Grając wśród duchów

Zawsze jeżdżę z saksofonem, jakbym jeździł z torebką albo kosmetyczką. Wyciągnąłem go z futerału na spotkaniu w synagodze i usłyszałem, że wybrzmiewa tu najlepiej na świecie – opowiada Mikołaj Trzaska.

08.08.2022

Czyta się kilka minut

 / ŁUKASZ GŁOWALA / AGENCJA WYBORCZA.PL
/ ŁUKASZ GŁOWALA / AGENCJA WYBORCZA.PL

Mikołaj Trzaska jest saksofonistą, klarnecistą i improwizatorem, autor muzyki do filmów. Regularnie współpracuje z Wojtkiem Smarzowskim; został wyróżniony Złotymi Lwami w Gdyni za muzykę do jego filmu „Pod Mocnym Aniołem” i dwukrotnie nagrodą Orły za „Wołyń” i „Kler”. Kiedyś był członkiem kultowego yassowego zespołu Miłość, w którym grał z Tymonem Tymańskim i Leszkiem Możdżerem. Nagrywa płyty i występuje z pisarzami, Andrzejem Stasiukiem i Jurijem Andruchowiczem. Współpracuje z największymi osobowościami świata muzyki improwizowanej: Peterem Brötzmannem, Joe McPheem czy Kenem Vandermarkiem. Leader bądź współleader zespołów: Shofar, Ircha, Riverloam, Inner Ear.

Właśnie przyjechał do Szczebrzeszyna.

Szebreszin

Do sali modlitewnej szczebrzeszyńskiej synagogi prowadzą kamienne schody. Przez trzy wieki, jak otoczaki, polerował je strumień butów: co drugi mieszkaniec Szczebrzeszyna przychodził tu na modlitwę. 15 listopada 1940 r. Niemcy podpalili synagogę. Po schodach ostatni wbiegł Szmarjahu Wircer – gabaj, administrator synagogi. Chciał ocalić Torę – spłonął razem z nią. W 1946 r. runęły sklepienia budynku. Synagogę odbudowano dwie dekady później. Do dziś mieści się tu Miejski Dom Kultury – latem jedna ze scen festiwalu Stolica Języka Polskiego.


SŁUCHAJ PODKASTU POWSZECHNEGO:

Mikołaj Trzaska, muzyk: „Śmierć ojca pociągnęła dużo moich decyzji. Choć nie ma poczucia, że to decyzja – stało się to naturalnie. Pomyślałem: nie będę więcej narzekał, cokolwiek się będzie działo” >>>


W roku 2015 do Szczebrzeszyna wrócił wnuk Szmarjahu: Shmuel Atzmon-Wircer – urodzony w sąsiednim Biłgoraju w 1929 r. W synagodze miał mieć bar micwę – nie zdążył. Przyjechał na zaproszenie festiwalu, jako wybitny izraelski aktor, twórca i dyrektor jedynego w Izraelu teatru języka jidysz: Yiddishpiel w Tel Awiwie. – Upały były takie jak ostatnio, a Szmulik był już dobrze pod dziewięćdziesiątkę – wspomina Tomasz Pańczyk, współtwórca festiwalu i od 20 lat badacz żydowskiej historii miasta. – Uparł się jednak, że będzie grał w synagodze. Na festiwal zjechały wtedy tłumy, a tam nie ma żadnej dodatkowej wentylacji. W tym tłoku zagrał dwa spektakle. Dla niego to był hołd złożony dziadkowi. Różne historie zapisane są w tych murach.

Pańczyk wcześniej przedstawił polskim czytelnikom Philipa Bibela, tłumacząc jego książkę „Szebreszin”: wspomnienia ostatniego świadka przedwojennego szczebrzeszyńskiego sztetla. – Ja jestem zaczytany i zagłębiony w ten świat, więc kiedy wchodzę do synagogi, widzę z nazwiska wszystkich tych, którzy tu przychodzili. Jest tu magia i cieszę się, że dostrzegł ją też Mikołaj Trzaska. Mam nadzieję, że także słuchacze dosłyszą ją w jego muzyce – opowiada Pańczyk.

