Między nadzieją a obawą

Jak się ma największa partia opozycyjna na rok przed wyborami prezydenckimi? Sytuacja Prawa i Sprawiedliwości zmieniła się bardziej, niż mogłoby to wynikać z samych słupków poparcia.

21.07.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Największym paradoksem zbliżającej się kampanii prezydenckiej będzie kompletne pomieszanie ról. Zwykle opozycją nazywa się takich, którzy chcą odsunąć sprawujących władzę od zajmowanych urzędów. Tyle tylko że na skutek (wielokrotnie na łamach "TP" sygnalizowanego) absurdu konstytucyjnego, urzędujący prezydent będzie u nas kandydatem partii opozycyjnej. Wysadzić z siodła będzie go próbował ten, kto ma realną władzę w kraju - szef rządu. Zabieganie przez prezydenta o reelekcję w opozycji do rządu raz już przećwiczyliśmy - w 2000 r.

Kontynuacja czy opozycja

Połączenie przewagi, którą daje samo sprawowanie urzędu, z tą, która wynika z krytykowania rządzących, jest - teoretycznie - mieszanką bardzo korzystną. Aleksander Kwaśniewski wykorzystał ją równie zgrabnie, co cynicznie. To Leszek Miller brał na siebie bezpośrednie atakowanie rządu AWS, zaś prezydent ustawiał się w roli "dobrego gliny". Powtórzenie tego manewru przez braci Kaczyńskich nie wydaje się ani możliwe, ani wiarygodne. Najczęściej myślą podobnie, prezydentowi zupełnie nie wychodzi wcielanie się w rolę dobrotliwego "ojca narodu". Przykładem było jego kryzysowe wystąpienie w Sejmie.

PiS i prezydent żyją dzisiaj nadzieją, że kryzys, a szczególnie sposób reagowania na niego przez rząd, doprowadzi do skruszenia poparcia dla PO, zaś oni staną się tego głównymi beneficjentami. Nadzieje te nie są pozbawione podstaw, choć te podstawy są po ostatnich wyborach słabsze niż po wyborach w 2007 r. Chociaż w skali kraju pozycja Prawa i Sprawiedliwości jako drugiej partii jest wyraźna i ma ona dwukrotnie większe poparcie niż SLD-UP, to jednak na poziomie poszczególnych sejmowych okręgów wyborczych obraz jest już mniej jednoznaczny. W trzech okręgach PiS stracił drugie miejsce na rzecz Sojuszu, a w co szóstym zszedł poniżej granicy 20 proc. poparcia.

Nawet jeśli sojusz z ojcem Rydzykiem nie jest już tak jednoznaczny, nawet jeśli po prawej stronie nie ma już żadnej konkurencji, nawet jeśli lewica nie zyskała w tych wyborach nowej dynamiki, to cały plan polityczny Jarosława Kaczyńskiego napotyka na barierę w zachodniej i północnej Polsce. Poparcie dla PiS w zachodniopomorskich, popegeerowskich wsiach - które trudno uznać za ostoję dobrobytu i matecznik zadowolonych z siebie elit - jest znacząco niższe niż w Warszawie.

Irytująca niecierpliwość

Nadzieja na odniesienie korzyści z kłopotów PO nie musi się spełnić z innego jeszcze powodu. Na przeszkodzie może stanąć niecierpliwość opozycji. Politycy PiS od lat podkreślają to, że PO czerpie korzyści z faktu, iż większość dziennikarzy jest jej przychylnych i stosują wobec niej taryfę ulgową. Kiedy wydarza się jakiekolwiek negatywne wydarzenie, w którym bohaterami są politycy Platformy, politycy PiS chcieliby (co skądinąd naturalne), by traktowane ono było tak samo, jakby przydarzyło się im. Gdy media nie podchodzą do tego z tak jednoznacznym potępieniem jak do błędów czy wpadek PiS, sfrustrowani politycy tej partii reagują nerwowo, rzucając oskarżenia w stronę dziennikarzy.

