Malowana dżungla

Do niedawna pogardzane jako spadek po minionej epoce, dziś powracają. Po latach szarości ściany polskich miast pokryły się kolorowymi malowidłami. Trwa złota era murali.

12.08.2013

Czyta się kilka minut

Gdańsk, Zaspa, 20 listopada 2012 r. / Fot. Krzysztof Mystkowski / KFP
Gdańsk, Zaspa, 20 listopada 2012 r. / Fot. Krzysztof Mystkowski / KFP

Nawet on, działacz społeczny i streetartowiec z kilkunastoletnim stażem, nie do końca wierzył, że się uda. Na zajęciach Uniwersytetu Trzeciego Wieku występował w roli instruktora, bo lubi pracować ze starszymi. Ale seniorzy, farby w sprayu i boczna ściana bloku przy ul. Reja w Bydgoszczy to trudne połączenie. Mogą odmówić, jeśli w ich przekonaniu mural równa się graffiti, a graffiti – młodzi i uliczny wandalizm. Na wszelki wypadek na wstępie powiedział: – Słuchajcie, wśród grafficiarzy też jestem seniorem.

Kilka godzin później dumni z siebie, wycierali ręce z farb, patrząc na własnoręcznie wykonaną sylwetkę na tle gór i żółtego słońca. 85-latka przybiła mu piątkę: – No to Reja nasza! Kiedy bierzemy się za następną ścianę?

POLSKI BANKSY

Senior wśród grafficiarzy i autor murali zaangażowanych społecznie (jak sam o nich mówi) nazywa się Dariusz Paczkowski. Za sprawą „Lenina z irokezem”, szablonu, który stworzył w 1987 r. jako szesnastolatek, powielanego po murach w całym kraju, przejętego jako symbol przez punkowców i Pomarańczową Alternatywę, przylgnęło do niego hasło „polski Banksy”.

Sam z tego się śmieje: – Równie dobrze można by powiedzieć, że to Banksy jest polskim Paczkowskim, bo w końcu mój „Lenin” powstał znacznie wcześniej.

Malunek przedstawiający Lenina na rolkach autorstwa Banksy’ego, otaczanego kultem brytyjskiego artysty graffiti, w ubiegłym roku trafił na aukcję. Cena wywoławcza – 50 tys. dolarów.

Paczkowski, malując najsłynniejszy polski szablon, miał 16 lat i był punkowcem z Grudziądza, sprejującym nielegalnie na murach hasła w rodzaju „MO-rdercy”. Potem stworzył Grupę Antynazistowską, Front Wyzwolenia Zwierząt, wreszcie fundację Klamra, w której działa do dziś. Buddysta, ekolog, ojciec dwójki dzieci, a z zawodu stolarz. Teraz realizuje głównie murale. Malował już z niewidomymi, z dziećmi, młodzieżą w trakcie resocjalizacji.

Wiosną tego roku, z okazji 70. rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim, Ingeborga Janikowska-Lipszyc z Fundacji Batorego wpadła na pomysł muralu poświęconego pamięci Marka Edelmana. Paczkowski podchwycił. Zadziałali spontanicznie, zupełnie na wariata, nie mając jeszcze środków. Pieniądze zbierał sprzedając cegiełki i koszulki z projektem. Skrzyknął innych znajomych. Pomogli, jak umieli. Wspólnota zgodziła się oddać im ścianę klasycyzującego budynku Nowolipki 9b na warszawskim Muranowie. Każdy chętny mógł umieścić na murze własny szablon w postaci żonkila. Teraz fotografują się pod nim mieszkańcy i Izraelczycy spacerujący z przewodnikami po terenie dawnego getta.

GŁÓD SZTUKI

– To złota era polskiego muralu – powtarza Marcin Rutkiewicz, współautor (razem z Elżbietą Dymną) dwutomowego wydawnictwa „Polski street art” i prezes Fundacji Sztuki Zewnętrznej. Nie ma wątpliwości, że od dwóch lat nasz kraj owładnęła masowa moda na wszystko, co określane jest mianem sztuki ulicy, a zwłaszcza na wielkoformatową grafikę na murach.