Trzaska nagrał w szczebrzeszyńskiej synagodze solową płytę „Goat’s Ghost”. Album miał swoją premierę podczas tegorocznego festiwalu Stolica Języka Polskiego.

Syndrom

Trzaska przyjechał tu pierwszy raz w ubiegłym roku, zaproszony na festiwal przy okazji premiery autobiografii „Wrzeszcz!”: – To było bardzo miłe spotkanie, kilkaset osób, które nie miały pojęcia, czym się zajmuję. Ale ja zawsze jeżdżę z saksofonem, bo już tak mam: jakbym jeździł z torebką albo kosmetyczką. Wyciągnąłem ten saksofon z futerału na spotkaniu w synagodze i usłyszałem, że wybrzmiewa tu najlepiej na świecie. Tomek Pańczyk w ciągu 24 godzin zorganizował nielegalny koncert.

– W nocy poszliśmy w dwadzieścia osób do synagogi, posłuchać Mikołaja. I dla niektórych z nas to było rzeczywiście katharsis. Później wyjście w nocny Szczebrzeszyn, pod gwiazdy, bo tu jest niebo jak w planetarium – wspomina Pańczyk.

Wtedy zapadła decyzja, że Trzaska nagra płytę solo: sam na sam z duchami szczebrzeszyńskiej synagogi. Wrócili do Szczebrzeszyna w październiku na cztery słoneczne dni poza sezonem. Bez turystów i budek z lodami.

– Każde miejsce ma jakiś syndrom – mówi Trzaska. – Tak jak Jerozolima ma syndrom jerozolimski, tak Szczebrzeszyn ma syndrom szczebrzeszyński. Pracując w tym miejscu, cofasz się do zamierzchłej przeszłości i do tej bliskiej, wciąż pozostając tu i teraz. Jest więc historia Szczebrzeszyna, Zamojszczyzny, Roztocza. Cała kraina jest uszyta na zupełnie inną miarę niż np. Pomorze, z którego pochodzę. Dzięki Zamoyskim w Zamościu stoi sefardyjska synagoga, w Szczebrzeszynie byli Sefardyjczycy, ortodoksi i chasydzi... Ale jest też pomnik nietolerancji: obelisk upamiętniający wygnanie arian. Są pierzeje domów, gdzie były sklepy żydowskie z charakterystycznymi piwnicami... Nikt tego jeszcze nie ­spartaczył, nie zabudował blokami. I ­pomnik chrząszcza, który wygląda jak konik polny z „Pszczółki Mai”. Okolica jest przepiękna. Dostaje się wiązkę bardzo silnych doznań – chodzi tylko o to, żeby je delikatnie odseparować, rozplątać tak, by nie zlewały się w jedną masę.

Mając w pamięci nocny koncert w synagodze, na nagrania Trzaska przyjechał z przygotowanymi już kompozycjami: – Oczywiście guzik z tego wyszło. Moje świetne pomysły w ogóle w tej przestrzeni nie odpalały.

– Po pierwszym dniu zostawiłem Mikołaja samego, bo widziałem, że on z tą synagogą, z tymi murami zarezonuje, że coś się tam z nim podzieje. Nie chciałem przeszkadzać mu w tym kontakcie ze sobą, z duchami, cokolwiek by to było – mówi Tomasz Pańczyk. – Już się poddałem i poczułem, że cała ta moja koncepcja, żeby bez publiczności, jest nic niewarta, i nagle ciach! Trzeciego dnia wszystko było zrobione.

