Miasto lepkich bomb

Ładunki magnetyczne przyklejane są do samochodów. Łatwo je zrobić i umieścić, trudno wykryć. Eksplozje takich bomb to dziś plaga afgańskiej stolicy.

01.03.2021

Czyta się kilka minut

W sobotę 20 lutego 2021 r. w Kabulu wybuchły trzy bomby pułapki, zginęło pięć osób, a dwie zostały ranne. Po każdym takim incydencie policja szybko uprząta wraki i sprawa odchodzi w niepamięć. /
W sobotę 20 lutego 2021 r. w Kabulu wybuchły trzy bomby pułapki, zginęło pięć osób, a dwie zostały ranne. Po każdym takim incydencie policja szybko uprząta wraki i sprawa odchodzi w niepamięć. /

Dla handlarzy i czyścicieli butów, którzy swoje miejsca pracy rozłożyli przed Uniwersytetem Kabulskim, zbliżała się pora obiadu. Ze skromnymi posiłkami, które przynieśli z domu, zazwyczaj siadają na ławce pod wiatą.

56-letni Abdul Husajn na obiad jada najczęściej ziemniaki lub chleb, posiłek zapija herbatą. Ale tamtego dnia nie miał ze sobą nic do jedzenia. Robił się coraz bardziej głodny i z trudem odpędzał myśli o posiłku. Stał przy wózku z owocami, z którego sprzedaje banany, jabłka i pomarańcze. Do pory obiadowej pozostawało może pół godziny. Z letargu wyrwał go przeraźliwy huk i kilkumetrowy słup ognia.

Abdul Husajn przestraszył się i odbiegł kawałek wzdłuż ulicy. – Widziałem wiele wybuchów w moim życiu, ale zazwyczaj dochodzi do nich gdzieś w oddali albo mijamy je po drodze – mówi dzisiaj. – Nigdy jednak nie widziałem eksplozji z tak bliskiej odległości.

Pod toyotą corollą, zaparkowaną pod murami uniwersytetu, wybuchła magnetyczna bomba. Albo, jak się je potocznie nazywa, lepka bomba. W rezultacie zamachu dokonanego przez nieznanych sprawców zginęły dwie osoby, w tym wykładowca akademicki Mubaszir Muslimiar (dwa lata temu został aresztowany i oskarżony o rekrutowanie studentów do lokalnego odłamu Państwa Islamskiego; po jakimś czasie go wypuszczono).

W ostatnich miesiącach lepkie bomby stały się plagą w sześciomilionowej stolicy Afganistanu. Tutejsza telewizja Tolo­News podliczyła, że tylko od 20 stycznia do 19 lutego w mieście za sprawą improwizowanych ładunków wybuchowych i zabójstw, w tym na tle rabunkowym, życie straciło 51 osób, a 70 zostało rannych. Ofiarami bomb są przede wszystkim pracownicy administracji państwowej, a także dziennikarze, obrońcy praw człowieka i aktywiści.

We właściwym miejscu, we właściwym czasie

Tamtego dnia ludzie, którzy znaleźli się w okolicy wybuchu, szybko zaczęli się wzajemnie uspokajać: to mały ładunek i wszystko jest już w porządku. Abdul Husajn natychmiast ruszył w stronę miejsca, gdzie doszło do eksplozji. Pracuje przy uniwersyteckich murach od ponad dekady i niektórych spośród tych, którzy jak on codziennie przychodzą po nędzny zarobek, zna doskonale. Musiał sprawdzić, czy nikomu nic się nie stało.

– W pierwszej chwili bałem się o swoje życie, więc uciekłem. Potem przeraziłem się, czy nic się nie stało moim przyjaciołom, którzy byli bliżej wybuchu – wspomina.

Podszedł więc, mimo zagrożenia. Nie wiedział, czy nie dojdzie do kolejnej eksplozji. Wówczas o tym jednak nie myślał. – Jeśli ktoś z moich przyjaciół byłby ranny, trzeba byłoby zabrać go do szpitala – mówi.

