Maaasa cierpliwości

Pewnego dnia zobaczyłem ich, choć mój mózg odmówił przyswojenia tego widoku. Dwóch pod krawatem, w białych koszulach, z podwiniętymi spodniami od garnituru – mormoni na wyspie Ustupo.

02.12.2019

Czyta się kilka minut

Irrizary i Burke – starsi zboru mormonów na wyspie Ustupo, 2019 r. / JAN RYBICKI
Irrizary i Burke – starsi zboru mormonów na wyspie Ustupo, 2019 r. / JAN RYBICKI

Ustupo jest panamską wyspą, leżącą na archipelagu w regionie autonomicznym Guna Yala. Nazwa oznacza „ziemię należącą do Guna” – i naprawdę należy do tego plemienia Indian. Z Panamy wiedzie tam tylko jedna asfaltowa droga. W połowie znajduje się przejście graniczne, wśród kolorowych chorągiewek przechadzają się krępi Guna ubrani w moro. Dalej wolno wjechać wyłącznie autoryzowanym samochodem po opłaceniu podatku.

Ustupo znajduje się daleko za obleganymi przez turystów „najlepszymi plażami morza Karaibskiego”, około cztery godziny motorówką od portu. Jak każda z odciętych od siebie morzem bądź lasem społeczności Guna mają własną administrację, prawo i sposoby, aby egzekwować przestrzeganie prawa. Po dotarciu na wyspę musiałem zaprezentować się saili – wodzowi.

Spędziłem na wyspie kilka dni, przygotowując reportaż o Guna, gdzie przez zaskakujące relacje rodzinne mam odległych kuzynów i ciotki. Kręciłem się między krytymi liśćmi chatami i znacznie mniej licznymi domami z pustaków. Słuchałem religijnych zaśpiewów w niezrozumiałym dla mnie języku dawnych Guna. Wybrałem się na stały ląd z mężczyznami, aby pielęgnować wydarte dżungli poletka. Przyglądałem się, jak nieznające hiszpańskiego staruszki szyją tradycyjne mole i wymieniałem się mailami oraz namiarami facebookowymi z ich wnukami, których pierwszym językiem jest hiszpański.

I pewnego dnia mój wzrok przesunął się po nich, zobaczyłem ich i nie zobaczyłem jednocześnie, bo mój mózg odmówił przyswojenia tego widoku. A jednak widziałem, co widziałem. Dwóch bardzo opalonych, ale niewątpliwie białych, pod krawatem. W białych, poplamionych koszulach z krótkim rękawem, z podwiniętymi spodniami od garnituru, w klapkach. W rękach trzymają notatniki, z kieszonek koszul wystają identyfikatory „elder Nelson” i „elder Irizzary”.

– I co tutaj robicie? – pytam, nieco bez sensu, po wymianie grzeczności.

– Jesteśmy misjonarzami z Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich – odpowiada pewnie, ale z odrobiną rezerwy Nelson, wyższy z nich. Widząc niepewność na mojej twarzy, dorzuca: – Możesz nas znać jako mormonów.

Rozmawiamy chwilę, po czym się żegnamy, muszą wracać do pracy.

Razem

Nelson jest dobrze zbudowanym blondynem z Karoliny Północnej, o włosach wypłowiałych od słońca. Irizzary, pochodzenia baskijskiego, jest z Colorado. Nie znam wielu ludzi z USA, ale wydają mi się bardzo amerykańscy: pewni siebie, z zaciekawieniem wypytują o koszykówkę. Jemy w otwieranej na kilka godzin dziennie restauracyjce Dom Toyo, która faktycznie mieści się na podwórku Toya, tutejszego nauczyciela, pijemy zimną colę, jemy hamburgery.

Opowiadają mi o swojej religii: Kościół, powołany przez Jezusa, nie przetrwał próby czasu. Uniwersalne przesłanie zostało przeinaczone, w tłumaczenia i kopie pierwszych manuskryptów wdarły się błędy. Ostatni prawdziwi wyznawcy Chrystusa w Europie zostali zabici – mimo że pojawili się światli ludzie, jak Marcin Luter czy Jan Kalwin, nie mając bezpośredniego dostępu do Słowa Bożego, nie byli w stanie odnowić Kościoła.

Dramat, rozgrywający się na kontynencie europejskim, miał analogię w Ameryce: przed upadkiem Jerozolimy i niewolą babilońską prorok Lehi wyprowadził grupę wiernych Bogu i przeprawił się z nimi do Ameryki, gdzie założyli własną cywilizację. Ich potomkom ukazał się zmartwychwstały Jezus, jego wyznawcy podzielili jednak los europejskich współwyznawców. Ich historia, spisana na złotych tabliczkach przez proroków, została ukryta przez ostatniego z nich: Moroniego. Te właśnie tabliczki, spisane w języku egipskim, odnalazł Joseph Smith, przetłumaczył na angielski i doprowadził do restauracji Kościoła. Jego misją stało się niesienie tej prawdy, w obliczu ostatnich dni, które pozostawały ziemi.

