Media do zsypu

Spadają nakłady, maleją dochody z reklam, redakcje redukują etaty i zwalniają doświadczonych autorów. Ich miejsce zajmują nowicjusze – kiepscy, ale tani. Dziennikarstwo w tradycyjnej formie tego zawodu odchodzi.

05.03.2012

Czyta się kilka minut

Pomnik gazeciarza w Miami Beach na Florydzie, USA / fot. Sylvain Grandadam / East News
Pomnik gazeciarza w Miami Beach na Florydzie, USA / fot. Sylvain Grandadam / East News

Ubiegły rok był najgorszym okresem w dziejach branży po upadku komunizmu. Tylko w Warszawie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy pracę w mediach straciło ponad 200 osób. Zwolnienia w największym stopniu dotknęły załogę imperium medialnego, budowanego przez Grzegorza Hajdarowicza.

Zaraz po przejęciu „Rzeczpospolitej” przez kierowaną przez 47-letniego biznesmena grupę Gremi na bruk trafiło 120 pracowników, wcześniej zaś przetrzebiono obsadę „Przekroju” i miesięcznika „Sukces”. Z kolei przejęte przez Hajdarowicza w pakiecie z „Rzepą” „Życie Warszawy” przestało być samodzielną gazetą i zostało zredukowane do kilkustronicowego działu w warszawskiej mutacji „Rzeczpospolitej”.

Podobny los spotkał lokalne dodatki „Gazety Wyborczej” w mniejszych ośrodkach, jak Białystok, Opole, Rzeszów czy Płock. Zwolnienia dotknęły też załogę, zarówno w terenie, jak i w centrali – prawie w każdym dziale i oddziale kasowano etaty. W grudniu niepewna sytuacja koncernu skłoniła rozgoryczonych pracowników do założenia zakładowej Solidarności, co w historii Agory, której wewnętrzna konstytucja przeszła drogę od przyjacielskiego etosu do korporacyjnego ładu, było wydarzeniem bez precedensu.

Redukcje dotknęły też redakcję „Dziennika Gazety Prawnej” oraz „Newsweeka”. W styczniu skasowano e-wydanie miesięcznika „Machina” (kilka miesięcy wcześniej wydawca reaktywowanego po przerwie najważniejszego popkulturowego magazynu lat. 90. zrezygnował z wersji papierowej), zaś Bonnier Business Polska ograniczył częstotliwość ukazywania się dodatku „Puls Biznesu Weekend”, który (wbrew nazwie) od początku roku jest miesięcznikiem.

Nie licząc prasy kolorowej i magazynów dla kobiet, oszczędności nie ominęły chyba żadnego liczącego się tytułu. W większości gazet obcięto wynagrodzenia, zmniejszono pensje etatowcom oraz honoraria za teksty. Cięcia dotknęły nawet wyjątkowo odporny na rynkową zawieruchę tygodnik „Polityka”, którego wydawcą jest spółdzielnia założona przez dziennikarzy.

Ale lista strat jest znacznie większa i trudna do precyzyjnego oszacowania. W wielu redakcjach dziennikarze zatrudnieni byli na umowach śmieciowych, inni pracowali bez żadnych umów – często pełniąc obowiązki autorów etatowych – utrzymując się tylko z wierszówki.

Do pełnego obrazu krachu w branży trzeba więc dodać również rząd wierszówkowych martwych dusz, pomijany w statystykach. A co za tym idzie – indywidualne dramaty ludzi, dla których żurnalistyka nie była sposobem zarobkowania, lecz sposobem na życie.

Mamuty znów wyginą

– Jestem mamutem, a to jest epoka lodowcowa – śmieje się Grzegorz (na jego prośbę zmieniam imię) i głęboko zaciąga papierosem. Na rozmowę wybrał obskurną kawiarnię „Astoria” w warszawskim Universamie, bo to jedyny lokal w okolicy, w którym jest sala dla palących. A na początku lat 90., gdy, tuż po studiach historycznych, zaczynał pracę w dziennikarskim fachu, kłęby papierosowego dymu były nieodłącznym elementem „wyposażenia” każdej redakcji.