– Władze lokalne dostrzegły, że jest to stosunkowo łatwa, tania i szybka ścieżka odświeżenia przestrzeni publicznej. Murale zamawiają też instytucje i organizacje pozarządowe, kierując się dodatkowo względami edukacyjnymi albo chęcią upamiętnienia jakiegoś wydarzenia lub postaci. Jest więc popyt, ale szczęśliwie i podaż, bo mamy sporo artystów, którzy potrafią takie wielkoformatowe obrazy malować. Wśród nich kilku rozpoznawalnych w świecie – mówi Rutkiewicz. Jak Mariusz Waras (projekt M-city), Czarnobyl, czyli Damian Terlecki, czy grupa Pinokio, obecnie Twożywo.

– Do tego dochodzi jeszcze jeden sprzyjający czynnik: brak planów zagospodarowania przestrzeni, spójnej wizji miejskiej, czego przykładem mogą być straszące już od 20 lat reklamy outdoorowe – dodaje Michał Frydrych, warszawski artysta malarz i autor murali. – W efekcie decyzje o tym, jak mają wyglądać osiedla czy wręcz pojedyncze budynki, podejmują wspólnoty mieszkańców lub spółdzielnie. To one mają realną władzę. I coraz częściej wybierają właśnie murale.

Dlaczego tak się dzieje?

– Bo są spektakularne. Przez całe lata, od schyłkowego PRL-u po początki transformacji, w polskich miastach panowała szarzyzna. Po upadku komunizmu murale kojarzyły się z estetyką minionej epoki – mówi Marcin Rutkiewicz. – W latach 60. i 70. artyści blisko współpracowali z architektami i urbanistami, w latach 90. to się skończyło. Można więc mówić o tęsknocie za sztuką w przestrzeni publicznej.

Rutkiewicz szacuje, że wskutek panującej obecnie mody na street art rocznie w Polsce przybywa od kilkudziesięciu do stu murali. Wystarczy, że efektem pojedynczego festiwalu, a takie urządza u siebie niemal każde z większych miast, będzie ich co najmniej kilka. Czasem jest kilkanaście. Gdy pomnożyć to przez liczbę festiwali, wynik robi wrażenie. Do tego dochodzą niezliczone inicjatywy właśnie wspólnot, instytucji kultury, NGOsów, również w mniejszych miastach.

SZYBSI NIŻ NOWY JORK

Niektórzy twierdzą, że pierwszy mural z prawdziwego zdarzenia w Polsce namalował Włodzimierz Fruczek w 1970 r., jeszcze przed rozkwitem ery nowojorskiego grafitti, zanim nastolatek z Manhattanu o imieniu Taki zaczął wypisywać swoje imię na stacjach metra, w wagonach, wzdłuż ścian i wszędzie, gdzie się pojawiał.

Malunków Fruczka, przedstawiających obrysy ludzkich sylwetek, było wiele, trudno dziś policzyć, ile dokładnie. Wykwitły w rejonie tak zwanego warszawskiego Dzikiego Zachodu: Grzybowskiej, Waliców, Żelaznej. Tereny zaniedbane, pełne rozpadających się fabryczek, chaszczy, starych kamienic między nowymi blokami, wciąż wyglądające, jakby wojna skończyła się tam dopiero przed chwilą. Niektóre postaci trzymały się za ręce, inne podnosiły je do góry, jeszcze inne padały jak trafione kulą. Tak być może zrodziła się miejska legenda, że to autentyczne obrysy, namalowane przez świadka ulicznych egzekucji.

Najdłużej utrzymał się jeden, na ślepej ścianie olbrzymiej kamienicy przy Waliców, która w czasie wojny znajdowała się na terenie getta. Mit Fruczka, twórcy nielegalnego, to mit romantyczny.

– Oto samouk, który wtedy był licealistą, pewnego dnia bierze puszkę z farbą i po prostu idzie w miasto namalować coś, co okazuje się przejmującą sztuką – zauważa Marcin Rutkiewicz.