Organy, dudy, modlitwy

Mimo nagród i sukcesów w dziedzinie muzyki filmowej, Trzaska, podobnie jak Wojciech Kilar, dystansuje się od tej części swojej twórczości: to zlecenia, zamówienia, praca do-czegoś. Kiedy rozmawiamy o płycie „Goat’s Ghost”, nazywa ją niewidzialną koszulą, która jest mu bliższa niż cokolwiek innego. Przy pierwszym przesłuchaniu może budzić skojarzenia z nagraniami jego kwartetu klarnetowego Ircha, tyle że tym razem Mikołaj jest sam. Za nikim się nie schowa, jego klarnet nie zaplącze się z brzmieniem Pawła Szamburskiego czy Wacława Zimpla. Są tu polifonie, nakładane na siebie ścieżki, ale każda jedna zarejestrowana została w szczebrzeszyńskiej synagodze i każda pochodzi wyłącznie od Mikołaja.


CZYTAJ TAKŻE:

Mikołaj Trzaska, saksofonista: Zbyt późno zorientowałem się, że w życiu nie chodzi o sztukę, lecz o najprostsze rzeczy: smażenie kotletów albo wyprowadzanie psa >>>


Na winylową płytę trafiło piętnaście miniatur. Słuchanie ich jest medytacją nad rozedrganym powietrzem, roznoszącym się, otaczającym słuchacza dźwiękiem. Przypomina przeglądanie bardzo starych, zniszczonych taśm filmowych, na których, po włożeniu do projektora, między abstrakcyjnymi kolażami plam, brudu, dziur, mchu, rozpoznajemy z trudem ledwo widoczne postaci, miejsca, sytuacje. Z czasem na płycie odnajdujemy więcej melodii, narracji. Saksofon i klarnety Trzaski stają się jednym dziwnym instrumentem. Organy? Dudy? Czasem słychać modlitwę, a kiedy indziej kiwającą się na wietrze, urwaną z jednej strony tabliczkę z nazwą ulicy, albo dziwny tętent z oddali.

– Ja na tej płycie słyszę handlarki śledzi z targu, tych ludzi, ich głosy, które z Mikołajem gadają – dodaje Tomasz Pańczyk.

„Goat’s Ghost” to także dowód na wielki kunszt sonorystyczny Trzaski: bogactwo, dojrzałość jego własnego muzycznego języka. Tytuł albumu – „Duch kozy” – zaczerpnięty został z opowiadania znalezionego przez Pańczyka w wydanym w latach 60. w Izraelu zbiorze ludowych opowieści żydowskich. Autorem jest badacz żydowskiego folkloru Dov Noy. Jedna z opowieści nosi tytuł „Dwie kozy ze Szczebrzeszyna” i opatrzona jest dopiskiem: opowiedziane Dov Noyowi przez starego polskiego Żyda.

TUNELE

Opowiada Mikołaj Trzaska:

Szczebrzeszyn kończy się nagle na Wieprzu. Dalej są pola, łąki... I tam, domyślam się, na tych łąkach, dawno temu, wypasała swoje kozy rodzina chasydów. Młoda rodzina, bez dzieci jeszcze. Stać ich było tylko na dwie kozy. Latem, oczywiście, te kozy nie były wzywane do stodółki, tylko samopas sobie spały czy coś tam sobie robiły. Nagle okazało się, że, nie wiadomo dlaczego, te kozy dają coraz więcej coraz lepszego mleka. Ludzie na rynku zaczęli się po to mleko ustawiać w kolejki. Mówili, że jakąś ciotkę uleczyło z podagry, a komuś tam innemu przywróciło lepszy wzrok.

Młody chasyd – bidny, bo bidny – zaczął się zastanawiać: co się dzieje z tymi kozami? Pewnej nocy się na nie zaczaił. Zorientował się, że gdy zapada zmrok, kozy wyruszają w drogę. Jeżeli kiedykolwiek byłeś w Szczebrzeszynie, to wiesz, że nad miasteczkiem jest góra, jakby klif. I oczywiście na szczycie tego klifu są dwa cmentarze: jeden żydowski, drugi chrześcijański. I wiesz co? Te kozy idą w stronę tego klifu i gdzieś między korzeniami drzew jest wejście do pieczary!