– Gazety się wtedy mnożyły jak grzyby po deszczu, ale zgłosiłem się do pracy nie dla pieniędzy. Czułem, że ta robota ma głębszy sens, że tworzymy nie tylko nowe, wolne media, lecz kładziemy fundamenty pod gmach polskiej demokracji i budujemy społeczeństwo obywatelskie – dodaje i wylicza tytuły, w których publikował, m.in. „Życie”, „Życie” z kropką, „Rzeczpospolita”, „Wprost”, „Ozon”, „Dziennik”. Jak mówi, nigdy nie ciągnęło go do stanowisk, wolał rolę „dziennikarza-krawężnika”, ruch, bycie blisko ludzi i wydarzeń. Był zwolennikiem planu Balcerowicza i szokowego urynkowienia gospodarki.

– Wylali mnie pół roku temu i od tej pory nie mogę znaleźć stałej pracy, więc robię na boku korekty, z doskoku redaguję gazetkę dla salonu budowlanego oraz wnętrzarskiego i jakoś wiążę koniec z końcem. Boli mnie degradacja, ale ryzyko bezrobocia wpisane jest w wolny rynek. Nie mogę się natomiast pogodzić z kierunkiem, w którym podążają media, z powszechną tabloidyzacją – mówi.

Grzegorz nie zamierza zaprzestać antyszambrowania po redakcjach, ale nie ma złudzeń. Przyznaje, że uważa się za dziennikarza drugiego planu, fachowca od wszystkiego i od niczego, a dla takich nie ma już miejsca na rynku poważnej prasy.

Orły do domu

Ale pracę tracą też autorzy, będący jeszcze niedawno filarami swoich redakcji. W „Dzienniku Gazecie Prawnej” nie pracują już ani Magdalena Miecznicka, która w czasach, gdy pismo wydawał Axel Springer, swoimi recenzjami elektryzowała środowisko literackie, ani Karolina Wigura, laureatka nagrody Grand Press za wywiad z Jürgenem Habermasem. Z „Newsweeka” wyleciał m.in. Filip Łobodziński, eseistyczny „Plus Minus”, weekendowy dodatek „Rzeczpospolitej”, uszczuplił skład o doświadczonego redaktora Pawła Bravo.

W nakręcającej się spirali kadrowych roszad nie chciał uczestniczyć Donat Szyller, pełniący obowiązki redaktora naczelnego „Przekroju”, tuż przed ubiegłoroczną falą zwolnień. Kiedy władze spółki ogłosiły plan redukcji zatrudnienia i oszczędnościowych cięć, podał się do dymisji.

– Dziś postąpiłbym tak samo – mówi Szyller, który tymczasem został wydawcą w komercyjnej telewizji. – Tak okrojonymi siłami nie da się robić dobrej gazety, uczciwej wobec czytelników.

Głośnym echem odbił się w dziennikarskim światku gest Anny Marszałek. Latem ubiegłego roku jedna z najlepszych dziennikarek śledczych, laureatka Grand Press i innych prestiżowych nagród, zrezygnowała z zawodu. W rozmowie z „Tygodnikiem” przyznała, że nie chodziło tylko o fatalną kondycję branży i słabnące zapotrzebowanie na żurnalistykę śledczą. Decyzję motywowały też względy rodzinne: – Zmieniły się moje priorytety życiowe. Urodziłam dziecko i nie chciałam już pracować po nocach.

Dziś Anna Marszałek jest analitykiem w Najwyższej Izbie Kontroli.

Kredyt wygrywa z etyką

Zbierając materiały do tekstu, rozmawiałem z blisko pięćdziesiątką koleżanek i kolegów z branży. Z reaserchu wynika, że jedna trzecia byłych dziennikarzy znajduje zajęcie gdzie indziej i nie zamierza wrócić do zawodu.

Większość eksżurnalistów ląduje w agencjach PR (czasem zakłada własne), zaczepia się w urzędach albo biurach poselskich, często zostając rzecznikami albo spin doktorami polityków lub samorządowców, których wcześniej krytykowali.

– To sytuacja moralnie dwuznaczna – przyznaje eksreporter działu krajowego dużego dziennika ogólnopolskiego, obecnie piarowiec znanego parlamentarzysty. – Ale nie mogłem sobie pozwolić na bezrobocie. Mam rodzinę i spłacam kredyt na mieszkanie.