Rafał Roskowiński, który jako pierwszy w wolnej Polsce tworzył w Trójmieście legalne wielkopowierzchniowe przedstawienia, upiera się, że mural od graffiti odróżnia właśnie legalność, malowanie za zgodą właściciela budynku: – Korzeni polskiej sztuki muralu, która ma rodowód wyraźnie akademicki, należy szukać w latach 50. ubiegłego wieku. Z jednej strony były to murale artystyczne, powstające w ramach powojennej odbudowy kraju, ale nie jako kopie wcześniej istniejących w tym miejscu obrazów, tylko nowe wymalowania, własne wizje artystów pasujące do odtworzonej tkanki miejskiej. Z drugiej zaś – od lat 60. – murale reklamowe na ślepych ścianach kamienic.

ILOŚĆ I JAKOŚĆ

Impuls do ponownego rozkwitu murali dał też mur berliński, gdzie zresztą – jeśli wierzyć książce Cedara Lewisohna „Street Art. The graffiti Revolution” – mieli malować uważani za pierwszych polskich muralistów Ryszard Woźniak i Ryszard Grzyb. A potem zadziałał efekt Banksy’ego, który zdobył rozgłos nieporównywalny z żadnym ulicznym artystą i wprowadził murale do galerii sztuki.

Kiedy otwarły się granice, zaczęto wyjeżdżać na Zachód, przyglądać się temu, co już istniało na tamtejszych ścianach. Zdaniem Rafała Roskowińskiego nie zawsze z dobrym skutkiem: – Sztuka ulicy ma jednak narodową tożsamość, a graffiti to import, w dodatku przywieziony nie przez buntowników, lecz lepiej sytuowaną młodzież, która jako pierwsza wyjeżdżała na Zachód i przywoziła stamtąd nowe trendy. Zapożyczona estetyka nie zawsze brzmi przekonująco.

Czy więc można już mówić o czymś takim jak polski styl muralu albo jego polska szkoła?

– Za wcześnie na to. Ona dopiero się tworzy – odpowiada Roskowiński. – Niewykluczone, że za kilka lat będą go reprezentować właśnie absolwenci Gdańskiej Szkoły Muralu, na razie jedynej w Polsce i jednej z nielicznych tego typu na świecie.

Jeśli któreś miasto mogłoby pretendować do miana polskiej stolicy muralu (a chciałyby wszystkie), byłby to właśnie Gdańsk, gdzie działa Szkoła Muralu, a wcześniej pracownia malarstwa ściennego i witrażu na tamtejszej ASP.

Nieprzypadkowo dwie pierwsze inicjatywy z połowy lat 90., które można nazwać kamieniami milowymi dla dzisiejszego rozkwitu muralu w Polsce, czyli festiwale wielkoformatowego malarstwa, odbywały się przy gdańskim węźle komunikacyjnym Kliniczna i na osiedlu Zaspa. Podczas obu imprez pierwsze kroki stawiała tam większość uznanych dziś artystów. Na Zaspie jest dziś ponad 30 murali ich autorstwa – największa kolekcja w kraju.

Ostatnio najpoważniejszą konkurentką Gdańska staje się Łódź, gdzie od czterech lat na ścianach kamienic w centrum powstaje wielkoformatowa galeria Urban Forms, tworzona przez rozpoznawalnych na świecie twórców.

– To przykład całościowej zmiany spojrzenia na miasto, próba zmiany wizerunku Łodzi i wykreowania nowej atrakcji turystycznej właśnie dzięki street artowi – mówi Marcin Rutkiewicz.

Michał Bieżyński, dyrektor artystyczny fundacji o tej samej nazwie co projekt, ściąga do Łodzi najgorętsze nazwiska z całego świata. W Łodzi malował już brazylijski duet Os Gemeos i uznawany za jedno z największych odkryć Chilijczyk Inti. Spośród polskich autorów wyróżniają się prace duetu Etam Cru – Przemka Blejzyka i Mateusza Gapskiego.

