Marsz przez pustynię

JÓZEF RURAWSKI, historyk literatury: Że kogoś zabiłem? Nie spędzało mi to snu z powiek. Za dużo przeszedłem, żeby tak przeżywać.

26.10.2020

Czyta się kilka minut

Józef Rurawski, Kielce, wrzesień 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA
Józef Rurawski, Kielce, wrzesień 2020 r. / GRAŻYNA MAKARA

JÓZEF RURAWSKI: Założyć przyłbicę?

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Chyba wystarczy, że ja będę w masce.

To niech pani siada, może trochę dalej. Jak pani mnie znalazła, dlaczego mnie i po co mnie?

Trafiłam na Pana w internecie i stwierdziłam, że będzie Pan świetny do wywiadu.

Ale jaki wywiad?! Z takim staruszkiem?

Uważam, że jak ktoś ma poniżej osiemdziesiątki, to jest za młody na porządny wywiad. A dziewięćdziesiąt to w sam raz.

Kupiłem ostatnio znakomitą książkę o bitwie warszawskiej, „Lato 1920”. I uświadomiłem sobie, że jestem tylko dziesięć lat młodszy od tej bitwy!

Nawet Piłsudskiego Pan zdążył poznać, jeśli to prawda…

Prawda, ja nie ubarwiam. Raczej mam odwrotną tendencję: do pomniejszania faktów, stosownie do mojej miary. Byłem z matką na spacerze w Alejach Ujazdowskich i z budynku, gdzie dziś jest Kancelaria Premiera, wyszedł Piłsudski. Wyrwałem się mamie, podleciałem do niego i szybko wyrecytowałem wierszyk, którego mnie nauczyli w przedszkolu.

Powie Pan?

(Wystukując rytm:) „My dwa Józie, ty i ja, ciebie cała Polska zna, mnie zaś jeszcze nie zna nikt, bo ja jestem mały smyk, ale jak urosnę duży, będę wiernie Polsce służył”. Nic nie powiedział, cmoknął mnie w czoło i odwrócił w stronę matki. A ­adiutanci mi zasalutowali. Później zażądałem podwójnej krepy, bo to umarł mój osobisty znajomy.

Dziecko, co by pani… Jednak będę mówił „dziecko” i „córko”, bo pół wieku tak mówiłem do studentów. Pięćdziesiąt sześć lat dokładnie: najpierw na Uniwersytecie Warszawskim, potem w Instytucie Kształcenia Nauczycieli, a wreszcie tu, w Kielcach. Moje życie się bardzo prosto układa: do pięćdziesiątki Warszawa, po pięćdziesiątce Kielce.

Czuje się Pan kielczaninem?

Ja się czuję sobą. Natomiast kielczaninem nie czuję się wcale. Ściągnął mnie tu dowódca z powstania, też polonista – organizował Wyższą Szkołę Pedagogiczną i potrzebował pracowników. Przyjechałem i zostałem, bo… (Wskazuje na prof. Alinę Białą, która przynosi napoje i słodycze) Ineczko, posiedź z nami. Tyle lat, a ja wciąż mówię do niej „Ineczko”. Trzydzieści sześć lat, że też ona wytrzymała…

Jak się Państwo poznali?

Jak w większości takich przypadków: była moją studentką. Już ma habilitację, ale to przecież smarkate jest stworzonko.

I co się robi, żeby tak długo być razem?

Trzeba się kłócić trzy razy w tygodniu. I na zmianę przepraszać. Znaczy ona przeprasza raz na dwa miesiące, a resztę to ja. To jest jedyny sposób. No i jeszcze trzeba mieć Benię (pokazuje na kotkę drapiącą dywan). Kawę pijesz?

Z mlekiem.

Z mlekiem matki wyssałaś upodobanie do kawy? Już mi się podobasz. Musisz tę maskę ściągnąć. Ja się odchylę… Ineczko, daj centymetr, zmierzymy, czy jest przepisowa odległość. O, ta buzia zupełnie inna! Patrz, jaki fajny dołek ma w brodzie. I chowa! Komu Pan Bóg dał urodę, tego mocno pstryknął w brodę.

Ja za tym dołkiem nie przepadam.

Ale inni przepadają! A jakiś jeden to na pewno. Dobra, zagadałem cię, a teraz słucham. Proszę pierwsze pytanie.

Na ile lat się Pan czuje?

