta była minister edukacji jest znana również jako świetna finansistka, z doświadczeniem pracy w Banku Światowym. W jej otoczeniu trudno znaleźć starych graczy. Do polityki i działalności społecznej próbuje angażować młodych ludzi i lokalnych liderów.

– To, co robimy, nie jest projektem na dwa lata. To projekt na przynajmniej 10 lat – mówiła mi o swej działalności publicznej w styczniu 2016 r., gdy jeszcze nikt się nie spodziewał, że władze przywrócą powszechne wybory prezydenta. Filigranowa kobieta wyróżnia się w patriarchalnym świecie mołdawskiej polityki. Fakt, że była ministrem w skompromitowanej koalicji, nie jest obciążeniem – jej zwolennicy nie mają wątpliwości, że Sandu to osoba spoza „systemu”.

Ostatnie sondaże dawały Mai Sandu ok. 13 proc. poparcia. Robiono je jednak, zanim z wyścigu wycofał się Andrei Nastase, lider Platformy Godność i Prawda, który cieszył się podobnym poparciem. W ten sposób, po wielu tygodniach negocjacji, Sandu stała się wspólną kandydatką proeuropejskiej opozycji. Wydaje się więc, że miejsce w drugiej turze powinna mieć zapewnione.

Ale kandydat obozu władzy, czyli Marian Lupu, nie składa broni. Sondaże dają mu co prawda tylko 12 proc. poparcia, pozornie więc jest bez szans. Ale na jego korzyść będzie działał niezwykle zdyscyplinowany elektorat, a pesymiści nie wykluczają również „cudów nad urną”.

Jeśli do drugiej tury, zgodnie z przewidywaniami, wejdzie proeuropejska, lecz antyrządowa Sandu wraz z prorosyjskim Dodonem, to rząd będzie miał problem. Oficjalnie zachowa pewnie neutralność. Ale w rzeczywistości Vlad Plahotniuc będzie grał raczej na Dodona. Prorosyjski prezydent może być mu nawet na rękę: z jednej strony ułatwi ocieplenie z Rosją, a z drugiej pozwoli konsolidować własny elektorat i utrzymać poparcie zachodnich partnerów dla rządu. Wszelkie niepowodzenia w modernizacji kraju będą natomiast zrzucane na Rosję i Dodona.

Sandu może zaś oznaczać tylko kłopoty – przynajmniej z punktu widzenia ludzi „układu”. Prezydent co prawda niewiele może, ale jego (jej?) głos trudno byłoby ignorować w kraju i za granicą. Jej zwycięstwo mogłoby oznaczać początek erozji mołdawskiego systemu politycznego.

Rumunia: prozachodni bastion

W Bułgarii kwestia stosunków z Rosją to demagogiczne hasło i najłatwiejsze narzędzie dla krytyki rządzących. W Mołdawii geopolityka ma głównie przykryć społeczne dążenie do zmian. Natomiast Rumunia wyróżnia się pod tym względem na tle państw regionu: polityka zagraniczna w ogóle nie jest tu przedmiotem kampanii, a mimo małej rewolucji z 2015 r. również na większe zmiany się tutaj nie zanosi.

Prozachodnia orientacja Rumunów jest wręcz fundamentem ich tożsamości narodowej. – W wyobrażeniu Rumunów ich kraj leży gdzieś między Niemcami a Francją – zwykł mawiać, pół żartem pół serio, Bogumił Luft, były polski ambasador w Rumunii.

Można powiedzieć, że polityka zagraniczna tego kraju skończyła się wraz ze wstąpieniem do Unii i lokacją amerykańskich baz wojskowych na jego terenie. Poza tym w Rumunii mówi się głównie o wspieraniu „braci zza Prutu”, czyli Mołdawian, oraz budowie prestiżu kraju w Europie (czego głównym efektem ma być przyciągnięcie inwestycji i wzrost dumy narodowej). W innym wymiarze sprawy międzynarodowe w tamtejszej debacie publicznej prawie nie występują.

Dominującą rolę na rumuńskiej scenie politycznej odgrywają Partia Socjaldemokratyczna (PSD) i Partia Narodowo-Liberalna (PNL). Pierwsza jest spadkobiercą komunistów, druga odwołuje się do dziedzictwa przedwojennego ugrupowania o tej samej nazwie. Coraz częściej słychać jednak głosy, szczególnie wśród młodej klasy średniej, że wszystkie ugrupowania są de facto przedstawicielami jednej „grupy trzymającej władzę” (by użyć znanego z Polski określenia), która „betonuje” scenę polityczną i czerpie z tego wielkie korzyści.

Rewolucja listopadowa

Spoiwem tej grupy mają być powiązania ze służbami bezpieczeństwa, wywodzące się jeszcze z czasów komunistycznej Securitate – odpowiednika tajnych służb PRL. Jako członkowie tego establishmentu postrzegani są również duchowni Rumuńskiej Cerkwi Prawosławnej. Klasie politycznej zarzuca się, że modernizując kraj zapomina o ogromnych obszarach biedy, stawiając znaczną część społeczeństwa na pozycjach wykluczonych.