Rafał Roskowiński, choć sam maluje murale od ponad 20 lat, uczy tego innych i cieszy go renesans muralu w Polsce, przyznaje, że przy takim wysypie wielkościennych malowideł, z jakim mamy dziś do czynienia w kraju, ilość nie zawsze przechodzi w jakość. – Brakuje mechanizmów weryfikacji – mówi.

Wtóruje mu Sarmen Beglarian, kurator sztuki współczesnej: – Nagle doceniliśmy murale i już wiemy, że też są sztuką, prawie na równi z tymi dziełami, które pokazywane są w galeriach i muzeach. Zresztą coraz częściej wykorzystuje się je również we wnętrzach galeryjnych jako tymczasowe instalacje. Jednak powinniśmy zdawać sobie sprawę, że nie każdy mural jest przykładem dobrej sztuki, tak jak nie każdy obraz jest dobry dlatego, że jest obrazem.

Największym problemem dla Beglariana jest fakt, że murale funkcjonują we wspólnej, publicznej przestrzeni. W efekcie ich odbiorcami są wszyscy, którzy poruszają się ulicami miast. Malowidła kształtują ich gust na podobnych zasadach jak oglądane po drodze rzeźby czy architektura.

– Dlatego myślę, że do propozycji muralistów – często niewykształconych dostatecznie artystów – należy podchodzić z dużym krytycyzmem. Rozważać, czy sensowne są ze względów artystycznych, czy odnoszą się we właściwy sposób do kontekstu architektonicznego i historycznego miejsca, w którym mają się znaleźć. I pamiętać o opinii mieszkańców – mówi kurator.

Michał Frydrych uważa, że stosunkowo łatwo zidentyfikować murale, bez których polskie miasta mogłyby się doskonale obejść. Są przypadkowymi ilustracjami, które w żaden sposób nie współgrają z danym miejscem.

– Nie każda pusta powierzchnia nadaje się na mural. Przy jego pomocy można też zdewastować przestrzeń. Żeby tak się nie stało, potrzebne jest wyczucie architektoniczne i świadomość, w jaki sposób tak wielkie, barwne płaszczyzny współdziałają z otoczeniem – podkreśla Frydrych.

Przykładem takiego wyczucia są dla niego łódzkie murale reklamowe z lat 60. Niemal niewidoczne, nieoperujące dużą ilością detali, tylko prostą, bardzo klarowną formą, która doskonale współgra z kompozycją budynków, zawartą już przecież w rytmie okien, wcięciach, boniowaniach.

PŁACĘ, WIĘC WYMAGAM

– Świadomość, że murale oglądają i oceniają wszyscy, sprawia, że to jedna z najtrudniejszych form. Tak duża, że nie wybacza pomyłek – mówi Adam Walas (rocznik 1985).

Zaczynał podobnie jak wielu jego rówieśników – od malowania graffiti na ścianach bloków. Dostał się na architekturę, by – jak przyznaje – zyskać większą świadomość tego, czym jest miejska przestrzeń, i choć szybko przeniósł się na ASP, tamta wiedza bardzo mu się przydaje. Pierwszym zleceniem z prawdziwego zdarzenia, jakie dostał, był mural poświęcony Powstaniu Warszawskiemu na ogrodzeniu stadionu Polonii przy ul. Konwiktorskiej. Nietypowa inicjatywa – na pomysł rozpisania konkursu na mural wpadły władze klubu, chcąc zapobiec zamalowywaniu ich przez kibiców. Wiadomo – Powstanie Warszawskie to dla każdego w stolicy rzecz święta.

Walas wygrał ex aequo z Roskowińskim. Ale sukces dobrze ocenianego przez krytyków muralu był tylko połowiczny. Owszem, nikt po nim nie bazgrze. Tylko zarządcy Polonii zapomnieli usunąć z muru billboardów reklamowych. Wyobrażenia powstańców i hasła o warszawskich dzieciach sąsiadują więc ze zdjęciami apetycznych porcji łososia norweskiego czy dodatku o seksie do popularnego magazynu.

