Nasze powstanie

HANKA i JACEK FEDOROWICZOWIE: Tutaj na każdym kroku coś się działo, patrzyliśmy na to oczami dzieci. I to wszystko wraca, do dziś.

26.07.2021

Czyta się kilka minut

Hanka i Jacek Fedorowiczowie w parku na Powiślu, Warszawa, lipiec 2021 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
Hanka i Jacek Fedorowiczowie w parku na Powiślu, Warszawa, lipiec 2021 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

HANKA FEDOROWICZ: Nie pamiętam, która to była rocznica. Wyszłam na późny spacer z psem, tu, do parku. Zaniemówiłam. Nawet teraz chce mi się ryczeć… Zobaczyłam mnóstwo światełek [było to upamiętnienie przygotowane przez Muzeum Powstania Warszawskiego – red.]. Zaczęłam chodzić od jednego do drugiego. To były nieregularnie ustawione, zbite z wąskich listewek krzyże, a pod nimi małe świeczki. Czasem podano nazwisko, pseudonim, czasem tylko „NN”.

JACEK FEDOROWICZ: Jedno światełko – jeden człowiek.

HF: Przedzierali się od szpitala przez Czerniakowską i dalej w kierunku Rozbratu. To miejsce krzyczało.

PATRYCJA BUKALSKA: W tym rejonie Powiśla doszło do niebywałego skondensowania tragedii: cywilów, powstańców desperacko broniących ostatnich pozycji z nadzieją na pomoc zza Wisły, żołnierzy armii Berlinga próbujących im pomóc. Wszystko w obrębie kilku ulic. Pan tu wtedy mieszkał, jako siedmiolatek?

JF: Tak, ale nie byłem świadkiem tych ostatnich wydarzeń. Nie wiem, czy to przeczucie, czy jakaś informacja sprawiła, że dorośli w mojej rodzinie uznali, iż nadchodzi koniec Powiśla i trzeba uciekać do centrum. Wyruszyliśmy 10 lub 11 września. Pierwszy postój mieliśmy w szpitalu, spędziliśmy tam noc przed przekroczeniem Rozbratu. Następnego dnia pięliśmy się pod górę ulicą Książęcą. Trasa, która potem zajmowała mi parę minut, wtedy zajęła nam dobę. Podobno byliśmy ostatnią grupą cywilów, która opuściła Powiśle tą drogą.

Wyjaśnijmy, że jak na tamte warunki była to trasa komfortowa, regulowana przez powstańców. Wszystko robiliśmy na sygnał akowca, który stał na szczycie schodów i wołał: „Walcie na górę!”. Potem na wysokości placu Trzech Krzyży przeszliśmy przez Książęcą z jednej strony na drugą. Mieliśmy postój w sklepie spożywczym na rogu z Nowym Światem i potem biegliśmy, kryjąc się za barykadą. Mając może z metr wzrostu, jeszcze bardziej się kuliłem, bo szedł ostrzał z dachu BGK. Przebiegliśmy na plac Trzech Krzyży i poczuliśmy, że jesteśmy w bezpiecznym świecie.

Przebiegał Pan za barykadą z mamą czy sam?

JF: Z mamą. Ona miała zdumiewająco optymistyczne usposobienie: gdy przebiegałem, nie mogła pohamować śmiechu. Według niej ten ukochany jedyny syn, kulący się przed ostrzałem, wyglądał przezabawnie (śmiech). Nie mogła uwierzyć, że coś tak małego jeszcze się kuli.

Prócz mamy był Pan z dziadkami. W 1939 r. Pana ojciec bronił Gdyni i trafił do niemieckiego obozu jenieckiego.

JF: To była typowa podstawowa komórka społeczna inteligencji czasów okupacji, złożona z najstarszych dwojga, czyli dziadków – dziadek był za stary, by iść do wojska – oraz ze słomianych wdów, których mężowie poszli na wojnę i siedzieli w obozach jenieckich, czyli mojej mamy i jej starszej siostry. Oraz służącej i mnie.

HF: Służącej?!

JF: Wtedy tak się mówiło i nie miało to negatywnego wydźwięku. Byliśmy wszyscy jak rodzina, dzieliliśmy się każdym kęskiem jedzenia.

W tej Waszej drużynie każdy miał swój bagaż i zadanie. Pan również?

JF: Tak, cały mobilny majątek rodzinny, czyli złote pięciorublówki, tzw. świnki – najpewniejsza wtedy waluta – zmieścił się w mojej zabawce, małym piesku typu terier.