Na miejscu okazało się, że bliscy mu wyszli z tego bez szwanku, ale widok był makabryczny. Ogień wygasał. Wokół wraku zebrało się już kilka osób. Abdul Husajn zobaczył ciała. – Dało się rozpoznać, że jedno należy do człowieka. Z drugim było gorzej, rozerwało je na strzępy. Kawałki ciała rozbryzgały się wokół, niektóre wisiały na drzewach – wspomina.

Trudno powiedzieć, co to było: szczęście czy opatrzność. Przynajmniej Abdul Husajn nie zna odpowiedzi na to pytanie. Bo przecież mało brakowało, a znalazłby się bliżej miejsca eksplozji.

Pod uniwersytetem Abdul pracuje codziennie od siódmej do osiemnastej. Często w godzinach porannych pomaga mu 12-letni syn Musztaba, który popołudniami uczęszcza do szkoły. Gdy syn zastępuje ojca przy sprzedaży owoców, Abdul Husajn idzie pod bramę uniwersytetu, aby polerować buty. Wówczas zwykle pracuje w niedużej odległości od miejsca, gdzie doszło do wybuchu. Jednak akurat tego dnia Musztaba nie przyszedł pomagać ojcu, przez co ten nie mógł opuścić straganu – i znajdował się w bezpiecznej odległości.

– Miałem ogromne szczęście, że syna tutaj nie było – stwierdza Abdul Husajn.

Zagrożenie na podwoziu

Ładunki wybuchowe, przede wszystkim lepkie bomby, sieją spustoszenie w Kabulu. Do zamachów z ich użyciem dochodzi kilka razy w tygodniu, czasami codziennie, a bywa, że kilka razy w ciągu doby. Dla przykładu: 18 lutego – jeden wybuch, dwóch zabitych; 20 lutego – trzy wybuchy, pięciu zabitych, dwóch rannych; 21 lutego – jeden wybuch, czterech zabitych, sześciu rannych. Do tego kalendarz wypełniają napady z bronią w ręku i zabójstwa.

– Lepkie bomby to ładunki bardzo małe, wielkości dłoni. Ale bardzo niebezpieczne – przyznaje emerytowany generał afgańskiej armii Atikullah Amarchel.

Nie mają tak destrukcyjnego działania jak samochody czy choćby kamizelki wypchane materiałem wybuchowym. Nie są na tyle mocne, by spowodować zamach, w którym zginie kilkadziesiąt osób. Za to są tanie i łatwe w produkcji, można je tworzyć z wielu materiałów, a także wzmacniać efekt poprzez dodawanie szkła, gwoździ, kawałków metalu.

Ich nieduża waga i małe rozmiary powodują, że łatwo je przenosić i nie zwracać na siebie uwagi podczas przejazdów przez posterunki rozsiane po mieście. Ładunki zazwyczaj zawierają magnes, dzięki czemu łatwo je się „przylepia” pod samochodem. Umieszczane są także w dziurach na drogach. To ładunki ­zegarowe lub odpalane zdalnie. Na ­skutek wybuchu auto staje w ogniu, a jego pasażerowie zwykle giną lub odnoszą ­ciężkie obrażenia. Lepkie bomby są więc skutecznym sposobem eliminowania konkretnych osób, a przy okazji zmniejszają liczbę ofiar postronnych.

– Większość ładunków jest budowana w Afganistanie, ale materiały do ich tworzenia są przywożone z zagranicy – stwierdza Amarchel.

Bomby takie były powszechnie stosowane przeciw żołnierzom z krajów zachodnich w Iraku pod koniec pierwszej dekady XXI w., ale historia lepkich ładunków sięga II wojny światowej. W Afganistanie, choć na małą skalę, występowały przynajmniej od końca lat 80. XX w.

Winnych nie ma

Generał Amarchel mówi, że to bieda brukuje drogę masowemu rozprzestrzenianiu się lepkich bomb. Kryzys wywołany epidemią sprawia, że sytuacja społeczno-ekonomiczna w Afganistanie jest coraz bardziej dramatyczna. Od 70 do 90 proc. mieszkańców tego 40-milionowego kraju żyje dziś poniżej progu ubóstwa, bezrobocie sięga 38 proc.