Stąd już blisko do dylematu, czy mural ma być tylko kolejnym obrazkiem, realizowanym na zlecenie mniej lub bardziej hojnego sponsora, czy też kryje się za nim coś więcej. Dla Paczkowskiego ważniejsze jest to drugie.

– Operuję podstawową estetyką, więc niektórzy uważają, że wcale nie jestem artystą – mówi. – Ja się nie upieram. Jestem przede wszystkim działaczem społecznym, który wykorzystuje sztukę, żeby przekazać idee, które są dla mnie ważne.

Szacunek dla zwierząt, pamięć o słabszych, sprzeciw wobec nazizmu, ostrzeżenie przed genetycznie modyfikowaną żywnością – to najczęściej poruszane tematy. Równie ważna jest energia i inspiracje, jakie czerpie się podczas tworzenia murali. Jak podczas wspólnego malowania Galerii Tybetańskiej – pierwszej społecznej galerii sztuki na wolnym powietrzu – prac poświęconych tragedii narodu tybetańskiego umieszczanych pod estakadą przy rondzie Tybetu w Warszawie.

– Dzięki tej inicjatywie wielu warszawiaków nie mówi już „rondo Tybetu”, tylko „wolnego Tybetu” – zauważa Paczkowski.

Mural uruchamia więc myślenie, ale przede wszystkim pomaga oswoić miasto. Sprawia, że nie jest ono już dżunglą betonu jak z futurystycznego koszmaru, lecz zyskuje indywidualny charakter. Malowidło staje się punktem orientacyjnym, znakiem rozpoznawczym danej okolicy.

Niespotykany dotąd popyt na murale uruchomił konflikty wśród twórców sztuki ulicznej. Części z nich, wywodzącej się z anarchistycznego nurtu, zdarza się wprost lub w zawoalowanej formie oskarżać malujących legalnie i na zamówienia kolegów o koniunkturalizm.

– Oba nurty są równie ważne – mówi Paczkowski. – Kiedyś malowałem nielegalnie, bo nie dało się inaczej. Teraz jestem już czterdziestolatkiem z brodą i brzuchem, więc trudno byłoby mi uciekać przed policją. Z drugiej strony wzbudzam dzięki temu zaufanie, więc bez trudu załatwiam sobie zgodę na udostępnienie ścian.

– Ci, którzy zajmują się muralami, nawet jeśli wysyłają zaangażowane komunikaty, starają się zadbać też o klarowność przekazu – podkreśla Adam Walas. Twórcom graffiti chodzi zaś przede wszystkim o zaznaczenie swojej obecności na danym terenie, a dopiero potem o konkretny przekaz czy formę. Istnieje nieformalna zasada, że grafficiarze nie wchodzą muralistom w drogę. Bywa jednak, że dochodzi do starcia, jak kilka lat temu podczas imprezy Szablon Dżemu – corocznego święta sztuki szablonu, które odbywało się na warszawskim Dworcu Zachodnim. Muraliści zagospodarowali wówczas nie tylko ściany garaży po zewnętrznej stronie dworca, ale również betonowe ławki i mury wzdłuż linii WKD. Malunki, wśród których były również prace twórców już uznanych, przetrwały tylko kilka dni. Grafficiarze uznali, że ktoś wkroczył na ich teren i zamazali ślad obecności obcych.

