Manifest optymisty

Nowy Rok - czyli odwieczne pytanie: co dalej? Pytanie podszyte zazwyczaj niepewnością, a często obawami.To dobrze, że nie wiemy, co się stanie - nic tak nie obezwładnia jak całkowita pewność, nic tak nie mobilizuje jak pewna doza ryzyka. A i tak - jak mawiał Antoni Gołubiew - zawsze jest inaczej niż się spodziewamy.

01.01.2006

Czyta się kilka minut

Dla notorycznych pesymistów, jakimi są na ogół Polacy, oznacza to, że będzie raczej lepiej niż gorzej. Nie sprawdzi się większość lęków, tak bardzo ciążących na naszym myśleniu. Najczęściej boimy się, że nie damy sobie rady zarówno w naszym życiu prywatnym, jak w skali kraju. Utwierdza nas w tym dodatkowo propaganda klęski odwołująca się na równi do nieszczęść czasów Peerelu, jak do przegranych jakoby lat III RP. Jak mamy wierzyć w szanse na przyszłość, jeżeli nam się wmawia, że kolejne pokolenie ponosi klęskę, a jedynymi beneficjentami w nowej rzeczywistości są dawni aparatczycy PZPR i SB?

Zapatrzeni w nasze zaściankowe, niekończące się historyczne spory nie dostrzegamy ani punktu wyjścia, ani obecnej pozycji Polski na mapie Europy. Cóż z tego, że zaledwie w półtora roku po naszej akcesji do Unii Europejskiej odnosimy kolejny sukces, grając z powodzeniem z największymi unijnymi potęgami, stając się ważnym, a przede wszystkim obliczalnym partnerem. I tak się za chwilę okaże, że premier Kazimierz Marcinkiewicz nie ugrał tyle, ile powinien, a PiS jest po prostu kolejną partią “białej flagi" w stosunkach z Unią. Bo Polacy nadal wzdragają się na dźwięk słowa “kompromis", łącząc je nieodmiennie z kompromitacją. Kompromis rozumiany jako sukces wciąż nie bardzo mieści się nam w głowach i dotyczy to zarówno polityki wewnętrznej, jak i międzynarodowej. Zwycięstwo kojarzy się wyłącznie z pokonaniem przeciwnika (zazwyczaj uważanego za wroga), a nie z wzajemnymi korzyściami. Stąd ta łapczywość w braniu wszystkiego: im więcej, tym lepiej. Tymczasem im więcej bierzemy, tym dalej wchodzimy na pole minowe. Nikt bowiem nie wygrywa do końca, żadne zwycięstwo nie jest ostateczne.

Więc może w roku, który nadchodzi wraz ze swą wielką niewiadomą, chrońmy się przynajmniej przed ludźmi, którzy nie miewają wątpliwości i rozumują w kategoriach: “my albo oni". Owszem, jesteśmy w wielu sprawach podzieleni, ale właśnie dlatego rządy jednopartyjne, pozornie skuteczniejsze, są niebezpiecznym wyjściem - nie uczą wzajemnego dogadywania się, lecz grożą próbą narzucenia własnej woli innym, upartyjnieniem państwa.

Osobiście nie boję się braci Kaczyńskich ani nie widzę niebezpieczeństwa ich dyktatorskich rządów. Nie boję się, ponieważ ani prezydent RP nie ma dostatecznie dużej władzy, ani przewodniczący rządzącej partii nie może - choćby i chciał - zawiadywać wszystkim i wszystkimi. Nikomu taka sztuka się jeszcze nie udała i nie uda. Zwłaszcza że własne wypróbowane kadry partyjne są tak nieliczne i, ogarniając coraz szersze obszary, trzeba sięgać co i rusz po ludzi nowych, mało znanych. Można osobiście ingerować w dziesięciu czy stu konkretnych sytuacjach, ale potem traci się z wolna kontrolę nad całością.