HF: Nie, to mój piesek był typu terier! Nie mogliśmy mieć takich samych zabawek! (śmiech)

JF: Ależ są zdjęcia! Wyglądał jak biały terier! Ściskałem go kurczowo, a pomysł na ukrycie w nim pieniędzy okazał się skuteczny. Nieświadomy niczego wyniosłem je z powstania. One pozwoliły naszej rodzinie utrzymać się aż do zajęcia Warszawy przez Armię Czerwoną.

HF: Jedną z tych pięciorublówek dostaliśmy jeszcze w prezencie ślubnym.

JF: W naszej historii jest mnóstwo takich zbiegów okoliczności. Choćby coś takiego: przez całe powstanie moja przyszła żona była zaledwie kilometr ode mnie. Tyle że dzieliła nas Wisła. A dziś mieszkamy od wielu lat, od 1965 r., w miejscu, w którym wtedy tak wiele się działo. Nie dlatego, że tak wybraliśmy.

HF: Przypadek zdecydował.

JF: Raczej spółdzielnia mieszkaniowa. Zaproponowała nam taką lokalizację. Zdumiewającą, bo okazało się, że nasze mieszkanie będzie na ulicy Okrąg, dwieście metrów od piwnicy, w której spędziłem pierwsze dni powstania, sto metrów od domu przy Wilanowskiej, gdzie w czasie okupacji mieszkała matka Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a okresowo i on sam – kiedyś nam powiedział, że stąd wyszedł do powstania – i 250 metrów od miejsca, gdzie Jan Rocki, mój przyszły kolega w tygodniku „ITD”, omal nie został zamordowany w szpitalu powstańczym. Teraz po tym szpitalu nie ma śladu, jest tam Wisłostrada i nasz park. Tu na każdym kroku są takie myśli, wspomnienia, czyjeś opowieści.

Pani mieszkała z mamą na Saskiej Kępie. Mama była w AK…

HF: Oboje rodzice byli w AK, ale ojciec zmarł tuż przed powstaniem. Pamiętam, że na pogrzeb poszłam zapłakana, bo nie chciałam założyć takiego białego kapelusika typu piotruś, a mama wciskała mi go na głowę. Bardzo kochałam ojca. Całe życie mi go brak, a jednak tamtego dnia problemem był ten idiotyczny kapelutek…

Co działo się z Panią i mamą, gdy wybuchło powstanie?

HF: Mama przysięgła ojcu tuż przed jego śmiercią, że mnie nigdy nie zostawi samej, nie mogła więc iść do powstania. Zostałyśmy na Saskiej Kępie. Wydaje mi się, że mama miała do mnie o to ogromny żal.

Nie pamiętam, jak wyszłyśmy 1 sierpnia z domu… Pamiętam, że znalazłyśmy się w jakiejś piwnicy, gdzie był szpital polowy, w którym mama zaraz zaczęła pracę.

Mój świat przedpowstaniowy to była ul. Dąbrowiecka do rogu ul. Obrońców, gdzie był sklep państwa Karbowiaków. Chodziłam tam po różne zakupy, głównie cukierki. To był jeden kierunek w moim świecie. Drugi to ul. Francuska, gdzie były różne sklepy i gdzie chodziłam z mamą.

W domu byłam bardzo kochana. Ojciec bardzo to okazywał, mama była bardziej powściągliwa. Lubili mnie sąsiedzi, przyjaźniłam się z innymi dziećmi. Jedną z moich koleżanek była Danusia, mieszkała w sąsiednim domu, jej mama, pani Marianowa, była tam dozorczynią. Danusia była od nas starsza i straszyła nas duchami. I to było fascynujące, wprowadzało takie napięcie. Nie to, że Niemcy, że bomby – to duchy były straszne! Taki był wtedy mój świat i moje, mimo wojny, szczęśliwe dzieciństwo.

JF: Trochę upraszczasz, przecież mieliście w domu skład broni i ty tę broń zobaczyłaś.

HF: Dzieci wiedzą więcej, niż sądzą rodzice. Rodzice byli zajęci chowaniem tej broni i widać nie sądzili, że mogę wstać w nocy i coś podpatrzeć. Wydaje mi się też czasem, że widziałam likwidację podziemnej drukarni na Francuskiej, ci akowcy tak bardzo się bronili… Ale przecież mama nie pozwoliłaby mi na to patrzeć, więc może to sobie wymyśliłam? Dziwne są wspomnienia dziecka, niektóre rzeczy widzę tak wyraźnie.