Kiedy wychodzę z domu, czuję się na góra sześćdziesiąt. Kiedy wracam – na sto dziesięć. Nogi mi siadają. Mimo to spaceruję przynajmniej trzy razy w tygodniu. A to trzecie piętro bez windy, koniec świata. Natomiast sam świat, wyliczyłem, jest oddalony o 856 metrów.

Co jest tym światem?

Echo, wielki dom towarowy z księgarniami i kawiarniami. Bo ja muszę mieć cel. A dalej to już nigdzie nie zajdę.

Niedawno mój syn pisał do kogoś i pochwalił się, że ma ojca: „Ojciec ma blisko dziewięćdziesiąt lat, ale umysł siedemdziesięciolatka”. Obraziłem się.

No raczej!

Bo intelektualnie to się czuję bardzo młodo. To znaczy na jakieś pięćdziesiąt pięć.

Kiedy człowiek zaczyna się starzeć?

Kiedy się urodzi.

Pytam o moment graniczny, gdy to zaczyna przyspieszać.

Jednego momentu konkretnego nie ma, bo gdy się pojawia na horyzoncie, to się go natychmiast odsuwa. Wiem: człowiek zaczyna się starzeć wtedy, kiedy zaczyna rezygnować z zainteresowań. Inna sprawa, że całe nasze życie jest pasmem rezygnacji. Na przykład dla miłości rezygnuje się ze znacznej części swobody. Natomiast proces starzenia przebiega inaczej: ja nie wybieram, po prostu zauważam, że coś przestało mnie interesować, a nic nowego nie wypełnia opuszczonego miejsca.

To jak marsz przez pustynię w ciepłym ubraniu: pierwsze dwie rzeczy, które z siebie zdejmujesz, zdejmujesz świadomie. A potem nawet nie zauważasz, że ściągasz kolejne. Bo cały czas jest za gorąco.

I co Pan ściągnął? Z czego zrezygnował?

(Rozgląda się po pokoju i wskazuje na gitarę) O, na przykład z gry i śpiewu. Z wieczorów, które ciągnęły się do samego rana. Z alkoholu. Nie byłem pijakiem, ale w tej chwili jestem abstynentem, ze względów czysto zdrowotnych. Z czego jeszcze… Inka, mów prędko!

Alina Biała: Straciłeś dar gotowania.

JR: Mało tego: jak człowiek zrezygnuje i próbuje znowu, to już nie wychodzi jak kiedyś. Traci się nie tylko chęć, ale i umiejętności. No i z podróży zrezygnowałem. Ostatni raz byliśmy za granicą dziesięć lat temu, w Wiedniu. Już nawet nie myślę, że uda mi się pojechać do Warszawy. To znaczy pojechać by mi się udało, tylko musieliby mnie wozić na wózku. To samo z krakowskim Kazimierzem: jeszcze nie widziałem i już nie zobaczę. (Odbiera telefon i chwilę rozmawia.) Przyjaciel lekarz, który mnie trzyma przy życiu. Bo ja mam dziesiątki tych chorób.

Nie wygląda Pan.

Cukrzyca, udar, cztery zawały… Mało? Czwarty to był taki, że na sygnale i w ostatniej chwili.

To ile razy już się Pan żegnał z życiem?

O, zdarzało się. Stałem pod murem. Topili mnie w kanale ulicznym. Strzelali do mnie. A jakby doliczyć choroby, to pewnie do dziesięciu by doszło. Bardzo sobie cenię życie (zjada kawałek ptasiego mleczka).

Jest jak na filmach? Ma się całe życie przed oczami?

Moje życie by się nie zmieściło w takim momencie. Ale niewątpliwie jakieś elementy się widzi. Twarze raczej. Inna sprawa: w sytuacji skrajnej człowiek nie może się za bardzo bać. Tylko wtedy widzi ostro. Kiedy miałem ten ostatni zawał, to wiedziałem, że jadę karetką i że prawdopodobnie nie dojadę. Myślałem tylko: „Jak sobie Inka poradzi...” (milczy i wzdycha). Ale mówiąc szczerze, dopiero pierwszy raz umieram. Więc jeszcze nie wiem, jak to jest.

W wywiadzie, który znalazłam na YouTubie, mówił Pan, że ciągle patrzy w przyszłość. Przygotowując się do podróży.

