Maj

Niedawno w rozmowie ktoś mi uświadomił, że żyjemy w kraju, w którym nie doświadczamy przyrodniczej nudy.

20.05.2013

Czyta się kilka minut

Pomieszkałbyś byś w tropikach, powiedział. Pół roku z nieba leje się woda. Przez drugie pół monotonny, obojętny skwar. Wyobraziłem sobie to więzienie aury i teraz tym chętniej chwalę ojczyznę za jej zmienność, nieprzewidywalność i następstwo pór, które zawsze przychodzą zbyt wolno albo zbyt długo trwają, ale w porównaniu z tropikiem jest ich wielka rozmaitość.

No więc chwalę ojczyznę i tym bardziej, tym mocniej chwalę nadejście maja. Tego nagłego cudu, który przyobleka pozimową, pośmiertną nagość ziemi. Przyodziewa ten szkielet z błota, badyli i zeszłorocznych resztek. Jak łaska przenajświętsza spływa z niebios złotawy pył, mgła zielonkawa i godzina za godziną, dzień za dniem tężeje w listowie, skrapla się i krystalizuje w ruń, przenika w głąb ziemi i niczym nadprzyrodzony katalizator uwalnia z niej ciepłe zapachy. Mógłbym siedzieć godzinami przed domem i patrzeć, wąchać oraz nasłuchiwać, jak najpiękniejsza z pór nabiera sił. Lecz to się prawie nigdy nie udaje, bo trzeba wciąż gdzieś wyruszać, jechać, przemierzać powiaty i województwa. Taki los. Ale nie narzekam. Bo z drogi, z przemieszczania się, z chwilowej perspektywy wygląda to jeszcze piękniej. Jakby się płynęło wraz z nurtem zielonej krwi wewnątrz ojczystego ciała. Jakby się tę leżącą na wznak i gorącą Polskę przemierzało arteriami, żyłami, tętnicami, które pulsują od nadmiaru, od gotowości, od potencjalności. Żyjemy wewnątrz, w środku, ale trzeba maja, żeby uświadomić sobie urodę tych wnętrzności.

Zaczyna się sobotni zmierzch. Zielone cienie kładą się w poprzek szosy. Stajesz przy Delikatesach Centrum w Ciężkowicach, żeby sobie kupić colę i red bulla na drogę. Chłopcy zajeżdżają z muzyką. Mają obcisłe białe podkoszulki, srebrne łańcuchy i dalekowschodnie tatuaże. Dudnią basy. Dziewczyny jakimś cudem są już opalone. Wnętrze sklepu jest wielkie, jasne i kolorowe jak z filmu albo snu. I ta sobota i ten maj mieszają się w świąteczny, ekstatyczny koktajl. Od chłopców i od dziewcząt pachnie perfumami. Wyglądają jak szczęśliwe i onieśmielone młode małżeństwa, gdy tak ładują do wózków piwo, kiełbasę, musztardę, chleb, węgiel drzewny i podpałkę. Chłopcy są w szortach i sportowych butach. Dziewczyny mają oczy podkreślone czarną kreską. Kobiety trochę starsze biorą piętnaście deko tego, dziesięć tamtego i znowu piętnaście owego. I wszystko pokrojone w plastry. Zawsze mnie wkurza ta ślamazarność i wielkopański kaprys, że „pokroić proszę”, jakby jedna z drugą w domu nie miały noża. Ale nie teraz, bo dziś to wygląda jak przygotowanie do wesela, do przyjęcia, do uczty, do wystawności. Trzy rodzaje szynki, salceson po dwadzieścia za kilogram, rzodkiewka, sałata, pomarańczowe, dwulitrowe, gazowane do picia i na wierzch wzdęte poduchy czipsów w czterech smakach. Przed półką z winami stoją starsi państwo w moim wieku. Ich pamięć sięga czasów, gdy wino to było po prostu wino. Krajowe i bułgarskie. Słodkie i wytrawne. Białe, czerwone i wermut. A tutaj półka do sufitu. Stoją i poszeptują sobie na ucho. Dyskretnie to tu, to tam pokazują palcem. Zagubieni jak dzieci w bajkowym wnętrzu Delikatesów Centrum, otoczeni sobotnią i majową aurą, która ma w sobie coś z dyspensy, coś z licencji na lekkie szaleństwo ze starymi przyjaciółmi przy butelce tokaja furmint.

Na zewnątrz cienie zrobiły się jeszcze dłuższe i jeszcze zieleńsze. Przy kapliczkach zbierały się kobiety. To były babki i wnuczki. Nie było matek. Starość przekazywała swoją tajemną wiedzę oraz najprawdopodobniej niewzruszoną wiarę tym, które były gotowe na ich przyjęcie. Ten sam obraz w całym kraju: babki i wnuczki na drewnianych ławeczkach u stóp figur majonych plastikowym kwieciem. Za mojej pamięci kwiaty były z łąk i z krepiny. Z tych drugich pierwszy deszcz zmywał barwy. Dziewczynki siedziały w dostojnych i ciężkich pozach, bezwiednie naśladując babki. Nie słyszałem słów litanii, ale przecież znałem je na pamięć.

To tu, to tam, pojawiały się białe figurki pierwszokomunistów. Gdzieś z bocznych dróg, ze ścieżek wędrowały w stronę kościołów. Zbyt białe, zbyt nierealne w tym drżącym od gorącego światła krajobrazie. Naprawdę w jakiś sposób anielskie w tym pogańskim, zmysłowym maju. Czyste i nierzeczywiste, bez śladu tej zielonej krwi, która toczyła się przez ciało leżącego na wznak kraju. Krwi, której lepki nurt niósł mnie niczym szczęśliwego rozbitka albo listek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2013