Marzenie Baracka Obamy

Napięcia między Ameryką a światem islamu nie wynikają z różnic kulturowych ani z charakteru przywódców. Są skutkiem strategicznych wyborów, dokonywanych przez kolejne rządy USA. Przyjacielskie gesty prezydenta Obamy nie zdadzą się na wiele, jeśli nie będą poparte czynami.

09.06.2009

Czyta się kilka minut

Kto to powiedział? "Jestem tu nie po to, by dyskutować o przeszłości, lecz by patrzeć w przyszłość. (...) Nadchodzi dzień, gdy spełni się wizja świata całkowicie wolnego i demokratycznego, co niegdyś wydawało się niemożliwe". Słowa te padły na uniwersytecie w Kairze z ust prominentnego przedstawiciela rządu Stanów Zjednoczonych.

Nie, nie chodzi o Baracka Obamę i jego zeszłotygodniowe programowe przemówienie w Kairze, w którym wyciągnął on rękę do muzułmanów i ogłosił "nowy początek" wzajemnych relacji, "opartych na zrozumieniu, szacunku i prawdzie". Powiedziała to sekretarz stanu USA Condoleezza Rice w czerwcu 2005 r.

Mierz siły na zamiary

Zbieżność miejsca, podobieństwo bohaterów oraz - do pewnego stopnia - przesłania przypomina o tym, że o ile intencje i słowa są ważne jako budulec politycznego "klimatu" i "gruntu", to tylko czyny mają rzeczywistą moc zmieniania świata.

Cztery lata temu w administracji George’a W. Busha przebłyskiwała jeszcze nutka szczerego, acz naiwnego geoidealizmu. Bush i jego neokonserwatywne otoczenie chyba poważnie myśleli o odejściu od doktryny prezydenta Teodora Roosevelta: "Może to sukinsyn, ale nasz sukinsyn", zgodnie z którą Ameryka przez ostatnie stulecie popierała, jeśli było to w jej interesie, także dyktatorów - latynoamerykańskich, afrykańskich i azjatyckich. W tym - na swoje nieszczęście - Saddama Husajna (w jego wojnie przeciw Iranowi w latach 1980-88) oraz monarchię Saudów i reżimy pakistańskie przeciw ZSRR, co z kolei stworzyło pożywkę dla powstania Al-Kaidy.

W 2005 r. w Kairze Condoleezza Rice słusznie przyznała, że "dążąc do stabilności kosztem demokracji, Stany Zjednoczone niczego na Bliskim Wschodzie nie osiągnęły". Teraz miało być inaczej. Rice nie owijała słów w bawełnę, wzywając egipskiego prezydenta Hosniego Mubaraka, by "zaufał narodowi" i przystał na wolne wybory.

I co? I nic. Wybory były wolne tylko na tyle, aby nie zagroziły rządom Mubaraka, trwającym już 28 lat. Co na to Waszyngton? Nic. Nawet nie rozważano zmniejszenia pomocy dla Egiptu, który z budżetu USA dostaje rocznie ponad miliard dolarów. Wkrótce zresztą, na skutek bolesnego doświadczenia Iraku, zapał Busha do demokratyzacji świata islamskiego osłabł.

Realpolitik i nadzieje

Według badań Instytutu Gallupa, pod koniec prezydentury Busha tylko 6 proc. Egipcjan akceptowało politykę rządu Stanów Zjednoczonych. Po objęciu urzędu przez Baracka Obamę odsetek ten skoczył do 25 proc. W innych krajach regionu wygląda to podobnie. Dzięki swojej biografii i niekonfrontacyjnej retoryce Obama zdobył sympatię wielu muzułmanów. Bo jak tu nie lubić wychowanego w islamskiej Indonezji mulata, przeciwnika wojny w Iraku, potrafiącego cytować Koran...

Ale zaraz pojawia się dysonans - bo ten miły człowiek to zarazem naczelny wódz armii, która zabija naszych braci w Iraku i Afganistanie, to sojusznik żydowskich okupantów, przyjaciel gnębiących nas dyktatorów... Dlatego muzułmanów jakoś nie ogarnęła nagła fala miłości do Ameryki, a i sympatia dla jej prezydenta z czasem będzie płowieć - wraz z nadziejami, jakie rozbudził.

W miniony czwartek, 4 czerwca, na Uniwersytecie Kairskim Obama wygłosił mądre, barwne i oklaskiwane przemówienie do muzułmanów. Kolejny raz dowiódł, że posiada niezwykłą umiejętność mówienia o polityce językiem poezji. Muzułmańscy słuchacze na całym świecie byli pod wrażeniem. To właśnie chcieli usłyszeć: że lepiej razem budować pokój niż wojować, że lepiej szukać podobieństw niż różnic. Ale porównywanie przemowy Obamy do Reaganowskiego wołania: "Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur!" (w Berlinie, w 1987 r.) jest nietrafne. Obama przemawiający do muzułmanów - to raczej Martin Luther King i jego słynna fraza "Mam marzenie".