Nelson jest bardziej charyzmatyczny, ale odpowiadają razem. Jeden w pewnym momencie przerywa i podejmuje drugi, a później trzeci i czwarty, ponieważ okazuje się, że na wyspie mieszka jeszcze jedna para misjonarzy. Przekazują sobie historię jak pałeczkę w sztafecie.

– A co z kwestią krytyki naukowej? – chodzi mi o to, że przez badania języka można naukowo stwierdzić, kiedy napisano tekst.

Jestem ciekawy, co odpowiedzą. Musieli przecież zetknąć się z argumentami, że język księgi jest anachroniczny, że zawiera wiele dosłownych zapożyczeń z nowożytnych tekstów, że według wszystkich naukowych kryteriów nie został napisany, jak twierdził Joseph Smith, w starożytności, po egipsku, przez Izraelitów, w Ameryce Północnej.

– Myślę, że... nie musimy rozumieć wszystkiego – odpowiada ostrożnie Nelson. Kiwam głową, przyjmując to wytłumaczenie.

Z nauczania Josepha Smitha wywodzi się szereg różnych zasad. Nelson i Irizzary jako mormoni nie mogą palić papierosów, pić alkoholu, kawy ani czarnej herbaty, utrzymywać pozamałżeńskich relacji seksualnych. Jako misjonarzy obowiązują ich dodatkowe reguły. Wstają o szóstej i mają 2 godziny na modlitwę, śniadanie i ćwiczenia fizyczne. Od 8 do 18, z przerwą na lunch, chodzą od chaty do chaty, nauczając. Do godziny 20 muszą wrócić do domu.

Nie mogą się rozdzielać ze swoim partnerem pod żadnym pozorem. Kiedy jedzą – jedzą razem, kiedy śpią – śpią razem. Nauczają razem i modlą się razem. Sami są wyłącznie w toalecie.

– Czy to nie jest trudne? – pytam. – Co jeśli nie jesteście w stanie kogoś znieść?

– Jasne, jest trudne. Musisz się nauczyć wspólnie żyć z drugą osobą albo się pozabijacie.

– No ale cierpliwość, musisz się nauczyć cierpliwości. Maaasy cierpliwości – dorzuca Irizzary.

Opowiadał, jak jego partner przez trzy dni leżał w gorączce i Irizarry musiał czekać w domu, aż wyzdrowieje, o nudzie gorszej niż choroba, doprowadzającej do szaleństwa. Aby się nie rozpraszać, mormoni podczas misji mogą czytać jedynie Księgę Mormona, opracowanie Księgi Mormona oraz książeczkę z radami i wytycznymi dla misjonarzy. Irizzary znał je już na pamięć, drugiego dnia, żeby zająć się czymkolwiek, zaczął przestawiać meble z kuchni do sypialni i z sypialni do kuchni. – Ale wiesz co, świat jest sprawiedliwy. Później się od niego zaraziłem i kiedy on już wyzdrowiał, musiał czekać na mnie – kończy opowieść.

Kiedy kończymy się śmiać, Nelson mówi nieco poważniej: – Patrz, te zasady są po to, żeby nas chronić. Jesteśmy misjonarzami, reprezentujemy Kościół, wielu ludzi nas nie lubi. Musimy być bez zarzutu. Krąży historia o dwóch misjonarzach, którzy na chwilę się rozdzielili: jeden poszedł do kuchni z kimś porozmawiać, a drugi został w salonie z jakąś dziewczynką, która później oskarżyła go, że się próbował do niej dobierać. Gdyby się nie rozdzielili, nie byłoby żadnych niejasności.

Sami

Inną z ważnych zasad jest to, że podczas misji zostają odcięci od swojego dawnego świata. Całą energię mają poświęcić na nauczanie i modlitwę. Z internetu mogą korzystać tylko przez godzinę w każdy poniedziałek, aby skontaktować się z bliskimi. Mogą wykonać dwa telefony do rodziny w ciągu roku: na dzień matki i na Boże Narodzenie. O wakacjach nie ma mowy, a powrót przed zwyczajowymi dwoma latami jest ostatecznością. Podczas nieobecności Nelsona jego siostra wyszła za mąż i urodziła dziecko. Irizzary też ma siostrę, która też jedzie na misje: spędzą dwa tygodnie razem, a później przez kolejne dwa lata będą wymieniać się mailami.

– Ale to jest dobre – komentuje Burke, jeden z misjonarzy z drugiej dwójki. – Jesteśmy tutaj sami. Musimy się nauczyć samodzielności, a nasze rodziny muszą to zaakceptować.