Za to z całą pewnością pamiętam, że w tej piwnicy, gdzie był szpital, robiłam sobie z węgla, z takich płaskich brył węgla, własne miejsce oddzielone od reszty. W tej mojej wydzielonej części miałam swój świat. Tak bezpieczny, jakbym go wyniosła z Dąbrowieckiej. I do niego zapraszałam inne piwniczne dzieci.

Mama była pielęgniarką?

HF: Wyszkoloną pielęgniarką instrumentariuszką, więc pracowała przy operacjach. Rzadko do mnie przychodziła, bo ciągle coś się działo, ciągle były krzyki. Miałam zabawkę, pieska – takiego, jak mówił Jacek. Jego przytulałam, miałam przygody. Też był wypełniony rodzinnymi cennościami.

Którejś spokojniejszej niedzieli poszłyśmy do kościoła na mszę. Było dużo ludzi. Nagle zaczął się nalot. Kościół się trząsł, sypało się szkło, zaczynała się panika. I wtedy… huknęły organy. „Boże coś Polskę” zaintonował Ignacy Dygas, śpiewak. Wspaniałym silnym głosem zapanował nad tłumem. Jacek mówi, że z powstania pamięta dźwięki. Ja też ciągle słyszę, jak śpiewa Dygas. Przed powstaniem my, dzieci, nazywałyśmy go Pan Zielony, nie wiem dlaczego. Jego śpiew zagłuszył bomby. Ludzie dołączyli do śpiewu, uspokoili się.

JF: Też mam łzy w oczach, to jest to patriotyczne wychowanie, które nam całe życie naznaczyło.

HF: Pamiętam rannego chłopaka, który jakimś cudem przepłynął Wisłę na naszą stronę. Był bardzo postrzelany, ludzie przynieśli go do szpitala. Modliliśmy się całą noc, ale nie przeżył. Pochowano go następnego dnia. Ten grób był, nie wiem czemu, taki piaszczysty. Nie wolno nam było tam chodzić, bo waliła „krowa” [niemiecka wyrzutnia rakietowa – red.], ale mimo to my, dzieci, zanosiłyśmy tam jarzębiny, żeby nimi ozdobić tę piaszczystą górkę. Polubiłam tego chłopaka i czułam się z nim związana.

Szpital działał do końca walk?

HF: Wydaje mi się, że tak. Któregoś ranka ktoś zawołał: „Zobaczcie, idą!”. Wyjrzeliśmy przez piwniczne okienka i to był widok niesamowity, jak z Szekspira, gdy idzie las [las Birnam w „Makbecie” – red.]. Szedł ku nam szary horyzont. Było w tym coś strasznego, złowieszczego.

Chodzi o Armię Czerwoną?

HF: Tak, mam taki kadr w pamięci: horyzont, który ku nam idzie. Bałam się. To był mój pierwszy wielki strach.

JF: „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo / byś wybawiła nas od czarnej śmierci”…

...to fragment wiersza powstańca Józefa Szczepańskiego ps. „Ziutek”. Napisał go 29 sierpnia 1944 r., zginął kilkanaście dni później.

HF: Potem poszłyśmy z mamą piechotą do Radości, tam byli przyjaciele, u których mogłyśmy się zatrzymać.

JF: Jak słucham Hanki, uświadamiam sobie, że ludziom, którzy tego nie przeżyli, trudno uwierzyć, że w czasie powstania było wiele dni spokojnych, cichych, słonecznych. Wszystko zależało od tego, gdzie kto mieszkał. A parę ulic dalej mogło być piekło. U nas to piekło zaczęło się po 10 września, wcześniej było w miarę spokojnie.

Pamięta Pan pierwsze dni sierpnia?

JF: Pamiętam wybuch powstania. Godzinę szesnastą. Wiem, że oficjalna to siedemnasta, ale pamiętam szesnastą [w różnych częściach Warszawy do potyczek dochodziło wcześniej – red.]. Usłyszeliśmy strzały. Początkowo starsi byli niezdecydowani, czy schodzimy na stałe do piwnicy, czy tylko czasem będziemy tam schodzić. Stopniowo zamieszkaliśmy w piwnicy. Było spokojnie, ale też niespokojnie, bo od początku od strony ul. Frascati ostrzeliwano fasadę naszego domu przy ul. Czerniakowskiej 202/204. Organizowano przy oknach dyżury lokatorów, którzy ostrzegali osoby mogące wejść w strefę ostrzeliwaną. Pamiętam też, że na podwórku kopaliśmy studnię. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, bo starsi dokopali się do wody w dwie-trzy godziny.