– Ludzie zrobią wszystko dla pieniędzy. Jeśli ktoś chce kogoś zabić, to daje pieniądze bezrobotnemu, który jest gotowy na wszystko – mówi Amarchel.

Zleceniodawca wręcza ładunek i instrukcję: gdzie znajduje się samochód i jak wygląda. Wykonawca za niedużą opłatą „przykleja” bombę pod wskazanym autem. W rezultacie trudno złapać tych, którzy stoją za takimi zabójstwami.

Do zamachów z użyciem lepkich bomb nikt się nie przyznaje. Choć w powszechnym przekonaniu afgańskich władz i ich zachodnich sojuszników stoją za tym przede wszystkim talibowie i inne ugrupowania antyrządowe. Rzecznik talibów Zabihullah Mudżahid mówił Agencji Reutera, że odpowiadają oni za niektóre ataki, ale tylko te wymierzone w przedstawicieli władz. Odżegnują się jednak od zamachów na dziennikarzy i aktywistów.

Choć sprawcy pozostają nieznani, jasne są cele tej fali wybuchów. Po pierwsze, pozbycie się osób niewygodnych dla grup antyrządowych. Po drugie, przynajmniej częściowe sparaliżowanie administracji państwowej. Jej pracownicy unikają jeżdżenia samochodami służbowymi lub zmieniają trasy, po których się dotychczas poruszali.

– Nikt nie chce jechać punktualnie do pracy, bo lepkie bomby zazwyczaj wybuchają rano. Ze względu na sytuację niektórzy pracownicy administracji zrezygnowali ze swoich posad – mówi Amarchel. – Takie działania nie doprowadzą do upadku państwa, ale mają wpływ na jego funkcjonowanie.

Cel trzeci to pokazanie, że afgańskie władze nie radzą sobie z sytuacją nawet w swoim bastionie, którym jest Kabul. Czwarty to wywołanie paniki i lęku wśród mieszkańców. Udaje się to świetnie, w Kabulu nikt nie czuje się bezpieczny. Każdy stara się mieć oczy dookoła głowy. Wielu spośród tych, których na to stać, emigrowało za granicę, jeszcze więcej rozważa taką możliwość.

Trzy strzały w głowę

Poza lepkimi bombami szerzą się zabójstwa, także dokonywane przez anonimowych sprawców. Dochodzi do nich i w Kabulu, i w pozostałych częściach kraju. Ich celem często padają dziennikarze i aktywiści. ONZ podaje, że od rozpoczęcia rozmów pokojowych między rządem a talibami we wrześniu 2020 r. zginęło pięciu działaczy na rzecz praw człowieka i sześciu pracowników mediów.

Niewiele brakowało, a do tej statystyki byłaby dopisana jeszcze jedna osoba: 42-letni dziennikarz Kutbuddin Kohi. On może mówić o jeszcze większym szczęściu niż kabulski sprzedawca ­Abdul Husajn. Kohi, weteran dziennikarstwa, mieszka w Majmanie, stolicy prowincji Farjab w północnej części kraju. Pracuje dla agencji Pajhwok Afghan News.

Dochodziła godzina dziewiętnasta, gdy Kohi udał się na ruchliwy bazar w centrum swojego miasta. Był już na miejscu, gdy nagle ogarnęły go złe przeczucia. Postanowił zrezygnować z zakupów i ruszył w stronę samochodu. Chciał natychmiast jechać do domu. Zajrzał pod auto, aby upewnić się, że nie ma tam przyczepionego ładunku. Gdy się wyprostował, miał za sobą dwóch mężczyzn. Jeden mierzył w jego głowę z pistoletu. Trzy razy nacisnął na spust.

Choć ulica była ruchliwa, nikt nie miał odwagi powstrzymać napastników. Kohi upadł. Czuł, jak podnosi się temperatura jego ciała. Dotknął głowy, na palcach miał krew. – Wtedy do mnie doszło, że naprawdę mnie zaatakowano – wspomina dziś Kohi.

Szok i skok adrenaliny pozwoliły mu wstać. Zapytał stojących obok sprzedawców, co się stało. To oni powiedzieli mu, że mężczyzn było dwóch, a trzeci czekał w białym samochodzie. Natychmiast odjechali. Kim byli? Do dzisiaj nie wiadomo.