Oswajam się nie ze śmiercią, bo to oczywiste, tylko z umieraniem. Wiem, że ten proces następuje we mnie. Ta rezygnacja. Jedyne zainteresowanie, jakie mi zostało… (pokazuje na bibliotekę). Do dziś nie ma tygodnia, żebym nie kupił dwóch-trzech książek. Tam stoi cały Prus, kupiony za pierwszą uczelnianą pensję. A tam księga pamiątkowa, taką mi dali piękną, jak przechodziłem na emeryturę. Bo okazało się, że najdłużej pracowałem jednak w tych Kielcach. I po tylu latach znam tu może cztery ulice. Wszędzie jeździłem taksówką.

Na taksówce też Pan jeździł.

Boże, ona wszystko o mnie wie! Jeździłem na lewo, na taksówce kolegi. Robiłem specjalne nocne trasy.

Czyli?

Na lotnisko. Wykorzystywałem znajomość języków. To był rok 1970, a ja bez pracy i z zakazem druku. Jedyna rzecz, którą mogłem robić, to chodzić z córką do Łazienek. Paraliż całkowity, rok bez perspektyw. Straszny.

Bał się Pan, że te perspektywy już się nigdy nie pojawią?

Ja się niczego nie bałem. Poszedłem do KC, gdzie za naukę odpowiadał mój dawny kolega. I powiedziałem, że będzie chryja, bo popełnię samobójstwo, z hałasem. Trochę pomogło. A potem pomogli inni… Ciekawa rzecz: w sytuacjach ­skrajnych ratowali mnie ludzie, po których nigdy bym się tego nie spodziewał.

A ci, po których by się Pan spodziewał?

Uciekali na drugą stronę ulicy. Jeden jak mnie z daleka zobaczył na Nowym Świecie, to tak dał dyla, że prawie go ­samochód rozjechał. Inny jak mnie spotkał, to sięgnął po portfel. Powiedziałem, że nie trzeba.

To były represje po Marcu ’68?

Nałożyły się dwie sprawy. Rzeczywiście, 8 marca znalazłem się na dziedzińcu Uniwersytetu, choć pracowałem wtedy tymczasowo w Lipsku. Powstał problem: skąd on się wziął? Normalnie go nie ma, a jak jest draka, to przyjeżdża aż z NRD, żeby rozrabiać. A ja przyjechałem po samochód. Dali mi znać, że jest do odbioru, i wsiadłem w nocny pociąg, nie mając zielonego pojęcia, co się dzieje. A ponieważ to był Dzień Kobiet, przywiozłem dla koleżanek z Wydziału parę szminek i innych babskich dupereli. Tylko dlatego zajrzałem na uczelnię, żeby im to wręczyć. Wszedłem, zobaczyłem, no i troszkę zostałem. Wyłapywałem studentki i mówiłem: „Sp… Spieprzaj, kochaneczka, bo tu będą lać”.

A druga sprawa?

Potworna skarga studentki rosyjskiej do ambasady polskiej w Berlinie, że na publicznym wykładzie mówiłem o Sołżenicynie i byłem absolutnie pijany. Skarga poszła do KC, zrobił się galimatias. Dyrektor Instytutu powiedział: „Nie przejmuj się, na pewno zostaniesz”. A w tydzień później: „Jestem bezradny”. Tyle że odszedłem w wyniku, jak to się nazywało… „normalnej rotacji kadr”. Już nigdy na UW nie wróciłem, świństwo mi zrobili, zabrali kilka lat najlepszych, kiedy coś jeszcze mogłem napisać.

Pan był w Partii?

Byłem. I absolutnie się tego nie wstydzę.

Od kiedy do kiedy?

Zacząłem pracować jako tak zwany zastępca asystenta na trzecim roku studiów, czyli w 1951, a do Partii wstąpiłem jakiś rok później. Myślałem: jeśli mam mieć do czynienia z młodymi, to z jednej strony powinienem im mówić prawdę, nie odrzucać mojej przeszłości, a z drugiej nie mogę ich nastawiać przeciw rzeczywistości, która będzie ich przyszłością. Byłem w Partii prawie do końca.

Nawet po stanie wojennym?

Oczywiście. Mam jedną satysfakcję: nawet szukając jak najgłębiej, nie znajdzie pani nikogo, kogo bym tym skrzywdził. Wielu za to pomogłem.

Nigdy Pan nie chciał rzucić legitymacją?

Nieraz chciałem. Ale… Jestem wojenne pokolenie. W tym pokoleniu jak już człowiek się czegoś podjął, to nie wolno mu się wycofać. To jest niemoralne i nieuczciwe.