Jednak uruchomiony raz mechanizm zaczyna żyć własnym życiem, a nowi adepci albo się usamodzielniają, albo stają się bardziej papiescy niż obaj bracia Kaczyńscy razem wzięci. I wtedy następuje to, co dobrze znamy z czasów premiera Leszka Millera: to nie on sam był naprawdę groźny, groźne było przyzwolenie na to, by lokalne sitwy partyjne decydowały, kto będzie wojewodą, szefem wojewódzkim policji czy delegatury ABW albo członkiem rady nadzorczej. Daleko posunięte przenikanie się aparatu partyjnego z państwowym prowadzi prostą drogą do afer typu starachowickiej czy orlenowskiej.

Powtórzmy raz jeszcze znaną prawdę: to, co dobre dla partii politycznej, zwykle szkodzi państwu - i odwrotnie. Zdarzają się wyjątki; na przykład umiar (być może zresztą wywołany brakiem ludzi) w obsadzaniu niektórych resortów wyszedł na zdrowie zarówno Prawu i Sprawiedliwości, jak państwu. Natomiast widoczna obecnie chęć pospiesznego zawładnięcia mediami publicznymi wskazuje raczej na to, że rządząca partia nie tyle próbuje rozwiązać problemy kraju, ile nadal zamierza prowadzić kampanię wyborczą (przyśpieszone wybory parlamentarne, wybory samorządowe), a więc karmić publiczność raczej projekcjami niż np. rzetelnym bilansem pierwszych stu dni sprawowania władzy.

Rzeczywistość ma to do siebie, że z trudem się ją zmienia. Nie wystarczą bojowe okrzyki. Natomiast zderzenie się z tym, co naprawdę realne, uczy pokory wobec rzeczywistości i ukazuje proporcje między tym, co zamierzaliśmy, a tym, co możliwe. W ten sposób człowiek (a nawet polityk) zwolna mądrzeje. Na tym właśnie opieram swoją optymistyczną prognozę na 2006 rok.

Eugeniusz Kwiatkowski - polityk naprawdę dużego formatu - tłumaczył nam przed laty w redakcji “Tygodnika Powszechnego", iż rząd, który podejmuje 40 proc. trafnych decyzji, nie jest wcale złym rządem. Mam nadzieję, że to się Kazimierzowi Marcinkiewiczowi uda. Wszelka nadwyżka będzie premią dla nas wszystkich. Jest to o tyle możliwe, że ramy naszego państwa (Konstytucja, Trybunał Konstytucyjny, niezależny Narodowy Bank Polski, prawodawstwo unijne) chronią przed ekstrawagancjami i są trudne do naruszenia. Wielkim naszym atutem jest też gospodarka: wyemancypowana, a zatem odporna, jak się okazało, na zawirowania polityczne, i rozwijająca się nadal wbrew niepokojącym początkowo sygnałom ze świata polityki. Oby tylko nikt nadmiernie przy niej nie majstrował, a spodziewany 4,5 proc. wzrost PKB nie rozzuchwalił polityków.

Ale tak naprawdę decydujący będzie klimat społeczny, stopień zaufania do własnego państwa i nasza wrażliwość (wedle sondaży opinii publicznej w ostatnim czasie malejąca) na wszelkie próby ograniczenia demokracji i praw obywatelskich. Innymi słowy: naszą naczelną wadą jest bierność społeczna. Musimy być świadomi, że każda władza - nie tylko te poprzednie - jest zagrożona korupcją. I że żadna władza nie powinna traktować religii instrumentalnie. Szczególnie politykom katolickim nie przystoi dzielenie społeczeństwa i szukanie odwetu, nawet w imię najszczytniejszych haseł. Podstawowym obowiązkiem rządu jest przede wszystkim dawanie obywatelom - wszystkim obywatelom! - szansy na lepsze, godniejsze życie, a dopiero w drugiej kolejności ściganie i karanie tych, którzy ową szansę zmienili w proceder przestępczy. Hierarchia celów jest tu szczególnie ważna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2006