– Nawet jakby ludzie na ulicy byli w stanie rozpoznać napastników, to nic nie powiedzą, bo się boją. Jeśli ich wydadzą, jutro ktoś może przyjść po nich – przyznaje Kutbuddin Kohi z całkowitym spokojem w głosie. – Oni nie mogą nic poradzić.

Jeden ze sprzedawców wsiadł z nim do samochodu. Ruszyli do szpitala. Choć ranny, to Kohi prowadził. Rany bardzo nie krwawiły, doskwierał mu jedynie straszny ból głowy, przez co pojechał okrężną drogą.

Śledztwo nie ruszyło

W szpitalu udzielono mu pomocy, a rankiem następnego dnia przetransportowano do Kabulu, gdzie trafił pod opiekę specjalistyczną. Kohiego uratował fakt, że napastnik był niski i nie mógł dobrze wycelować w jego głowę, miał także broń o małej mocy (tzw. pistolet kieszonkowy). Dwie kule utknęły w czaszce, jedna ją przebiła, ale jest daleko od ­mózgu. Lekarze zalecili, by na razie jej nie usuwać, tylko odczekać trzy miesiące i dopiero wtedy się nią zająć. Został wypisany ze szpitala i regeneruje się w Kabulu. Na głowie wciąż ma bandaż, leży na łóżku i każdy ruch wywołuje grymas na jego twarzy.

Organizacja Komitet na rzecz Bezpieczeństwa Afgańskich Dziennikarzy opiekuje się Kohim w stolicy i szuka pieniędzy, aby móc wysłać go na leczenie do Indii, gdzie jest lepsza opieka medyczna.


Czytaj także: Paweł Pieniążek: Byle przeczekać zimę


Choć policja ogłosiła, że podejmie wszelkie kroki, by znaleźć winnych, to dziennikarz jest innego zdania. Funkcjonariusze próbowali zbagatelizować sprawę, przedstawić ją jako nieznaczący incydent, i do tej pory nie wzięto się za nią na poważnie. – Zamach na mnie był planowany, doszło do niego w bezpiecznej dzielnicy, gdzie znajduje się wiele budynków administracji – stwierdza Kohi.

Kogo podejrzewa? Nie wyklucza talibów ani miejscowych władz. Przedstawiciele tych drugich często mieli do niego pretensje, że pisze o korupcji i nie przedstawia informacji w taki sposób, który by się im podobał. Niektórzy mówili mu wprost, że jest kłamcą i rzecznikiem talibów.

Także w Kabulu dziennikarz nie czuje się bezpieczny. – Ludzie, którzy chcieli mnie zabić, mogą usiłować zrobić to również tutaj – mówi. Ale dodaje, że nie zrezygnuje z dziennikarstwa: – Nawet jeśli będę brany na cel setki razy, to dopóki będę miał serce i mózg, chcę kontynuować moją pracę.

Pozór spokoju

Chwilę po tym, jak doszło do eksplozji przed Uniwersytetem Kabulskim, policja kazała rozejść się gapiom.

Abdul Husajn wrócił do swojego wózka i z dystansu obserwował, co się dzieje.

Sekwencja czynności była taka sama, jak po każdym zamachu. Funkcjonariusze zamknęli ulicę dla ruchu. Straż pożarna ugasiła dogorywający wrak. Śledczy szukali w nim dowodów, jak zwykle nic nie znaleźli. Szczątki samochodu zostały wciągnięte na lawetę i wywiezione. Straż pożarna spłukała asfalt, pozostała w nim tylko płytka wyrwa. Policja wznowiła ruch i odjechała. Pewnie nigdy więcej nikt o sprawie nie usłyszy.

Niemal natychmiast ulicę zapełnili piesi i samochody. Abdul Husajn sprzedawał owoce do osiemnastej, po czym wrócił do domu. Można było odnieść wrażenie, że nic się nie wydarzyło.

Czy to znaczy, że Abdul Husajn przestał się bać? Nie – jest przerażony. Jak niemal każdy w tym mieście. ©

Współpraca ALISHER SHAHIR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2021