Kolejnym wydarzeniem był powrót wujka Janusza Schmidta, 10 sierpnia. Wkrótce zginął i to dosłownie na mnie: wujek mielił kawę – jeszcze była! – na górze schodów, gdy nagle coś łupnęło. Zdążył zbiec na dół i krzyknąć: wszyscy z piwnic na korytarz. Usiadł obok i osunął się na mnie. Myślałem, że to żart, a on umarł. Dostał chyba odłamkiem.

Jednak największe wrażenie w czasie powstania zrobiło na mnie inne wydarzenie. Zostało we mnie na cały życie.

Co się stało?

JF: Ktoś rzucił słowo „Ukraińcy” [tak określano zbiorowo żołnierzy z oddziałów w służbie niemieckiej, złożonych z byłych obywateli Związku Sowieckiego – red.]. W czasie powstania to była najgorsza wiadomość. Ktoś to powiedział i zapanował potworny strach. Byłem na trzecim piętrze, w naszym mieszkaniu, do którego czasem zaglądaliśmy. Widziałem tylko ręce na poręczy schodów, kogoś, kto wchodzi powoli, krok za krokiem. Ogarnął mnie śmiertelny strach. Byłem pewny, że nas wszystkich zabiją. A okazało się, że to nasi, akowcy. Ale ten strach pamiętam do dziś.

Potem ci akowcy mieli zbiórkę przy studni na podwórku. Jedna z dziewcząt schodziła z góry i była dumna, że ustrzeliła Niemca. „No tak, ona dumna, że ustrzeliła, a teraz na nas będą się Niemcy mścić” – kąśliwie skomentowała starsza lokatorka i to był już znak, że entuzjazm cywilów wobec powstania się skończył.

Jak potoczyły się losy Pana rodziny po przejściu do Śródmieścia?

JF: W Śródmieściu co i rusz uciekaliśmy do jakiegoś spokojniejszego miejsca, a za chwilę piekło nas doganiało. Nasz pierwszy przystanek był na ul. Żurawiej 1. Chwila spokoju i nastąpił atak. Udało nam się zwiać na Wspólną, po czym nastąpiła pacyfikacja Wspólnej, tośmy uciekli na Kruczą. Mówię o odcinkach kilkusetmetrowych. Krucza była oazą spokoju, po czym znów uciekliśmy kawałek dalej, na Koszykową 39. Tam dotrwaliśmy do końca.

Tak jak Hanka pamięta kadr jak z „Mak- beta”, tak ja pamiętam dźwięki. Może dlatego, że jako człowiek ze słabym wzrokiem, zezowaty, w okularach (śmiech obojga), od zawsze byłem wyczulony na dźwięki. Tym, co wbiło mi się w pamięć, był dźwięk „krowy”.

HF: Wszyscy go pamiętamy, on budził niesamowite napięcie.

JF: Nie umiem powtórzyć tego dźwięku.

HF: To było takie piłowanie.

JF: Najpierw było jakby sześć nakręceń zegara – tak sobie to wyobrażałem jako dziecko. „Eins, zwei”… Potem kilka sekund, czyli całe wieki, ciszy. I grozy, bo wiedzieliśmy, że zaraz walnie, ale nie wiedzieliśmy, czy w nas. To było najgorsze.

Jako dorosły broniłem się przed wspomnieniami z powstania i nie chciałem także dowiadywać się więcej, cały organizm mi się przed tym bronił. Do tego stopnia, że dopiero teraz, na starość, przeczytałem o tej „krowie” i dowiedziałem się, że to, co zapamiętałem jako nakręcanie, to były wystrzały. Pociski wylatywały i za chwilę padały.

Lęk przed „krową” łączył się z lękiem przed zasypaniem…

JF: Obok lęku przed „Ukraińcami” to był mój drugi paniczny lęk w powstaniu. Nie tylko mój zresztą. Jeszcze na Czerniakowskiej, na początku piekła powiślańskiego, pocisk spadł na naszą oficynę i zmiotło cztery piętra. Za to na Żurawiej 1 w pewnym momencie łupnęło, zrobiło się ciemno, wrzask: „Zasypało nas!”. Ale okazało się, że nie. Strach jednak był cały czas, choć muszę powiedzieć, że w Śródmieściu mniejszy, bo tam była sieć przebić z piwnicy do piwnicy i można było się ewakuować w razie zasypania.

