Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kto to powiedział? "Jestem tu nie po to, by dyskutować o przeszłości, lecz by patrzeć w przyszłość. (...) Nadchodzi dzień, gdy spełni się wizja świata całkowicie wolnego i demokratycznego, co niegdyś wydawało się niemożliwe". Słowa te padły na uniwersytecie w Kairze z ust prominentnego przedstawiciela rządu Stanów Zjednoczonych.
Nie, nie chodzi o Baracka Obamę i jego zeszłotygodniowe programowe przemówienie w Kairze, w którym wyciągnął on rękę do muzułmanów i ogłosił "nowy początek" wzajemnych relacji, "opartych na zrozumieniu, szacunku i prawdzie". Powiedziała to sekretarz stanu USA Condoleezza Rice w czerwcu 2005 r.
Mierz siły na zamiary
Zbieżność miejsca, podobieństwo bohaterów oraz - do pewnego stopnia - przesłania przypomina o tym, że o ile intencje i słowa są ważne jako budulec politycznego "klimatu" i "gruntu", to tylko czyny mają rzeczywistą moc zmieniania świata.
Cztery lata temu w administracji George’a W. Busha przebłyskiwała jeszcze nutka szczerego, acz naiwnego geoidealizmu. Bush i jego neokonserwatywne otoczenie chyba poważnie myśleli o odejściu od doktryny prezydenta Teodora Roosevelta: "Może to sukinsyn, ale nasz sukinsyn", zgodnie z którą Ameryka przez ostatnie stulecie popierała, jeśli było to w jej interesie, także dyktatorów - latynoamerykańskich, afrykańskich i azjatyckich. W tym - na swoje nieszczęście - Saddama Husajna (w jego wojnie przeciw Iranowi w latach 1980-88) oraz monarchię Saudów i reżimy pakistańskie przeciw ZSRR, co z kolei stworzyło pożywkę dla powstania Al-Kaidy.
W 2005 r. w Kairze Condoleezza Rice słusznie przyznała, że "dążąc do stabilności kosztem demokracji, Stany Zjednoczone niczego na Bliskim Wschodzie nie osiągnęły". Teraz miało być inaczej. Rice nie owijała słów w bawełnę, wzywając egipskiego prezydenta Hosniego Mubaraka, by "zaufał narodowi" i przystał na wolne wybory.
I co? I nic. Wybory były wolne tylko na tyle, aby nie zagroziły rządom Mubaraka, trwającym już 28 lat. Co na to Waszyngton? Nic. Nawet nie rozważano zmniejszenia pomocy dla Egiptu, który z budżetu USA dostaje rocznie ponad miliard dolarów. Wkrótce zresztą, na skutek bolesnego doświadczenia Iraku, zapał Busha do demokratyzacji świata islamskiego osłabł.
Realpolitik i nadzieje
Według badań Instytutu Gallupa, pod koniec prezydentury Busha tylko 6 proc. Egipcjan akceptowało politykę rządu Stanów Zjednoczonych. Po objęciu urzędu przez Baracka Obamę odsetek ten skoczył do 25 proc. W innych krajach regionu wygląda to podobnie. Dzięki swojej biografii i niekonfrontacyjnej retoryce Obama zdobył sympatię wielu muzułmanów. Bo jak tu nie lubić wychowanego w islamskiej Indonezji mulata, przeciwnika wojny w Iraku, potrafiącego cytować Koran...
Ale zaraz pojawia się dysonans - bo ten miły człowiek to zarazem naczelny wódz armii, która zabija naszych braci w Iraku i Afganistanie, to sojusznik żydowskich okupantów, przyjaciel gnębiących nas dyktatorów... Dlatego muzułmanów jakoś nie ogarnęła nagła fala miłości do Ameryki, a i sympatia dla jej prezydenta z czasem będzie płowieć - wraz z nadziejami, jakie rozbudził.
W miniony czwartek, 4 czerwca, na Uniwersytecie Kairskim Obama wygłosił mądre, barwne i oklaskiwane przemówienie do muzułmanów. Kolejny raz dowiódł, że posiada niezwykłą umiejętność mówienia o polityce językiem poezji. Muzułmańscy słuchacze na całym świecie byli pod wrażeniem. To właśnie chcieli usłyszeć: że lepiej razem budować pokój niż wojować, że lepiej szukać podobieństw niż różnic. Ale porównywanie przemowy Obamy do Reaganowskiego wołania: "Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur!" (w Berlinie, w 1987 r.) jest nietrafne. Obama przemawiający do muzułmanów - to raczej Martin Luther King i jego słynna fraza "Mam marzenie".