Drugą odskocznią są portale internetowe. Ewelina Kustra z dodatku „Kultura TV” „Dziennika Gazety Prawnej” została reporterką glamourowego portalu internetowo-telewizyjnego Plejady.pl, należącego do koncernu ITI. Fotoedytorzy, zwalniani z prasy mainstreamowej, zaczepiają się w gazetkach reklamujących supermarkety albo medykamenty i usługi lekarskie.

– Ostatnio składałem folder dla centrum wyposażania łazienek – mówi Marek, były pracownik działu foto w prestiżowym magazynie ekonomicznym. – Kiedyś to była fucha, którą robiłem po godzinach, a dziś moje podstawowe zajęcie. Głupieję już od robienia korekcji barwnej fot sedesów i umywalek – bo według klienta muszą błyszczeć bielą śniegu z Antarktydy – no, ale co zrobić, jak na rynku bryndza?

Kolacja przed zatonięciem

Bezrobotni dziennikarze sportowi Artur Szczepański i Krzysztof Oliwa wzięli sprawy we własne ręce. Dokooptowali trzeciego udziałowca i założyli pub przy Nowym Świecie, jednej z bardziej imprezowych ulic Warszawy. Kameralny shot bar z tanim wyszynkiem (od 2 zł za kieliszek wódki) okazał się strzałem w dziesiątkę – udziałowcy szybko zaczęli na lokalu zarabiać.

– Nigdy nie zamierzałem rezygnować z zawodu. „Ulubiona” była planem awaryjnym, właściwie ostatnią deską ratunku po półrocznym bezskutecznym poszukiwaniu pracy – wspomina Szczepański, który dziś jest szefem działu sportowego w „Gazecie Polskiej Codziennie”.

„Ulubionej” nie traktuje wyłącznie w kategoriach biznesowych. Knajpka stała się przystanią dla innych wysadzonych z siodła żurnalistów – piwo nalewa tu gościom m.in. Mateusz Wawro, niedawny naczelny lifestylowego miesięcznika „Laif”.

– Pozostanę w mediach, być może, jedną nogą, trochę pisząc, trochę pomagając w różnych inicjatywach internetowych, nie licząc na to, że z tego da się wyżyć, raczej traktując to jako gimnastykę dla umysłu, realizację pasji, może źródło dodatkowych paru groszy. Na pewno nie jako coś definiującego tożsamość i miejsce w społecznych układankach – mówi Paweł Bravo, który również myśli o otwarciu restauracji.

Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, współzałożyciel Solidarności w Agorze: – Jestem przekonany, że to już koniec. Głoszę to od dawna. Uważam siebie za hipstera upadku prasy papierowej, wróżyłem go jeszcze, zanim to się zrobiło mainstreamowe. Sytuację prasy papierowej porównuję do kolacji na Costa Concordia. Stolik już się przechyla, już trzeba niezłej ekwilibrystyki, żeby łapać za przesuwające się talerze i wywracające się kieliszki. Dlaczego mówię to z takim spokojem, zamiast w wpaść w panikę i biegać w kółko? Bo panika i bieganie w kółko nic nie pomoże. A kolacja jest przepyszna – wiem, że to już ostatnie kęsy, ale smakują mi nawet lepiej niż te pierwsze. Nie opuszczę stolika z własnej inicjatywy, ochroniarze będą musieli mnie siłą odrywać.

Parówki śmiechu

Bessie prasy „analogowej” towarzyszy nienotowana wcześniej hossa portali internetowych. W sieci jak grzyby po deszcz powstają nowe tytuły. Spektakularną premierą ostatnich dni był serwis naTemat.pl. Start projektu, który według oficjalnej wersji kosztował jego współtwórcę Tomasza Lisa utratę fotela redaktora naczelnego tygodnika „Wprost”, wzbudził, najdelikatniej mówiąc, mieszane odczucia.

Serwis miał być próbą stworzenia nowej jakości w polskiej cyberprzestrzeni zdominowanej przez dwóch największych graczy – Onet i Wirtualną Polskę. Oprócz pluralizmu, którego wyrazem są zaproszeni do blogowania autorzy (na razie w liczbie stu), reprezentujące tak odległe postawy światopoglądowe i środowiska, jak Beata Kempa, Janusz Palikot, Borys Szyc, Justyna Kowalczyk, Nergal, Krzysztof Bossak czy Agnieszka Holland, naTemat.pl chciał się wyróżniać newsami, tworzonymi przez sztab własnych autorów (ci ostatni, w odróżnieniu od piszących za darmo blogerów, otrzymują wynagrodzenie).