Zdają się zupełnie nie dostrzegać, że tego typu zachowania pogłębiają tylko negatywne odczucia, które żywią dziennikarze względem partii Jarosława Kaczyńskiego. Dostarczają też okazji do odciągnięcia uwagi od tego, co politycy PiS sami chcieliby nagłośnić. Cierpliwość i zimna krew byłyby tu na pewno bardziej adekwatne. Zaś użalanie się nad sobą i oskarżanie mediów jest tu najgorszą z możliwych reakcji. Wiele przykładów pokazało jednak, że jest to naturalne zachowanie Jarosława Kaczyńskiego (jak choćby ostatnie ataki na Radio Zet). Ten wzorzec działania powiela się i ogranicza nieuchronne - jak wielu twierdzi - zużycie się sympatii do rządu w wyniku samego rządzenia, i to rządzenia w czasach kryzysu.

W kapralskich koleinach

To, że dzisiejsze partie są jak armie, nie znaczy jeszcze, że jest w nich miejsce tylko dla politycznych kaprali. Kolejnym problemem są zachowania osób, które mając wcześniej samodzielny, solidny dorobek, zasiliły szeregi PiS - jak Marek Migalski czy Grażyna Gęsicka. Te osoby w zamierzeniu strategów partii mają przekonać do niej wyborców umiarkowanych i bardziej wymagających. Niestety, w wielu przypadkach wypowiadają się one tak, jakby były jakimś Suskim czy Karskim. Nie wychodzą poza przedstawianie liderów swojej partii jako ucieleśnienia wszelkich cnót, zaś politycznych konkurentów jako nieuleczalnych manipulatorów, gardzących dobrem kraju.

Jest psychologiczną prawdą, że w stosunku do odbiorców wymagających, lepiej wykształconych, bardziej przekonujący jest przekaz wielostronny. Warto czasem dostrzec słabości także we własnym szeregu, nie podchodzić do problemu z nadmiernym rozemocjonowaniem czy wreszcie umieć wskazać pozytywne aspekty także u swoich przeciwników.

Ktoś mógłby powiedzieć, że sukces PO w 2007 r. jest zaprzeczeniem tej tezy. Warto tu jednak dostrzec subtelną różnicę. W kluczowej debacie z liderem PiS Donald Tusk powiedział, że marzy mu się taki kraj, w którym "nawet prezes Kaczyński poczuje się dobrze". Była to szczególnie bolesna szpila wbita przeciwnikowi - precyzyjnie, lecz z uśmiechem na ustach. Podkreślała własne przewagi i słabości konkurenta. Równocześnie była przykładem, że w walce z politycznymi przeciwnikami nie warto się posługiwać wyłącznie cepem.

Karta brata

Nawet gdyby PiS sensowniej wykorzystywał wszystkie osobowości we własnych szeregach, to przez najbliższy rok kluczowe będzie to, co zrobi Lech Kaczyński. Bardziej racjonalni politycy PiS nieustająco próbują przekonywać opinię publiczną, że prezydent (jak i jego brat) nie jest taki, jak to przedstawiają niechętne mu media. Że potrafi żartować, ma dystans do samego siebie, jest osobą życzliwą i wręcz ciepłą. Pewnie faktycznie taki jest w stosunku do osób, którym ufa i z którymi współpracuje, nie daje jednak tego po sobie poznać w zewnętrznych kontaktach. A grono osób, którym swą życzliwość chce okazywać, nie jest zbyt szerokie.

Oczywiście ludzie się zmieniają. Gdyby Donald Tusk w 2007 r. zachowywał się tak jak rok wcześniej czy tak jak po przegranych wyborach w 2005 r., to na pewno nie odniósłby swojego życiowego sukcesu. On jednak sam szukał swojej roli - prezydent robi wrażenie, że szuka tylko wyjaśnień swej kiepskiej pozycji, nie zaś sposobu jej realnej zmiany.

Postawienie wszystkiego na jedną kartę - Lecha Kaczyńskiego, którego trudno nazwać szczególnym atutem - jest podstawowym problemem PiS. Nie widać żadnej alternatywy. Na pewno nie ma już czasu na przedstawienie nowego kandydata i zbudowanie jego zaufania w oczach opinii publicznej. Po czterech latach nieudanych prób, skorygowanie wyobrażeń o prezydencie dzisiaj wydaje się niemożliwe. Chyba że istotna część wyborców uzna Donalda Tuska za jeszcze gorszego kandydata. Może się tak zdarzyć, lecz to naprawdę nie jest szczególnie obiecująca podstawa do strategii na ten rok.