Gdy dokładniej przyjrzeć się obietnicom Obamy, uderza ich mglistość. Weźmy bardzo ważną dla muzułmanów kwestię rozbudowy osiedli żydowskich na Terytoriach Okupowanych: "Stany Zjednoczone nie akceptują prawomocności osiedli izraelskich. Czas z nimi skończyć" - powiedział Obama. Co to oznacza: zatrzymanie dalszej ich rozbudowy czy likwidację już zbudowanych? A przede wszystkim: czy, kiedy i jak Ameryka ma zamiar wymusić takie ustępstwa na rządzie Izraela? W podobnym tonie, przeciwko osiedlom, wypowiadały się w końcu wszystkie rządy amerykańskie od wojny 1967 r. A Izrael nic sobie z tego nie robił i w ciągu 42 lat wybudował ich 120.
Podobny zarzut można postawić na marginesie niemal każdego akapitu 50-minutowej przemowy Obamy. Poza ogłoszeniem spraw wcześniej znanych - wycofanie wojsk z Iraku do 2012 r., zamknięcie więzienia w Guantanamo - jedyne konkrety dotyczyły spraw trywialnych, jak zamiar wspierania instytucji promujących dialog religijny.
Muzułmanie, czyli kto?
Obama wyciąga rękę - tylko nie bardzo wiadomo, do kogo. Zwraca się do mitycznego "świata muzułmańskiego", jakby zapominając, że podziały wśród 1,4 mld muzułmanów są tak samo głębokie jak wśród chrześcijan. A nawet większe, wobec nieistnienia w islamie instytucjonalnej władzy religijnej. Co łączy bogatego Araba z Zatoki Perskiej z marokańskim imigrantem spod Paryża? Albo studenta pakistańskiej medresy z Malezyjczykiem pracującym dla firmy z USA? Egipskiego prezydenta Mubaraka z afgańskim mułłą Omarem? Niektórzy komentatorzy zwracali uwagę, że traktowanie wszystkich wyznawców islamu jak jednolitej masy jest po myśli Al-Kaidy, która próbuje wzmocnić religijną tożsamość muzułmanów - co od razu ustawia ich w opozycji do "niewiernego" Zachodu.
Tymczasem silne napięcia pomiędzy Ameryką a "światem islamu" nie wynikają z różnic wyznaniowych. Ani z osobowości przywódców - George W. Bush, z jego kowbojsko-misjonarską arogancją był tylko częścią problemu. Napięcia te są przede wszystkim skutkiem strategicznych wyborów, dokonywanych przez kolejne rządy USA.
Lista życzeń muzułmanów pod adresem Stanów jest znana: wycofać wojska z krajów regionu, skończyć z poparciem Izraela i proamerykańskich dyktatur. Tego Obama im nie da, bo w USA istnieje dość szeroki konsens, uznający dotychczasowe priorytety polityki zagranicznej za zgodne z interesem narodowym. "Polityka amerykańska odzwierciedla nasze interesy i nasze sojusze - wyjaśniał Jon Alterman, były doradca Departamentu Stanu, podczas niedawnego forum w Waszyngtonie. - Poszczególne rządy mogą ją lekko zmieniać, jednak nasze interesy nie są zgodne z tym, co chcieliby widzieć muzułmanie".
***
Obama nie kryje, że zamierza nadal popierać niepopularne reżimy arabskie, bo słusznie obawia się, że alternatywą dla nich byłyby rządy ekstremistów islamskich. Wolne wybory w krajach arabskich wygrywają radykałowie - starczy przypomnieć sukces Muzułmańskiego Frontu Ocalenia w Algierii w 1991 r. czy zwycięstwo palestyńskiego Hamasu w 2006 r. Wybór rządzonego autorytarnie Egiptu na miejsce "historycznego" przemówienia do muzułmanów jest wymowny: Obama puszcza oko do mas, ale działa ręka w rękę również z satrapami. W zgodzie z interesem swojego kraju.
Wygląda więc na to, że sprzeczności między Stanami a "światem islamu" mają charakter trwały. Otwartą kwestią jest, czy - używając języka marksizmu - pozostaną one antagonistyczne (jakby chciała Al-Kaida) i obie strony będą skazane na wzajemną wrogość? Czy też (jak chciałby Obama) z czasem przybiorą charakter nieantagonistyczny, umożliwiający pokojowe współistnienie w ramach istniejących różnic.