Pan zapamiętał dźwięki, a Pani obrazy.

HF: Dźwięku „krowy” nie dało się nie zapamiętać. A skoro mowa o obrazach: pamiętam piękne niebieskie niebo. Takie, które sugeruje radosne wakacje. Ten błękit był nie na miejscu. Do tej pory, gdy jest błękitne niebo bez jednej chmurki i słyszę samolot, wraca do mnie tamto.

Na Powiślu zamieszkali Państwo w 1965 r. A czy wcześniej, po zakończeniu wojny, był Pan w tej części Warszawy? Czy zachowało się coś z Pana domu?

JF: Trafiliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd Niemcy wywieźli nas do Koniecpola. Koniec wojny zastał dziadków i mamę w Kielcach, skąd wyruszyli do Warszawy, żeby zobaczyć, czy coś zostało, i wykopać skrytkę w murze piwnicy, gdzie schowali resztki rodzinnej biżuterii. Po wywózce nędza była straszna, mama próbowała sprzedawać pod kościołem w Kielcach robione przez siebie kuleczki kakaowe, więc cokolwiek by znaleźli w Warszawie, byłoby cenne. Ta sprzedaż nie bardzo nam pomagała, bo mama rozdawała dzieciom te kuleczki za darmo.

W Warszawie przekonali się, że skrytka jest opróżniona. Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, stojąc w piwnicy, mama spojrzała w górę, zobaczyła stertę gruzów i szklankę z naszej szafy. Całą, niestłuczoną. Zachowała się też moja nadpalona książka „Doktor Dolittle”, którą bardzo lubiłem. Prawie tak jak „Kubusia Puchatka”.

Wracając do pytania: przed rokiem 1965 świadomie unikałem tego miejsca. Do dziś bronię się przed tymi wspomnieniami, przed którymi obronić się nie mogę – np. wchodzę Książęcą pod górę i przypomina mi się ostrzał. Tu na każdym kroku coś się działo i to wraca.

Jaki wpływ miało powstanie na Państwa dorosłe życie?

HF: Na moje miało wpływ bezpośredni, może dlatego, że miałam to akowskie obciążenie rodzinne. Właściwie odczuwałam to ciągle. Wielokrotnie musiałam zmieniać szkołę, bo mama szukała pracy. Zaliczyłam osiem podstawówek. Po jakimś czasie mama wyszła ponownie za mąż, też za akowca, który trafił potem, jak wielu jego kolegów, do Wronek, jednego z najcięższych komunistycznych więzień. Otaczał nas coraz większy ostracyzm, sięgający nawet części rodziny. Jakbyśmy były na coś chore. Ojczym wyszedł dopiero po amnestii gomułkowskiej [połowa lat 50. – red.].

Oficjalnie usunięto Panią z liceum plastycznego w Warszawie za ekstrawagancki styl ubierania, w tym za czerwone pończochy, a w rzeczywistości za ojczyma akowca w więzieniu?

HF: Oficjalnie usunięto mnie, bo nie rozwijałam się artystycznie.

JF: Bzdura! Na szczęście liceum plastyczne w Gdyni Orłowie nie uznało tej opinii.

Na Wybrzeżu spotkała się Pani z Panem Jackiem, który zresztą też studiował tam, a nie w Warszawie, z powodów politycznych. Znów los rzucił Was blisko siebie.

JF: Nie zdawałem na uniwersytet w Warszawie, bo naiwnie myślałem, że schowam się w malarstwo. Że ucieknę w sztukę, której socjalizm nie będzie aż tak kontrolował.

Rzeczywiście naiwnie, bo sytuację Pana rodziny komunizm też mocno zmienił.

JF: Dziadek, Władysław Schmidt, po wojnie został dyrektorem oddziału Banku Handlowego w Gliwicach. Ale szybko zauważył zagrożenie związane z takim stanowiskiem i przeniósł się do Warszawy na posadę zwykłego urzędnika. Tuż przedtem, zanim zaczęły się aresztowania jego kolegów, przedwojennych bankowców. Tak dotrwał do emerytury. Dziadkowie, którzy w latach 1917-21 byli w Rosji i przedarli się do Polski przez Władywostok, umieli odczytywać pewne sygnały, że robi się niebezpiecznie.