Teksty miały dotyczyć ważkich społecznie tematów, podanych w sposób luźny, ale nie luzacki. Niestety – przynajmniej na początku – na dobrych chęciach się skończyło. Żartem dnia, bezlitośnie obśmianym przez cały internet, okazał się tekst o parówkach sprzedawanych na orlenowskich stacjach benzynowych. Wbrew pozorom nie była to zawoalowana reklama, lecz artykuł absolutnie serio, zamówiony osobiście przez szefa portalu Tomasza Machałę.

Kolejne mocne uderzenie stanowił tekst, którego autor zbadał, czy uprawianie sportu mroźną zimą grozi uszczerbkiem na zdrowiu. Rezultatem dziennikarskiego śledztwa była m.in. opinia lekarza, który przekonywał, że podczas niskich temperatur można uniknąć kontuzji, ale trzeba się ciepło ubrać.

Więcej, taniej, ale nie lepiej

Oczywiście można bez końca szydzić z nieudolności internetowych redaktorów, sęk w tym, że niska jakość warsztatu jest w ich przypadku stanem constans.

– I tak naprawdę nikomu nie zależy, żeby coś z tym zrobić – mówi X, kierownik działu w jednym z czterech największych polskich portali. – Nasza wierchuszka kieruje się sloganem wyśmianym w piosence grupy Dezerter. Ma być „więcej, lepiej, taniej”, ale przy forsowanej przez firmę strategii i budżetach, którymi dysponujemy, tylko pierwszy i trzeci postulat jest do spełnienia. De facto drugi nie jest najmniej istotny.

Inaczej niż w wietrzących redakcyjne składy gazetach papierowych, portal, w którym ma etat X, często przyjmuje nowych pracowników. Problem w tym, że oferuje im śmieciowe umowy za 1500 zł, a i to nie od razu. Najpierw kandydaci są stażystami i pracują za darmo, choć pisane przez nich teksty są publikowane w sieci. To jednak nie jest sytuacja komfortowa – szefostwo dopinguje redaktorów do kaperowania pasjonatów, którzy będą pisać o swoich dziedzinach za darmo, dla idei, autopromocji.

– Kiedy po dwóch latach delikwenci się wypalą, znajduje się nowych. To dotyczy także studenterii na śmieciówkach – dodaje.

Oczywiście, że takimi metodami nie da się wykształcić profesjonalnych żurnalistów. Tym bardziej że, jak mówi X, dzisiejsi dwudziestoparolatkowie, zaczynający przygodę z zawodem, na starcie przyjmują postawę, która jeszcze parę lat temu dyskwalifikowałaby ich jako dziennikarzy: – Uważają, że błąd w tekście, który powiesili w sieci, nie jest niczym nagannym. W każdej chwili można go przecież poprawić.

Gdyby X mówił z pozycji odbiorcy, kwalifikowałby się do niszowego grona użytkowników internetowych albo czytelników gazet papierowych.

– Publiczność coraz mniej ceni jakość, liczy się odpowiednio opakowany news, a nie rzetelność informacji i sort słowa – komentuje prof. Wiesław Godzic, medioznawca ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Coś stało się ze słowem, ono stało się przezroczyste, bardziej wierzy się obrazom, gołym faktom. Lingwistyczna finezja, cały urok zatrzymywania uwagi czytelnika na słowie, generowania w ten sposób napięcia – to prawie zanikło. Dobry headline, tytuł czy konstrukcja leadu, ich poetycka finezja, giną. W powszechnym pośpiechu życzymy sobie, żeby słowa natychmiast prowadziły nas do zdarzeń: kto, z kim, ile, gdzie, dlaczego, o której godzinie. Pewien tryb wrażliwości czytelniczej niestety odszedł do lamusa, choć mam nadzieję, że nie bezpowrotnie.

Zdaniem prof. Godzica współczesne dziennikarstwo zatraciło fundamentalny walor – społeczną funkcję kontrolną między obywatelem a władzą. Obywatele coraz częściej przestają ufać dziennikarzom i przejmują ich rolę – kiedyś z problemami chodzili do gazet, dziś próbują rozwiązać je sami, pisząc petycje czy organizując akcje za pośrednictwem facebooka.

