Metamorfozy

Granie solo to jak wyjście na scenę na golasa. Nie ma żadnej podpory, nie ma żadnej ściemy – mówi skrzypek Mateusz Smoczyński. Jego „Metamorphoses” właśnie ukazały się na płycie.

15.01.2018

Czyta się kilka minut

Mateusz Smoczyński, wrzesień 2016 r. / ZOSIA ZIJO & JACEK PIÓRO
Mateusz Smoczyński, wrzesień 2016 r. / ZOSIA ZIJO & JACEK PIÓRO

Lubi pracować pod presją. Inaczej trudno byłoby mu przetrwać, dzieląc muzyczną karierę między dwa kontynenty.

W Polsce założył Atom String Quartet – pierwszy polski kwartet smyczkowy grający jazz. W USA był pierwszym skrzypkiem Turtle Island Quartet – zespołu swoich marzeń, na którym wzorował się tworząc Atom; grupy od 30 lat prowadzonej przez mistrza jazzowych skrzypiec Davida Balakrishnana. Wspólnie z Turtle Island Mateusz nagrał płytę „Confetti Men”, nominowaną w 2015 r. do nagrody Grammy.

Po czterech latach na walizkach, Mateusz Smoczyński postanowił wrócić do Polski. W 2016 r. zwyciężył w prestiżowym międzynarodowym konkursie dla skrzy- pków jazzowych im. Zbigniewa Seiferta w Krakowie. Aneta Norek, prezeska Fundacji organizującej konkurs, zaproponowała mu wtedy nagranie płyty solo. Kiedy rozmawiałem z Mateuszem pierwszy raz, na dniach miał jechać na nagrania do Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach.

– Siedzę teraz w domu i w każdej wolnej chwili piszę muzykę. Napisałem już sobie kilka takich dłuższych utworów. Chyba zbiorę to w jedną, kilkuczęściową całość. Ciągle piszę, ale sam się boję, bym nie napisał sobie zbyt wielu rzeczy i bym zdążył się ich dobrze nauczyć – mówił wtedy Smoczyński. Pomysł na płytę solo powstał w sposób naturalny. Z jednej strony to dla każdego muzyka wspinaczka na szczyt własnych możliwości. Z drugiej Zbigniew Seifert – pionier i legenda jazzowych skrzypiec – nagrał swoje „Solo Violin” (1978), będąc właśnie w wieku Smoczyńskiego. Inspiracji było więcej: solowe nagrania Keitha Jarretta, koncerty niemieckiego wiolonczelisty Stephana Brauna czy grającego w Turtle Island Marka Summera.

W koncertowej sali Centrum Pendereckiego młody chłopak pomógł mu rozstawić mikrofony i zniknął. Mateusz sam nagrywał, edytował, słuchał i decydował, czy udało się zarejestrować właśnie to, na czym naprawdę mu zależało. Miał dwa dni.

Zaplanowana była jeszcze sesja zdjęciowa na okładkę przyszłej płyty. Dłuższe utwory, o których wspominał przed nagraniem, złożyły się w czteroczęściową sonatę pt. „Metamorphoses”.

– Pierwszą część nagrywałem jako ostatnią, około pierwszej w nocy. Wymęczony wyszedłem na chwilę na dwór. Pomyślałem, że ta część jest jak taka modlitwa, w której można odjechać. Wróciłem do pustej, pięknie brzmiącej sali koncertowej. Odjechałem totalnie. I nagle wyłączyli prąd. Tak się przestraszyłem! Na szczęście nagrywałem na laptopa i wszystko się zapisało. Skończyłem. Ciemność totalna. Spakowałem manatki, poszedłem spać. W łóżku w kółko słyszałem w głowie tę sonatę. Całą noc.

Główną inspiracją był kwartet smyczkowy skomponowany przez Györgya Ligetiego w 1954 r.

Ligeti miał wtedy 28 lat. Pierwsze wykonanie wydarzyło się cztery lata później w Wiedniu. Kompozytor żył już wtedy na emigracji, po wydarzeniach rewolucji węgierskiej 1956 r. Jego muzykę znamy dziś przede wszystkim z filmów Stanleya Kubricka. Reżyser zachłysnął się jego twórczością pracując nad „2001: Odyseją kosmiczną”. Zachłysnął, bo o swojej decyzji wykorzystania w filmie fragmentów „Lux aeterna”, „Kyrie” czy „Atmosphères” zapomniał poinformować samego kompozytora. Proces o naruszenie praw autorskich połączył jednak artystów na tyle silną więzią, że utwory Ligetiego możemy dziś usłyszeć także w „Lśnieniu” i ostatnim filmie Kubricka „Oczy szeroko zamknięte”.

– Kwartet Ligetiego kojarzy mi się z „Alicją w Krainie Czarów”: wpadasz w tunel i wszystko jest z jednej strony mocno zniekształcone, z drugiej tyle różnych rzeczy dzieje się dookoła! To jest ciągła opowieść, w której nieustannie coś się zmienia. Metamorfozy! W końcu ten tytuł nie wziął się znikąd – dodaje Smoczyński.

„Cały kwiecień siedzieliśmy właściwie w domu, dużo ćwiczyłem. Kilka dni temu zagrałem w Recklinghausen mój pierwszy koncert solo na skrzypcach. Grałem zupełnie sam, i było bomba” – pisał Zbigniew Seifert w liście do rodziny 1 maja 1974 r. z Dortmundu. Dwa lata później stanął na scenie w Post-Aula w Bremie, by zagrać solowy recital zarejestrowany przez tamtejsze radio. Miesiąc przed koncertem niespełna 30-letni Seifert dowiedział się, że cierpi na nowotwór. Dochód ze sprzedaży płyty „Solo Violin” miał pomóc sfinansować kosztowne leczenie, które ostatecznie nie pomogło.

Długo oczekiwane wznowienie albumu „Solo Violin” ukazało się nakładem Fundacji im. Zbigniewa Seiferta niemal równocześnie z płytą „Metamorphoses” Mateusza Smoczyńskiego. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2018