Gdy dokładniej przyjrzeć się obietnicom Obamy, uderza ich mglistość. Weźmy bardzo ważną dla muzułmanów kwestię rozbudowy osiedli żydowskich na Terytoriach Okupowanych: "Stany Zjednoczone nie akceptują prawomocności osiedli izraelskich. Czas z nimi skończyć" - powiedział Obama. Co to oznacza: zatrzymanie dalszej ich rozbudowy czy likwidację już zbudowanych? A przede wszystkim: czy, kiedy i jak Ameryka ma zamiar wymusić takie ustępstwa na rządzie Izraela? W podobnym tonie, przeciwko osiedlom, wypowiadały się w końcu wszystkie rządy amerykańskie od wojny 1967 r. A Izrael nic sobie z tego nie robił i w ciągu 42 lat wybudował ich 120.

Podobny zarzut można postawić na marginesie niemal każdego akapitu 50-minutowej przemowy Obamy. Poza ogłoszeniem spraw wcześniej znanych - wycofanie wojsk z Iraku do 2012 r., zamknięcie więzienia w Guantanamo - jedyne konkrety dotyczyły spraw trywialnych, jak zamiar wspierania instytucji promujących dialog religijny.

Muzułmanie, czyli kto?

Obama wyciąga rękę - tylko nie bardzo wiadomo, do kogo. Zwraca się do mitycznego "świata muzułmańskiego", jakby zapominając, że podziały wśród 1,4 mld muzułmanów są tak samo głębokie jak wśród chrześcijan. A nawet większe, wobec nieistnienia w islamie instytucjonalnej władzy religijnej. Co łączy bogatego Araba z Zatoki Perskiej z marokańskim imigrantem spod Paryża? Albo studenta pakistańskiej medresy z Malezyjczykiem pracującym dla firmy z USA? Egipskiego prezydenta Mubaraka z afgańskim mułłą Omarem? Niektórzy komentatorzy zwracali uwagę, że traktowanie wszystkich wyznawców islamu jak jednolitej masy jest po myśli Al-Kaidy, która próbuje wzmocnić religijną tożsamość muzułmanów - co od razu ustawia ich w opozycji do "niewiernego" Zachodu.

Tymczasem silne napięcia pomiędzy Ameryką a "światem islamu" nie wynikają z różnic wyznaniowych. Ani z osobowości przywódców - George W. Bush, z jego kowbojsko-misjonarską arogancją był tylko częścią problemu. Napięcia te są przede wszystkim skutkiem strategicznych wyborów, dokonywanych przez kolejne rządy USA.

Lista życzeń muzułmanów pod adresem Stanów jest znana: wycofać wojska z krajów regionu, skończyć z poparciem Izraela i proamerykańskich dyktatur. Tego Obama im nie da, bo w USA istnieje dość szeroki konsens, uznający dotychczasowe priorytety polityki zagranicznej za zgodne z interesem narodowym. "Polityka amerykańska odzwierciedla nasze interesy i nasze sojusze - wyjaśniał Jon Alterman, były doradca Departamentu Stanu, podczas niedawnego forum w Waszyngtonie. - Poszczególne rządy mogą ją lekko zmieniać, jednak nasze interesy nie są zgodne z tym, co chcieliby widzieć muzułmanie".

***

Obama nie kryje, że zamierza nadal popierać niepopularne reżimy arabskie, bo słusznie obawia się, że alternatywą dla nich byłyby rządy ekstremistów islamskich. Wolne wybory w krajach arabskich wygrywają radykałowie - starczy przypomnieć sukces Muzułmańskiego Frontu Ocalenia w Algierii w 1991 r. czy zwycięstwo palestyńskiego Hamasu w 2006 r. Wybór rządzonego autorytarnie Egiptu na miejsce "historycznego" przemówienia do muzułmanów jest wymowny: Obama puszcza oko do mas, ale działa ręka w rękę również z satrapami. W zgodzie z interesem swojego kraju.

Wygląda więc na to, że sprzeczności między Stanami a "światem islamu" mają charakter trwały. Otwartą kwestią jest, czy - używając języka marksizmu - pozostaną one antagonistyczne (jakby chciała Al-Kaida) i obie strony będą skazane na wzajemną wrogość? Czy też (jak chciałby Obama) z czasem przybiorą charakter nieantagonistyczny, umożliwiający pokojowe współistnienie w ramach istniejących różnic.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2009