A konspiracji kiedy się Pan podjął?

W 1942 roku.

Jako dwunastolatek?

Ja chodziłem do szczególnej szkoły, koedukacyjnej i demokratycznej. Nazywała się Szkoła Ćwiczeń przy Państwowym Pedagogium. Chodziło tam wiele dzieci z ciekawych rodzin, w tym dzieci oficerskich…

Pan nie był dzieckiem oficerskim.

Mój ojciec był inkasentem w Tramwajach Miejskich. Matka nie pracowała.

I w tej szkole mieliśmy znakomitych nauczycieli. Był wśród nich pułkownik AK, dzięki któremu powstała tam jedna z pierwszych tajnych drużyn harcerskich.


Czytaj także: Rzetelny kadr - rozmowa Kaliny Błażejowskiej z Tadeuszem Rolke


Dotarł do Pana rozkaz o powstaniu?

Nie! Ale to nie był problem. Po pierwsze, miałem własny pistolet. Wprawdzie nie było wolno, ale potrzebowałem na własny użytek.

Do czego czternastolatkowi potrzebny pistolet?

Żeby się nie dać różnym takim. A po drugie, tego dnia byłem w dobrym miejscu, przejściowym domu na Niemcewicza. Tam była masa powstańców. Wpadli zaraz żandarmi, postrzelili kolegę. Walnąłem w któregoś, uciekłem i znalazłem grupę, z którą mogłem wyjść z powstania.

Bo powstańcy z Ochoty mieli ­dozbroić się i wrócić.

Teraz będzie o przypadku, który w życiu bardzo dużo znaczy. W tej kamienicy mieszkał mój nauczyciel z niemieckiej szkoły handlowej. Zabrał mnie do siebie na obiad i mówi: „Nie chodź z nimi. Idź do domu”. Oczywiście nie było mowy, żebym szedł do domu, ale wziąłem sobie do serca to „z nimi nie chodź”. Tę grupę jeszcze tej samej nocy Niemcy rozstrzelali pod Pęcicami.

Walczył Pan całe powstanie?

Tylko do 13 czy 14 sierpnia. Prowadziłem ciężko rannego sierżanta, który używał mnie jako podpórki, i zza rogu wpad­liśmy na – jak się wtedy mówiło – ­Ukraińców. Cofnąłem się i z tego mojego walterka „pyk pyk”. Oni się wściekli, rzucili na nas i od razu pod mur. Szczęśliwie szedł jakiś Niemiec, wyższy rangą, a ja znałem niemiecki zupełnie nieźle i zacząłem mordę drzeć, że jesteśmy jeńcy, a to oficer. Odpędził Ukraińców i wziął nas na przesłuchanie. Potem trzymali nas w kościele na placu Narutowicza. Stamtąd całą grupę pognali na zachód. Koło mnie szedł młody Ukrainiec, spytałem, gdzie nas prowadzą. Pokazał gest podcinania gardła. Czort wie, dlaczego nie chcieli nas rozstrzeliwać na miejscu.

I co Pan zrobił?

Puściłem tę informację do tyłu. Jakiś oficer dał rozkaz, że przy Zieleniaku uciekamy. Bandyci z Zieleniaka myśleli, że to jest szturm, i walili, gdzie się tylko dało. Przy bramie poszła seria po murze, wiązka cegieł spadła mi na ramię, ból cholerny. Straciłem przytomność i leżałem tam do rana. Wyjść z Zieleniaka nie można było, ale wejść – proszę bardzo. Wszedłem, zobaczyłem, co tam się dzieje…

Mordy, gwałty, rabunki…

Ale już nie było odwrotu. Wyprowadzili mnie stamtąd w krótkich portkach i koszuli i wywieźli do obozu przejściowego we Wrocławiu. Szczególny rodzaj upodlenia. Tam zapakowali mnie w pociąg z kilkoma kolegami, wysadzili nas na dworcu w Kłodzku. Pociąg odjechał, przyjechali chłopi. Po robotników: jeden sobie wybrał tego, inny tamtego…

Targ niewolników.