„Przeszedłem już tyle, to wejdę za nimi” – pomyślał chasyd. Wchodzi do tej pieczary, a tam mrok potworny i wilgoć. I nagle robi się coraz cieplej. Okazuje się, że znajdują się w jakimś cholernym piekle: muzyka, nagie kobiety, alkohol się leje. Impreza! Nie wiadomo co, może jakiś jazz? Cholera wie. No, ale wiesz, kozy idą dalej. On jest porządnym chasydem – skusić się nie daje. Po jakimś czasie, nie wiem jakim, pojawia się na końcu tego tunelu światło. I te kozy razem z nim wychodzą w jakąś taką piękną przestrzeń: ciepło, ale nie za bardzo, aż niemożliwie. Zapach jakiś...

Po drugiej stronie – pasterz, który ma podobne rysy do niego i mówi językiem, który on zna z Ksiąg. Ale w Księgach nie jest napisane „jak się masz?”, „cześć”, „co słychać?”, „skąd jesteś?” – takiej potocznej mowy tam nie ma, ale jakoś od słowa do słowa pyta się tego pasterza: „Gdzie jestem?”. „Jak to gdzie jesteś? Jesteś w Jerozolimie! Zobacz, tutaj jest mur zaraz”. Te kozy się tam od razu poszły paść. Chasyd myśli sobie: „Cholera jasna, to znaczy, że ja znalazłem... że istnieje między Szczebrzeszynem a Jerozolimą jakiś taki nadprzestrzenny korytarz. I co teraz? Co teraz? To teraz ja wezmę i napiszę szybko list do swojej żony. Wsadzę za obrożę jednej kozie. Potem napiszę list do rabina i wsadzę za obrożę drugiej kozie. I jak te kozy się tutaj napchają tej jerozolimskiej trawy, to je wyślę”. I oczywiście w tych listach napisał, że koza wam pokażę, jak przejść, ja tutaj na was czekam, już wszystko dla was przygotuję: wystarczy, że pójdziecie za kozą.

To było dosyć fajnie wymyślone, moim zdaniem, ale wiesz... Żona zorientowała się, że kozy wróciły, a chłop po prostu zniknął. Pierwsza noc – nie ma, druga – nie ma, trzecia, tydzień – nie ma. Pomyślała sobie: „Cholera, no zginął mi gdzieś. Albo go jacyś antysemici po prostu ubili, albo poszedł sobie do jakiejś innej Jenty – bo tak to też bywa”. I wiesz co? Pomyślała sobie tak: „No, mam siostrę w Szczebrzeszynie, sama tych kóz wypasała nie będę. Oddam te kozy na Szechitę, czyli do rzezaka, a sama sobie z siostrą zostanę i jakoś sobie na nowo życie ułożę. Młoda jestem”. Rzezak zrobił swoje. No i tylko te obroże zostały z tymi dzwonkami. I zobaczył rzezak, że za jedną i za drugą są jakieś takie listy wsadzone. No i to jest cała historia.

Czytam ją podwójnie – dodaje – jako kolejną straconą szansę, kolejne nieporozumienie: cały czas nie możemy znaleźć dobrego czasu. Z drugiej strony ma ona dla mnie wymiar bardzo pozytywny: że tych korytarzy, tuneli jest mnóstwo, wszędzie. I właściwie tak niewiele trzeba, że one są blisko i cały czas jesteśmy w kontakcie.

PORTRET

KAJETAN PROCHYRA: Zaproszę Cię teraz do debaty publicznej, uważaj. Czy Twoja muzyka jest dla idiotów?