Brat Pana babci miał mniej szczęścia: był lotnikiem w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, po powrocie został aresztowany…

JF: ...i zamordowany na Rakowieckiej w 1952 r. Nazywał się Zygmunt Sokołowski.

Czy kiedy poznaliście się w Gdyni, rozmawialiście o wojnie i powstaniu?

JF: Tak, ogromne wrażenie zrobiła na mnie opowieść Hanki, jak po wojnie na tarasie dworca kolejki w Konstancinie zbierali się akowcy, znajomi jej rodziców.

HF: To były lata 1945-46 i przez chwilę wydawało się nam, że będzie spokój. Śliczny, stary, drewniany dworzec, z bufetem, za dworcem park z różanymi alejkami, wszystko miało bajkowy wdzięk. Było tam jeszcze przedwojenne kasyno, w którym urządzano charytatywne loterie fantowe. Raz wygrałam kurę i to tak rozbawiło ojczyma, że dał mi pieniądze na kolejny los, żebym wygrała kozę. „Masz szczęście, graj!” – śmiał się, a ja się bałam, że wylosuję tę kozę.

JF: Twój ojczym jeszcze nie siedział. Były złudzenia, że to będzie normalny kraj. Tylko tych akowców, o których mówiłaś, było coraz mniej.

HF: Coraz mniej ich przychodziło, bo ich kolejno wybijano.

JF: To jeszcze jedna rzecz o Konstancinie: moja matka na pierwszym obiedzie jako narzeczona ojca była u przyszłych teściów w Konstancinie. A ja oświadczałem się Hance też w Konstancinie. Oboje mamy wspomnienia z tego drewnianego dworca.©℗

BITWA O WARSZAWĘ Trwa od sześciu tygodni, gdy 10 września 1944 r. Armia Czerwona podejmuje ofensywę w celu zajęcia prawobrzeżnej części stolicy. Z obawy przed desantem Niemcy postanawiają odciąć powstańcom dostęp do Wisły. 12 września na południowym Powiślu, zwanym Czerniakowem, zaczynają się ciężkie walki. Dowodzący tu ppłk Jan Mazurkiewicz „Radosław” koncentruje oddziały AK między ulicami Okrąg, Czerniakowską i Zagórną. W kolejnych dniach na lewy brzeg przeprawiają się z Pragi grupy żołnierzy 1. Armii WP. Okupiony wielkimi stratami desant nie poprawia położenia powstańców. Na końcu bronią ruin przy ul. Wilanowskiej 1 oraz Solec 53. W końcu 23 września Czerniaków pada. Powstańcy, którzy nie przeszli kanałami na Mokotów, nie przebili się do Śródmieścia lub nie przepłynęli Wisły, trafiają do niewoli. Niemcy mordują kilkuset rannych.

LATEM 2021 ROKU w parku między Czerniakowską, Wilanowską i Solcem pachną lipy. Na placu zabaw w słońcu jest niewiele dzieci. Ludzie gromadzą się raczej nad brzegiem Wisły, gdzie są stoiska ze street foodem i leżaki. W parku jest cicho i spokojnie. O historii tego miejsca świadczą nazwy alejek: imienia Zgrupowania AK „Kryska” czy Andrzeja Romockiego „Morro”. Na ul. Okrąg 2, gdzie mieściło się dowództwo batalionu „Kryska”, a potem sztab „Radosława”, tablica opisuje historię budynku. Trochę dalej kamień w miejscu, gdzie 23 września padł Jerzy Gawin „Słoń” z batalionu „Zośka”, jeden z wielu.

CZYMŚ NIEREALNYM w taki dzień wydaje się to, co się tutaj działo. Trudno nałożyć siatkę relacji na park, kilka ulic, lodziarnię, sklep warzywny. Tylko starszy pan na ławce przygląda mi się, gdy staję przed kolejnym pomnikiem, jakby chciał coś powiedzieć. Ale uśmiecha się tylko i znów opiera brodę na dłoniach, skrzyżowanych na lasce.

WŚRÓD TYCH, KTÓRZY TU MIESZKALI w czasie wojny, był Jacek Fedorowicz. Na Powiśle wrócił 20 lat później i zamieszkał wraz z żoną, malarką Anną Fedorowicz z domu Rytel (w rodzinie zwaną Hanką) – kilkaset metrów od piwnicy, w której się chronił. Zapytaliśmy ich o powstanie i jego wpływ na ich życie.©(P) PATRYCJA BUKALSKA

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2021