I tylko mnie nikt nie chciał. Bo poszarpany, morda brudna taka, że nie wiadomo, czarny czy co… I jeszcze ta ręka jakaś dziwna… Wreszcie przyjechała spóźniona młoda kobieta z synem. Ten krzyknął: „Jaki on brudny!”. Na to ja po niemiecku: „Gdybyś się tydzień nie mył, też byś tak wyglądał”. „O, mówisz po niemiecku!”. To przesądziło. Przyjechaliśmy do chłopa, popatrzał, splunął. Ale był przyzwoity. Złapał mnie potem na podpijaniu mleka dla żołnierzy, mógł do obozu wysłać, a powiedział tylko: „Niech cię wezmą do fabryki”. Wylądowałem w Bystrzycy Kłodzkiej.

Co za fabryka?

Nawet nie wiem. Najpierw sprzątałem hale, potem byłem pomocnikiem dekarza. Nosiłem dachówki po rozchwianej drabinie, w drewniakach, w śniegu. Więc jak noga się zsunęła, to wpadałem czym tam nie trzeba na te szczeble… A potem obsługiwałem piec karbidowy. Po wojnie wszyscy uciekali ode mnie, bo śmierdziałem karbidem.

Że przeżyłem, zawdzięczam jednej Niemce.

Niemce?

Tak. Zima się zaczęła, a ja nie miałem nic ciepłego do ubrania. Chodziłem na halę, żeby się ogrzać. Stoję przy grzejniku, podchodzi jedna z pracownic. Nic nie mówi, bo Niemcom nie wolno było z nami rozmawiać. I pokazuje, że jest paczka pod kaloryferem. Spojrzałem na nią, kiwnęła głową, że dla mnie. Wyniosłem, otwieram: sweter, koszula, czapka, rękawiczki, szalik, cholera wie co. Uratowała mi życie.

Wie Pan czemu?

Bo jej syna wzięli do niewoli, a był w podobnym wieku i też Józef, znaczy ­Joseph. Znowu: przypadek. Po wojnie powiedziała mi: „Wiedziałam, że jak ja tobie pomogę, to ludzie pomogą mojemu synowi”. Z pomocą Rosjan zaopatrzyłem ją w dwa konie i duży wóz i pojechała do Amerykanów.

W powstaniu miał Pan pseudonim Guzik. Skąd taki?

Tak mnie wołali: Józik-Guzik. Kolega przyleciał na przerwie: „Guzik, dawaj prędko pseudonim!”. „To już masz”. Co za różnica, muszę być zaraz Wołodyjowski? A po wojnie byłem Motor.

Bo?

Biegałem bardzo szybko. „On ma motor w dupie”, mówili. Guzika bardzo unikałem, dla bezpieczeństwa.

W Muzeum Powstania jest baza ­powstańców…

...a mnie w niej nie ma.

Dlaczego?

Nie chciałem. Szczerze mówiąc, nie byłem jeszcze w Muzeum. To jest inne życie. Niepotrzebne.

Kult powstania, który wytworzył się w ostatnich latach, też jest niepotrzebny?

To nie jest kult powstania, tylko politycznej burzy i rozróby. Prawdziwy kult istniał gdzieś do roku 1953, kiedy trzeba było po cichu. A że teraz gówniarze, i to narodowcy, którzy nie mają pojęcia, o czym mówią, przywłaszczają sobie powstanie… Czepia się gówno okrętu i woła: „Płyniemy!”.

Po wojnie wrócił Pan do Warszawy i…

...trochę sobie posiedziałem na Cyrylu [w budynku przy ul. Cyryla i Metodego 4 mieścił się Stołeczny Urząd Bezpieczeństwa Publicznego – KB]. Sypnął mnie kumpel, jak dostał w skórę. „Cyryl jak Cyryl, ale te metody!”.

Pan miał piętnaście lat.

A to młodszych nie bili w dupę? Dziecinko… Nawet było sympatycznie. Uczyli mnie pić wódkę łyżką: drobiony razowy chleb wrzucali do wódki i trzeba było to zjeść cynową łyżką z cynowej miski. Jak zjadł, to był swojak. Potem chłopaki z celi się przydawały, gdy już miałem samochód. Żeby części zdobyć.

Siedział Pan ze zwykłymi kryminalistami?

Tylko! Nie było żadnych politycznych. Wypuścili mnie po sześciu tygodniach, bez śledztwa, bez niczego. Pewnie się ­zajęli poważniejszymi. Było ciasno, wyrzucali niepotrzebnych.


Czytaj także: Słoneczny obłok nade mną - rozmowa Kaliny Błażejowskiej z Tadeuszem Konwickim


A co z rodzicami? Przeżyli wojnę?