MIKOŁAJ TRZASKA: Sam jestem przecież idiotą. Cała ta gównoburza wokół słów Olgi Tokarczuk ośmieszyła wszystkich, tylko nie Olgę. Ośmieszyła i tych, którzy się wstawiali za, i tych, którzy ją hejtowali... Stasiuk mówi gorsze rzeczy na każdym spotkaniu autorskim, ale nikt się do niego nie dowali, bo Andrzej – wiadomo – jest nieświęty od urodzenia. A Olga, dzięki temu, że dostała tego Nobla... Dla artysty najgorszą rzeczą jest stanąć wysoko i jeszcze dyndać. A poza tym miałem wrażenie, że ona mówi także do wiadomego ministra, który nie był w stanie przeczytać jej książki, co prawda grubej, ale napisanej przecież bardzo prostym językiem.

Nie chcecie być idiotami, czytajcie książki! Nie tylko Olgi Tokarczuk.

I słuchajcie Trzaski?

Mam tak, że się tej swojej muzyki jakoś wstydzę. Długo uważałem, że jest po prostu okropna. Wmawiałem sobie, co prawda, że to jest jakiś lepszy produkt, ale potem się zastanowiłem, że przecież nie każdy musi mieć ochotę słuchać wewnętrznych rozterek frustrata. Przez wiele lat wlewałem w swoją muzykę różnego rodzaju bóle, niezadowolenia, rozpacze... Kto miałby mieć na to ochotę? Chyba właśnie jakiś idiota, frajer albo ktoś, kto też jest frustratem, jest podobnie spaczony, ma taką samą traumę... Stop. Ostatnio usłyszałem takie piękne sformułowanie: „nie przeszkadza mi, że mówisz za dużo, ale przeszkadza mi, że mówisz za często”. Nie pozwól mi za często mówić.

Zwłaszcza że bardzo wiele powiedziałeś już w autobiografii „Wrzeszcz!”.

Strasznie lubię tę książkę ze względu na autorów – Tomka Gregorczyka i Janusza Jabłońskiego – ale też dlatego, że zacząłem po tej książce żyć od nowa. Coraz mniej potrzebuję wiedzieć, kim jestem. Nie zrobiłem w życiu dużo, ale to mi wystarczy. Już nie muszę się ścigać, „kto się ściga, ten się zrzyga”. Już nie będę nikim więcej niż sobą. Cały czas miałem nadzieję, że może jak już będę miał 60 lat, to będę jakimś nie wiadomo kim...

Kilka lat Ci jeszcze zostało. To jak teraz powinien wyglądać Twój portret?

Mimo większej tuszy, chciałbym być mniej pomnikowy. Chciałbym się uznać za pracownika dziedziny emocjonalno-muzycznej. Kogoś, kto istnieje pomiędzy światami... Niekoniecznie chciałbym się dać wsadzić w rolę muzyka czy saksofonisty, a już na pewno nie jazzowego. I, błagam, nie chcę być zawodowym Żydem! Ostatnio sam zacząłem czuć, że się nim staję: „O! Jest Żyd, który gra, to proszę, niech on zagra. Że awangarda? Trudno, jakoś tam to zniesiemy. Może tym razem zagra coś, co jest trochę podobne do melodii”.

Czyli, w sumie, czego się nauczyłeś?

Zacząłem być ekspertem od... samego siebie. Żeby nie dać się zbyt łatwo skliszować, od czasu do czasu uciekam od świata żydowskiego do świata awangardy i znowu się cieszę, bo pogram sobie z moimi przyjaciółmi, Per-Åkem [Holmlanderem, szwedzkim tubistą-improwizatorem – KP], ze Stevem [Swellem, amerykańskim puzonistą-improwizatorem – KP]. Ale granie solo jest najlepszym sposobem, by się odkleić i nie należeć do żadnej muzycznej partii.

Parę dni temu wróciłeś z Sejn.