To właśnie w proteście przeciw „grupie trzymającej władzę” kilkadziesiąt tysięcy młodych Rumunów wyszło na ulice w listopadzie 2015 r. Iskrą zapalną była tragedia w klubie Colectiv, w którym w trakcie koncertu rockowego wybuchł pożar; zginęły 32 osoby. „Korupcja zabija!” – krzyczeli młodzi ludzie, gdyż jasne było, że do tragedii doszło w wyniku braku odpowiedniego zabezpieczenia i kontroli technicznej, których uniknięto właśnie dzięki korupcji.

W efekcie protestów ustąpił premier Victor Ponta z Partii Socjaldemokratycznej. Prezydent zdecydował się na powołanie „rządu technicznego” na czele z Dacianem Cioloşem, byłym europejskim komisarzem ds. rolnictwa. Nowy gabinet poparli zarówno socjaldemokraci, jak i liberałowie. Był to jedyny sposób na ratowanie swego wizerunku w oczach społeczeństwa.

Wydawało się wtedy, że może to być początek poważnych zmian w rumuńskiej polityce. Żywiono nadzieję, że na fali protestów utworzy się zupełnie nowa siła polityczna, angażująca ludzi młodego pokolenia. Pierwszym sygnałem zmian były już wcześniejsze wybory prezydenckie, które wygrał Klaus Iohannis – rumuński Niemiec z Siedmiogrodu i były burmistrz miasta Sybiu. Iohannis był popierany przez liberałów, ale wielu wyborcom jawił się jako człowiek spoza „układu”.

Techniczny, ale najlepszy

Teraz, przed wyborami parlamentarnymi, które odbędą się 11 grudnia, wiele wskazuje na to, że do poważnych zmian nie dojdzie. W sondażach znów prowadzą socjaldemokraci, którzy mogą liczyć na 38-procentowe poparcie. Na PNL gotowych jest głosować 30 proc. wyborców – i to zapewne ta partia utworzy rząd. Liberałowie mają bowiem większe zdolności koalicyjne i prezydenta, który w tutejszym ustroju odgrywa dużą rolę. Na ok. 10 proc. głosów może liczyć Unia Ocalenia Rumunii, której popularność można postrzegać jako pokłosie zeszłorocznych protestów. W parlamencie znajdą się też zapewne Sojusz Liberałów i Demokratów oraz Demokratyczny Związek Węgrów Rumunii.

Tymczasem w ciągu roku urzędowania „techniczny” premier Dacian Cioloş zapracował na opinię jednego z najlepszych – lub nawet najlepszego – szefa rządu po 1989 r. Cieszy się dużą popularnością, a pod względem społecznego zaufania wyprzedza go tylko prezydent Iohannis. Jednak Cioloş nie jest członkiem żadnej partii, w czasie premierostwa zajmował się reformami, a nie budową własnej pozycji politycznej. Obecnie jest kuszony przez liberałów – opowiadając się jednoznacznie po stronie tej partii, na pewno zwiększyłby jej wynik wyborczy, a sobie zapewniłby kontynuację misji premiera.

– Cioloş jest teraz w opozycji wobec całej rumuńskiej klasy politycznej – mówi „Tygodnikowi” Octavian Milewski, rumuńsko-polski komentator polityczny. – I niewykluczone, że zdecyduje się na rozegranie długiej partii szachów, której efekty będą widoczne dopiero za kilka lat. Na przykład przy kolejnych wyborach prezydenckich.

Stare elity kontra nowe pokolenie

Bułgaria, Rumunia i Mołdawia są państwami pogranicza, które trudno przyporządkować do regionów utartych w naszym myśleniu o tej części kontynentu. Bałkany? To głównie Bułgaria, ale to nie o niej przecież myślimy, gdy wypowiadamy to słowo. Europa Środkowa? Rumunia gdzieś tu się mieści, ale obraz zaburza jej prawosławie (dominująca religia) i tureckie wpływy kulturowe. Obszar posowiecki? Mołdawia – jak najbardziej. Ale też coraz więcej łączy ją z Rumunią, a strategicznie ma znaczenie przede wszystkim w kontekście bałkańskim i czarnomorskim. Ostatnie stwierdzenie dotyczy zresztą również pozostałych dwóch państw.

Spojrzenie geopolityczne jest kuszące przy analizie sytuacji w tych krajach, łatwo może jednak wyprowadzić na manowce. Kwestie historyczno-kulturowe mają ogromne znaczenie dla społeczeństw – w procesie politycznym okazują się jednak wtórne wobec interesów lokalnych elit. Geopolityka jest więc głównie narzędziem politycznej walki lub środkiem na zabetonowanie sceny politycznej. O wiele większe znaczenie ma tutaj polityczno-społeczny bój: po jednej stronie barykady stoją w nim stare elity, które swą pozycję zdobyły w postkomunistycznym zamęcie, a po drugiej nowe pokolenie, które po prostu chce żyć normalnie, po europejsku. ©

PIOTR OLEKSY jest adiunktem w Instytucie Kultury Europejskiej UAM, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Nową Europą Wschodnią”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2016