Tak. Matka dostała zawału na ulicy, też był taki ładny letni dzień jak dzisiaj. Ojciec również chorował – miał naraz raka płuc i gruźlicę. Bywało, że matka w jednym szpitalu, ojciec w drugim, a ja latałem między nimi z dwójką chłopców. Możesz ich zresztą kojarzyć: Grzesiek i Jarek Lindenberg, pierwszy dziennikarz, drugi dyplomata.

Dlaczego nie Rurawscy?

Oddzielna historia. Jak rozmawiasz z takim starym człowiekiem, to gdzie naciśniesz, coś nowego wyskakuje. Kiedy moja pierwsza żona poznała miłość życia, zabrała dzieci. Potem chciała z nimi wyjechać, więc zwróciła się do mnie o zmianę nazwiska, żeby nie było kłopotów z wywożeniem ich za granicę.

Ma Pan inne dzieci?

Córkę. Rurawską, z drugiego małżeństwa.

To ile tych małżeństw było?

Dużo. Faktycznych to dwa. Ale ja liczę inaczej: jedna wielka miłość do pięćdziesiątki i druga wielka miłość od pięćdziesiątki. Patrzcie, jak ta tajna policja się wyspecjalizowała.

Drugą miłość poznałam, a pierwsza?

A pierwsza… 1 października 1951 roku to był bardzo ważny dla mnie dzień: początek pracy, początek roku akademickiego, i jeszcze ukazał się mój artykuł o Staffie. Mało tego, łażę po dziedzińcu, słyszę: „Motor!”, widzę młodsze koleżanki z liceum. Stoją z jedną, której nie znałem. Najładniejsza, od razu ­wpadła mi w oko. Jakie tam „wpadła” – to był wstrząs… ­Okazuje się, że to Czeszka, córka attaché kulturalnego, znanego poety-komunisty. Dwa lata trwała ta wielka miłość.

Krótko.

Dwa trwała, a przetrwała o wiele więcej. Tylko nie mieliśmy pozwolenia na ślub. Był problem z jej ojcem, alkoholikiem. Jedynie ona nad nim panowała, musiała wrócić do Pragi go pilnować. Ja z kolei nie mogłem wyjechać, bo musiałem zajmować się własnym ojcem. Po jej wyjeździe jakiś czas pisaliśmy do siebie – wtedy jeszcze były listy normalne, nie takie duperele jak teraz. Aż zadzwoniła: „Musimy sobie inaczej ułożyć życie”.

Myślę, że wszystkie dobre cechy i emocje, jakie można z człowieka wydobyć, to miałem dla niej. No i oczywiście dla chorego ojca.

I co się z tą Czeszką stało?

Niedobre rzeczy, w tej rodzinie się kotłowało potwornie. Wiem, że w końcu znalazła sobie kogoś, wyszła za mąż. Czy żyje? Nie wiem.

A Pana nałogi?

Czterdzieści sześć lat paliłem. Zacząłem pierwszego dnia powstania. Zaraz po tej drace na Niemcewicza podali mi szklankę wódki i papierosa. I poszło! Wódka nie, papierosy tak. Choć był taki rok, że dopiłem się do białych myszek.

Po tym, jak Pana wyrzucili z Uniwersytetu?

Wcześniej, chyba w 1961 r. Kiedy rozpadło się to pierwsze małżeństwo i oddałem synów jako Lindenbergów.

I jak Pan z tego wyszedł?

Miałem znajomego, który pracował w Tworkach. Przypadkiem spotkaliśmy się, poszliśmy na kawę, ja zacząłem opowiadać – oczywiście nie o sobie, tylko niby o koledze, który widział białe myszki. A on się nachylił, podwinął mi powieki, prawą, lewą, i mówi: „Słuchaj, jeszcze trzy tygodnie. Mogę dla ciebie naszykować kaftanik”. Tak mnie przestraszył, że chyba pół roku nie piłem. A potem już normalnie.

Ze Stanisławem Grzesiukiem tak żeśmy się zapijali. Mój najbliższy przyjaciel.

Jak się poznaliście?

Przy okazji gruźlicy, którą przywiozłem sobie z wojny.

Pan miał gruźlicę?

Zacząłem. Wysłali mnie do prewentorium do Kościeliska, potem musiałem lądować na przeglądach w Otwocku. I tam trafiłem na Grzesiuka. Wprowadzili mnie do jego pokoju, Stasio siedział w szlafroku, w fezie z pomponikiem. Wziął bandżolkę i zagrał „Bal na Gnojnej”. Na mnie w ogóle nie zwracał uwagi. Dopóki nie zacząłem śpiewać. Jeszcze tego wieczoru żeśmy polecieli na wódkę.