Przyszedł czas, by zakończyć prace z Orkiestrą w Sejnach [działającą w Ośrodku Pogranicze Orkiestrą Klezmerską Teatru Sejneńskiego, złożoną z młodych muzyków przede wszystkim z okolic Sejn – KP]. Muzykę do „Wesela” Wojtka Smarzowskiego nagrywałem już bez nich. Za to powstała między nami nowa relacja: już nie nauczyciel-uczniowie. Jak w rodzicielstwie, kiedy dzieci dorastają, stają się partnerami albo nawet same uczą ciebie.


CZYTAJ TAKŻE:

TOMASZ DĄBROWSKI GRA NA TRĄBCE STAŃKI. Choć nagrałem moją płytę na jego trąbce, słyszę, że brzmi po mojemu. Nie sztuka próbować robić kopie, ale znaleźć swoją ścieżkę i własne miejsce >>>


Pierwszy raz poczułem to niedawno, pracując właśnie nad muzyką do „Wesela”, kiedy to Michał Górczyński wykonał moją wersję „Roty”. Wojtek Smarzowski poprosił, żebym przerobił „Rotę” na melodię żydowską – to jedna z najpiękniejszych polskich melodii, bo jest bardziej molowa. Hymn polski jest durowy, niestety, bo to przecież nie do pomyślenia, żebyśmy mieli historię narodu na wesoło... Napisałem tę „Rotę” i Michał Górczyński zrobił z tego coś takiego, że wyrwało mi serce z klatki piersiowej.

O Boże, to, co ci teraz mówię, jest przecież o moich ograniczeniach, że już po prostu mam mniej siły: „podajecie starszemu koledze rękę, pociągnięcie go trochę”. Czuję, że ten dziadowski gen właśnie we mnie rośnie.

W tym roku ukazała się też Twoja płyta „Malá Pardubická”, nagrana, jak mówisz, z grupą Wyszehradzka.

Jest w niej Petr Vrba z Czech, znakomity elektronik i trębacz, jest wybitna postać, unikalna zupełnie z Budapesztu – perkusista Balázs Pándi i jest Mark Tokar z Ukrainy na kontrabasie. W połowie grudnia zeszłego roku nagraliśmy sesję w Pardubicach w teatrze. To jest projekt poświęcony tym wszystkim biednym koniom, które przez to, że ludzie mają ochotę się ścigać na zwierzętach, tratują się, łamią nogi, giną.

Mark Tokar jest teraz na wojnie. Macie ze sobą kontakt?

Cały czas piszemy do siebie, choć Mark nie może za dużo mówić. Domyślam się tylko, gdzie jest i czym się zajmuje. On ma dwa fakultety: skończył szkołę muzyczną, ale wcześniej ukończył Politechnikę Lwowską. W tamtych czasach służba była obowiązkowa, skończył więc też coś w rodzaju studium wojskowego: jest więc inżynierem i porucznikiem. Wysyła czasem ujęcia do pasa i pisze: „poza kadrem mam inny instrument i to nie jest kontrabas”, „Mam więcej do czynienia z cynglem niż ze strunami. Ciekaw jestem, jak to będzie”. Chciałby wrócić, ale w tej chwili całym sercem jest na wojnie. Piszemy do siebie, jaki straszny jest świat. Słyszę jego żal, że są sami. Co z tego, że mają broń? Oczywiście dużo z tego, ale brakuje im ludzi. Sytuacja nie jest wesoła dla nikogo. Organizujemy tu jakieś zbiórki, zbieramy kasę. A on pisze: „Wiecie, już mi tych pieniędzy nie wysyłajcie. Wypłacicie, jak to już przejdzie, a jak nie przejdzie albo coś mi się stanie, to trzymajcie je u was na koncie, dla Wasyla”. To o jego synu. Więc mój przyjaciel nie żartuje. Mój przyjaciel żyje w jakimś innym świecie... I ja się czuję jakoś z tym ch... Bo nie ma innego słowa...©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Portret z kozami