– Dziennikarz taki, jakim go stworzył Pulitzer, przestaje w tym układzie funkcjonować – dodaje medioznawca.

Koniec ery mentorów

Kurczący się rynek tradycyjnych mediów skłania więc wydawców do podejmowania drastycznych prób redukcji kosztów redakcyjnych oraz prób wypracowania nowego modelu biznesowego wytwarzania informacji. Jak wiadomo, jeszcze nigdzie na świecie eksperyment z płatnym udostępnianiem gazet w internecie czy kolportowaniem e-wydań przy pomocy czytników albo tabletów nie jest rentowny na tyle, żeby stać się trampoliną dla podupadającej branży. Być może będzie nim zapowiadana przez Frederika Fillouxa, cytowanego w książce „Śmierć gazet i przyszłość informacji” Bernarda Pouleta, dywersyfikacja dostępu do cyberprzestrzeni: „Zmierzamy prosto do wieloklasowej sieci. Na wyższych pokładach statku – bogata zawartość zablokowana w płatnych publikacjach, w klasie turystycznej – Internet nafaszerowany całą masą opłat za dostęp, i wreszcie pod pokładem treść darmowa, uboga i zminimalizowana”.

Być może na naszym podwórku znacznie ważniejsze od wieszczonej nad Sekwaną cenowo-technologicznej segmentacji netu są bariery mentalne tkwiące po obu stronach barykady. Polacy, inaczej niż Czesi, przestali czytać gazety. U naszych południowych sąsiadów poważna prasa codzienna ciągle świetnie się sprzedaje. W 10,5-milionowych Czechach „Mladá fronta DNES” drukowana jest w 310 tysiącach egzemplarzy, czyli nieco więcej niż ubiegłoroczny średni nakład „Gazety Wyborczej”. Po części zapewne wynika to z naszej narodowej niechęci do płacenia za coś, do czego nie zmuszają (patrz abonament radiowo-telewizyjny). Ale chyba wiąże się także z upadkiem autorytetu dziennikarza.

Żurnaliści nie stanowią dla odbiorców (zwłaszcza internetowych) autorytetów, co dobitnie pokazała kilka dni temu tzw. Pudelekgate. „Gazeta Wyborcza” słusznie skrytykowała plotkarski portal i wytknęła autorom koniunkturalizm (Pudelek zamieścił manifest anty-ACTA). Mentorski ton publicystów Agory rozzłościł jednak rzesze internautów, którzy w emocjonalnych wpisach nie zostawili na Pawle Wrońskim i Adamie Leszczyńskim suchej nitki. Być może tu jest pies pogrzebany. Internet jest medium demokratycznym, w którym każdy może być sędzią i autorytetem, który dzieli i rządzi, rozdaje „lajki” i feruje oceny. Kończy się era dziennikarzy, którzy pełnili rolę wyroczni, może czas na mentalną reformę?

– Nie wiem, czy nie powinniśmy dążyć do modelu, w którym dziennikarz jest przyjacielem, doradcą czytelnika – zastanawia się prof. Wiesław Godzic.

***

Po dwustu latach tradycyjna prasa, jeden z nieusuwalnych wydawałoby się filarów demokracji, odchodzi do lamusa. Pytanie czy my, dziennikarze, nie przegapiliśmy procesów, które – za pośrednictwem sieci – rozwijają się błyskawicznie. Czasy, kiedy polski inteligent zaczynał dzień bułką maślaną, popijaną „kawą nad gazety plamą” (jak śpiewał Grzegorz Markowski w szlagierze Perfectu) już nie wrócą. Ale chyba powinniśmy zawalczyć, żeby ten szlachetny snobizm całkowicie nie zniknął.

„Dobry dziennik to Naród, który prowadzi ze sobą dialog” – napisał przed laty Arthur Miller. Gdzie znajdzie się miejsce na wyważoną publicystykę, całokolumnową recenzję książki albo reportaż z prowincji, na którą dziś wysyła się reporterów tylko wtedy, kiedy dojdzie do wypadku albo ujawnienia patologii?

Polski czytelnik zasługuje na taką alternatywę. Dla rzeszy (nie tylko internetowych) „media workersów” to wzorzec zawodu, do którego aspirują, o którym – najczęściej – nie mają pojęcia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2012