Wrogowie naszych wrogów

Skalą nadziei pokładanych w kłopotach PO jest podejście PiS do inicjatywy Pawła Piskorskiego i Andrzeja Olechowskiego. Trudno nie odnieść wrażenia, że kibicują oni temu przedsięwzięciu licząc, że to osłabi i podkopie pozycję Tuska. Choć onegdaj obecność Piskorskiego i Olechowskiego w Platformie była uznawana za jeden z dowodów na patologię PO - czy to przez oskarżenia o nieprzejrzystość w sprawowaniu władzy, czy przez kontakty ze służbami specjalnymi PRL. Zasada, że wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem, jest pewnie tak stara jak polityka. Kiedy jesienią 1941 r. ktoś zarzucił Churchillowi - staremu antykomuniście - poparcie dla ZSRR, ten odpowiedział: "gdyby Hitler napadł na piekło, usłyszelibyście ode mnie kilka ciepłych słów na temat diabła".

Samo pojawienie się tej inicjatywy jest jednak symptomem słabnięcia pozycji PiS - także w oczach jego najzagorzalszych wrogów. Nie postrzegają go już jako zagrożenia, które skłaniałoby do skupienia się pod sztandarem Tuska. Jeśli coś wyróżniało Jarosława Kaczyńskiego w poprzednich latach, to nie tylko skala niechęci, jaką potrafił wzbudzić, ale też to, że ta niechęć podszyta była rzeczywistą obawą. Była docenieniem go jako politycznego przeciwnika. Jeśli nie myślą już tak wrogowie, to nie może to nie docierać do podkomendnych. Stąd wiele działań w PiS podszyte jest w równym stopniu nadzieją na potknięcie PO, jak obawą o losy partii w przypadku porażki za rok. Cóż - w wyborach prezydenckich nie będzie można powiedzieć, że 27 proc. poparcia to całkiem nieźle. Nawet 20 proc. więcej - będzie za mało.

Na placówce i na aucie

Tym niemniej rozładowanie powyborczego napięcia zdaje się potwierdzać partyjną pozycję Jarosława Kaczyńskiego. Po staremu - nie sposób bez niego przeżyć, ale i nie sposób z nim wygrać. Jednak wybory zmieniły sytuację kilkunastu kluczowych osób. Wszyscy ci, którzy mają jakąś wyraźną samodzielną pozycję - od Kurskiego, przez Ziobrę, po Kowala i Legutkę - zajęli z góry upatrzone brukselskie pozycje. Mają zapewniony polityczny byt przez kolejnych pięć lat. Następne wybory do Parlamentu Europejskiego odbędą się w trzy lata po najbliższych wyborach parlamentarnych. To oznacza, że odbędą się w nowej politycznej epoce.

Ci, którzy nie wycofali się na bezpieczne pozycje, znaleźli się na aucie. Od PiS coraz bardziej oddala się Ludwik Dorn. Coraz trudniej wyobrazić sobie jego powrót, kolejne medialne wypowiedzi tworzą psychologiczną barierę, już nie tylko pomiędzy trzecim bliźniakiem a braćmi Kaczyńskimi, ale także pomiędzy politykami drugiego czy trzeciego szeregu. Nawet jeśli krytyka strategii Jarosława Kaczyńskiego może się wydawać wśród szeregowych posłów uzasadniona, to wcale nie musi oznaczać, że Dornowi uda się kiedykolwiek powrócić do uprzedniej roli. Jego zamaszyste polityczne ruchy mogą wywołać obawę przed wiązaniem się z nim u potencjalnych następców Jarosława Kaczyńskiego. Rafał Dutkiewicz wycofał się do swej wrocławskiej twierdzy, co niewątpliwie podcięło skrzydła Polsce XXI, przynajmniej w medialnym obrazie. Jej politykom pozostało z kolei czekanie na potknięcie i upadek braci Kaczyńskich.

To, że wszystkie samodzielne postacie w PiS zabezpieczyły sobie polityczny byt na najbliższych pięć lat, może mieć taki efekt, że w gronie europosłów powstanie jakaś idea czy plan działań na wypadek wysoce dziś prawdopodobnej porażki Lecha Kaczyńskiego. Bo cokolwiek by się oficjalnie nie mówiło, to nie ma wątpliwości, że taka porażka byłaby końcem pewnej ery, zarówno w polskiej polityce, jak i w samym PiS.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2009