Ci, którzy malują legalnie, muszą zmierzyć się jeszcze z innymi dylematami. Zleceniodawca płaci, więc zazwyczaj określa tematykę, a potem wymaga, żeby przedstawić ją w jak najmniej kontrowersyjny sposób. Bywa z tym różnie. Dwa lata temu Muzeum Powstania Warszawskiego, słynące z odważnego wykorzystywania sztuki w przestrzeni publicznej do celów edukacyjnych, odrzuciło projekt Karola Radziszewskiego przedstawiający młodych powstańców z obnażonymi torsami. Dyrektor Jan Ołdakowski tłumaczył, że za dużo było w nim erotyki i mógł urazić uczucia starszych warszawiaków. Innymi motywami kierują się instytucje publiczne, innymi wspólnoty lub spółdzielnie – te drugie, choć chętnie pochwaliłyby się przyciągnięciem na swe mury znanych twórców, zazwyczaj chciałyby „czegoś miłego”, „żadnej martyrologii”, bo wolą nie narażać się niepotrzebnie mieszkańcom. Mural ma być jeszcze jednym gadżetem – naściennym. Czasem udaje się osiągnąć kompromis.

Niektórych tematów, które mogą budzić spory, lepiej nie poruszać – Rafał Roskowiński przytacza przykład muralu poświęconego żołnierzom wyklętym, który jakoś wciąż nie może dojść do skutku. Ale zdarzają się i sukcesy. Michał Frydrych namalował na budynku szkoły na Targówku bodaj najbardziej nietypowy mural papieski w Polsce, bo przedstawiający postać Jana Pawła II bez głowy, w dodatku utrzymany w psychodelicznej estetyce rodem z okładek Jefferson Airplane. Udało się mu przekonać zleceniodawców, że lepiej jest stworzyć dzieło przykuwające uwagę nietypową formą, zbudowane wokół papieskich cytatów, niż jeszcze jedną gładką ikonografię.

Do motywów upamiętnienia lub dla zwykłej poprawy wyglądu zaniedbanych murów dochodzi wykorzystywanie mody na murale przez komercyjne firmy. Coraz ich więcej. Niektórzy artyści, na przykład pracujący w Good Looking Studio, wręcz traktują je jak swoją specjalizację.

– Wszystko zależy od wyczucia i otwartości zleceniodawcy – mówi Marcin Rutkiewicz. – Czy da artyście wolną rękę, niejako wykupując na potrzeby kampanii jego styl i renomę, czy zażyczy sobie odwzorowania produktu, jak na billboardzie. I czy będzie domagać się, by wyeksponowano przede wszystkim jego logo. Dobry, oryginalny mural reklamowy też może być sztuką.

I to straszne słowo: gentryfikacja. Czyli wykorzystywanie muralistów przez różnej maści inwestorów do zagospodarowywania zaniedbanych kwartałów miast pod pozorem szczytnych zamierzeń – ożywienia, zrobienia czegoś miłego dla oka mieszkańców. Gdy już mury pokryją się sztuką, teren staje się modny, wartość gruntów idzie w górę, zaś dotychczasowi lokatorzy, którym z pozoru miała służyć owa zmiana, przenoszą się gdzie indziej, wypychani rosnącymi cenami czynszów.

ZNAK CZASÓW

Złota era polskiego muralu wkrótce się skończy.

– To nieuniknione – mówi Marcin Rutkiewicz. – Jeszcze rok, dwa i entuzjazm opadnie, nastąpi przesyt, wyczerpią się też budżety. Murale będą nadal powstawać, ale już nie na taką skalę. Mam nadzieję, że większość malowideł zrealizowanych dotychczas pozostanie w przestrzeni i będziemy je doceniać, tak jak teraz zachwycamy się tymi zrealizowanymi w latach 60. czy 70.

Michał Frydrych za nic nie chciałby żyć w otoczeniu, w którym są tylko czyste, nienaruszone przez malunki i napisy sprayem ściany: – To byłoby martwe miasto, nie przestrzeń do życia, ponura fabryka, z której chce się uciec. Z drugiej strony powierzchnia zasmarowana od góry do dołu, legalnie czy nielegalnie, też może przytłaczać. Potrzebna jest równowaga, a nie przesada na fali zachwytu sztuką ulicy.

Rafał Roskowiński: – Czasem tak się zastanawiam: co pozostanie po polskiej sztuce przełomu wieków. I może jestem nieobiektywny, ale za każdym razem dochodzę do wniosku, że to właśnie mural może okazać się prawdziwym znakiem naszych czasów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013