W sanatorium?

W Otwocku? Oczywiście!

Grzesiuk długo nie wiedział, że ma gruźlicę.

Wiedział, że jest chory, ale na co, to się nie zastanawiał. On był chory na obóz, po prostu. Nauczył mnie łykać całą garść tabletek. Teraz mi się przydaje, Inka mi szykuje porcyjki na cały tydzień.

Pan twierdzi, że on nie zmarł na gruźlicę, tylko dokonał eutanazji.

Byłem u niego w szpitalu w wieczór przed śmiercią. Dokładnie mi powiedział, jak mam się zająć jego dziećmi.

Żona Grzesiuka wiedziała?

Że to było samobójstwo? Nigdy jej nie mówiłem. On nie chciał, żeby mówić.

(Prof. Alina Biała przynosi zupę). Będziemy coś jedli?

AB: Pomidorową. Głodna pani?

JR: Zje! Nalej Kalinie… Rosła kalina z liściem szerokim…

Lenartowicz?

Tak, poezja romantyczna. A to imię po Kalinie Jędrusik?

Mamie się chyba bardziej podobało imię niż aktorka.

W październiku wyszła biografia, ale nie samej Kaliny, tylko małżeństwa, Jędrusik i Dygata. Koniecznie muszę kupić. Sam widziałem, jak Dygat walił ją po łbie w Alejach Ujazdowskich, na progu U Aktorów.

Znaczy policzkował?

Tłukł ją! Łepek trzymał, walił i wyciągał na ulicę.

Dlaczego?

Może za dużo wypiła, może za mało, może nie z tym, co trzeba. Broniewskiego też widziałem, jak szarpał tę swoją żonę, tyle że w kawiarni Związku Literatów. Wyleciał na Krakowskie, nie było go pół godziny, wraca z bukietem róż, który ledwo obejmował. I rzuca jej pod nogi.

Ani Dygatów, ani Broniewskiego dobrze nie znałem, bliżej się trzymałem z Newerlym, Hłaską, Borowskim, taką ferajną. W jakie czasy, moja pani, żeśmy zaszli…

Najciekawsze. Dla mnie przynajmniej.

Ty studiowałaś polonistykę?

Nie. Ale wygrałam olimpiadę polonistyczną. Pisałam o dziennikach Nałkowskiej i Dąbrowskiej.

Jezu, dwie straszne baby.

Wspaniałe!

Dąbrowska to była jędza cholerna, Nałkowska przynajmniej zawsze miała na twarzy wyraz zainteresowania drugim człowiekiem. Nawet z takim gnojkiem jak ja rozmawiała. Kiedyś zacytowałem coś z jej dorobku, a ona: „Pan to zna na pamięć?!”.

Do dziś mogę godzinami deklamować. Umykają mi nazwiska, tytuły, ale teksty zostały. Gdy miewałem problemy ze snem, to albo liczyłem dziewczyny i gdzieś tak przy dziewięćdziesiątej szóstej zasypiałem, albo mówiłem sobie „Kwiaty polskie”. Tak do połowy.

Nie wierzę.

W czasie wojny w wakacje codziennie latałem do biblioteki. Bibliotekarka też nie wierzyła, że to wszystko czytam, więc cytowałem jej fragmenty. Teraz czytam dużo wolniej.

Ale dlatego, że bardziej się Pan zastanawia nad lekturą?

Skąd. Ja się już nad niczym nie zastanawiam. To jedna z tych cech, które się traci mimochodem. Czytam już raczej bez emocji. W ogóle coraz mniej rzeczy mnie emocjonuje, coraz więcej wydaje mi się tak dalekich od mojego jestestwa…

Polityka też?

Jestem na bieżąco, ale nie powiem, czym mi to zwisa i gdzie. Tu już wystygłem. (Odsuwa talerz) Jeszcze będziesz mnie dźgać pytaniami?

Czy Pan wie, że kogoś zabił? Mówił Pan o dwóch strzelaninach.

Tego pierwszego na pewno nie zabiłem, drugiego najprawdopodobniej tak. On przestrzelił z dwóch powodów: byłem dla niego za nisko i był w dupę pijany. A ja mu strzeliłem w brzuch, tak że musiało się skończyć źle.

Myślał Pan o tym potem?

Nie.

Żadnych moralnych rozterek?

Absolutnie. Za dużo przeszedłem w czasie wojny, żeby w ten sposób przeżywać. Wydarzenie wojenne. Nic, co by spędzało sen z powiek.

Zdarzało mi się nie spać z innych powodów. W snach wracał ten moment z kanałem, z 1943 roku. Jedna z najstraszniejszych rzeczy, jaka mnie spotkała. Z tym nie mogłem sobie poradzić.

Jak ta sytuacja wyglądała?

Normalnie, złapało mnie dwóch chłopaków, podnieśli pokrywę i: „Dawaj pieniądze albo cię utopimy”.

To byli szmalcownicy?

Tak.

Kiedy przestali się śnić?

Nie umiem powiedzieć. Na ogół wojna bardzo rzadko mi się śni, a jeżeli już, to dziwnie. Nie śnią mi się makabryczne obrazy, tylko poczucie odpowiedzialności. Odpowiadam za jakąś grupę ludzi i muszę znaleźć wyjście. To tkwi do dzisiaj, niestety. Są zresztą przesłanki, żeby powracało.

Co człowiek przeżył strasznego, zostaje w nim na zawsze. Istotą jest umieć sobie z tym poradzić.

A jak ktoś sobie nie poradzi?

Zostaje solistą. Kimś trudnym do współżycia, komu się rzadko kiedy powodzi. Bo wszystkich dokoła o coś podejrzewa.

Dlaczego Pan się nie ukrywał?

Istniały podstawy, żebym się ukrywał, ale ja miałem legitymację szkolną, świadectwo chrztu, nie było problemu.

AB: Opowiedz o swojej cichej bohaterce.

JR: Niemcy zażądali od wszystkich polskich dzieci świadectw chrztu. A ja nie byłem chrzczony. I nauczycielka mówi: „Józiu, wszyscy oddali już metryki, a ty jeszcze nie”. No idiotka, ale nieważne. Zacząłem męczyć ojca. To nie była prosta sprawa, bo wymagała księdza i świadków. A przecież za to była kara śmierci.

I kto się zgodził?

Dowiedziałem się dopiero w 1955 r., kiedy potrzebowałem tego świadectwa do ślubu. Spojrzałem na podpisy: przyjaciel ojca, o którym bym nigdy nie powiedział, że jest gotów, i sąsiadka, drobna krawcowa, babinka taka, że pięciu groszy byś za nią nie dała.

Jeszcze jedną rzecz ci chciałem pokazać. Ostatnio napisała do mnie studentka, której nie oblałem, choć mogłem. Odnalazła mnie na Facebooku, żeby podziękować. Po sześćdziesięciu latach! (Szuka wiadomości na smartfonie) Krzyżem świętym się żegnam, kiedy do tego podchodzę… Jest!

„Byłam w podbramkowej sytuacji i Pan o tym wiedział… Nie zapomnę do końca życia tego dnia, kiedy wyszłam z egzaminu z trójką w indeksie...”.

To największa satysfakcja, jaką można mieć z pracy. A takich rzeczy były dziesiątki. Na tym właśnie polega człowieczeństwo: że ktoś, kto powinien być zgorzkniały i zniszczony, potrafi zdobyć się na empatię.

Ostatnie pytanie: jest coś, czego Pan żałuje?

Tylko tego, że życie ucieka. Czasem o byle cień człowiek ma żal do człowieka, a życie jak osioł – ucieka. Gałczyński, dla odmiany.

To teraz tak uczciwie i szczerze – jeżeli dziennikarka może i uczciwie, i szczerze – warto było się do Kielc fatygować?

Oczywiście.

To jedź, ale zadzwoń czasem. Niech zostanie ta siła fatalna! ©

JÓZEF RURAWSKI (ur. 1930) jest profesorem, historykiem literatury. Pracował na uczelniach w Warszawie, Kielcach, Lipsku i Pekinie. Prowadził lekcje języka polskiego w Telewizyjnym Technikum Rolniczym i audycje literackie w Polskim Radiu. Autor monografii Władysława Reymonta i Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Wydał zbiór felietonów „Wódko, wódeczko… Motyw alkoholu we współczesnej prozie polskiej”.

Obszerniejsza wersja tej rozmowy ukazuje się w najnowszym „Tygodniku Powszechnym – Wydanie Specjalne” pt. „Święto spotkania”. W sprzedaży od 18 listopada.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2020