Burke trafia w punkt: są tutaj sami. Nie mają żadnego przełożonego, zwartego mormońskiego społeczeństwa, które mogłoby sankcjonować odchylenia, matki, która spojrzałaby na nich z wyrzutem w oczach. Kontrolują się nawzajem, to rozumiem, ale są tylko we czwórkę. Łatwo to sobie wyobrazić: powiedzmy w poniedziałkową godzinę przy komputerze któryś z nich uznaje, że potrzebuje pięciu minut więcej. I żaden z pozostałej trójki nic mu nie mówi. I to się uciera, a później ktoś, w milczącym konsensusie, włącza na YouTubie film, w dodatku we wtorek, w godzinach nauczania, przy kawie. Są tak odcięci od kontynentu, że nie muszą się obawiać żadnych wizytacji.

Burke zerka znacząco na zegarek.

– Musimy spadać, już 20.20. Można było podciągnąć tę rozmowę pod nauczanie, ale nawet w takim wypadku musimy wrócić do 20.30 do domu.

– Na pewno musicie iść? Ja na was nie nakabluję, nikt nie będzie wiedział? – rzucam żartem.

– Bóg będzie wiedział – odpowiada elder Burke.

– I myślisz, że Bogu to robi jakąś różnicę? – pytam sceptycznie.

– Tak – odpowiada poważnie.

Jestem ciekaw, czy myśli o karze, czy o tym, że nigdy nie jest wszystko jedno. Nie mam czasu spytać, ponieważ cała czwórka zgodnie wstaje od stolika.

Odwiedziny

Misjonarze czasem, z typową dla siebie otwartością, pozwalali sobie towarzyszyć podczas nauczania. W swoich notesach mają wpisaną listę spotkań na cały dzień, a w tabelce obok: „plan B” – na wypadek, gdyby ktoś zmienił zdanie.

– Zazwyczaj nikogo i tak nie ma w domu – mówi Nelson tonem pogodnego zrezygnowania.

Nelson miał rację, z tym że czasem „nikt” biega po podwórku, chichocze i rozmawia szeptem z „nie jest w domu”. Pukamy raz, drugi, po czym odchodzimy na kolejne spotkanie. Czasem ktoś nas wpuszcza tylko po to, żeby powiedzieć nam, że mąż/brat/kuzyn popłynął na działkę, jakaś staruszka zalewa nas potokiem słów w języku guna. Nelson z dużym wysiłkiem odpowiada w tym samym języku, żegnamy się i wychodzimy.

– Nie rozumiem cię, kobieto – zirytowany mruczy pod nosem już po angielsku.

Wydaje się, że nie mają zbyt dobrego dnia. Panuje okołorównikowy gorąc, południe, nigdzie cienia.

– Ciekawe, jak oni mogą uprawiać seks w tych hamakach. Ja ledwo mogę w nim spać, a co dopiero seks – rzucam w pewnym momencie, ciekawy ich reakcji.

– Sam się nad tym zastanawiam – odpowiada niespeszony Nelson. Nie rumienią się, nie czują urażeni.

Po południu idzie nieco lepiej; odbywamy przyjazną pogawędkę z niedawno ochrzczonym Indianinem, któremu obiecują podarować nową Księgę Mormona, ponieważ zapodział gdzieś poprzednią; zaprasza nas do domu ktoś, z kim mormoni nie mieli jeszcze kontaktu.

„Jakie są twoje relacje z Bogiem?” – pyta zachęcająco Nelson. „Daleko?” – unosi obie ręce z wyciągniętymi palcami ­wskazującymi i macha nimi tak daleko, jak tylko może rozłożyć ręce. „Mniej więcej? Czy dobrze bliziutko?” – palce stykają się wreszcie.

„Dobrze bliziutko” – odpowiada pogodnie Guna.

„Czym jest wiara, bracie?” – przejmuje wątek Irizzary.

Guna wbija w niego intensywne spojrzenie, chyba nieprzyzwyczajony do takich pytań: „Wiara to... wierzenia”.

„Dokładnie! A skąd wiemy, że Bóg istnieje?” – Irizzary pozwala na chwilę milczenia i podejmuje: „Czy widzimy wiatr? Nie. Ale wiemy, że wiatr istnieje, ponieważ widzimy trzcinę, która się kołysze na wietrze”. Podejrzewam, że w następnym zdaniu chciał powiedzieć o tym, że Boga widać po działaniu, ale zdaje się, że gubi wątek, dławi nas gorąco, jesteśmy zmęczeni.

Kontynuuje Nelson: „Czy przyjąłeś chrzest, bracie? Nie. Czy wiesz, po co chrzest jest potrzebny? No więc, kiedy grzeszymy (wyciąga długopis z kieszonki koszuli), grzech nas kole (kłuje się długopisem w kciuk). Czujemy to i przestajemy grzeszyć, ale nawet kiedy tak się stanie (chowa długopis), pozostajemy brudni (demonstruje kciuk pomazany niebieskim atramentem). Co musimy zrobić?”.

„Umyć ręce?” – proponuje Guna.

„Dokładnie! Obmyć się. Dlatego potrzebny jest chrzest, do czego cię bracie, zapraszamy”.

Irizzary wyciąga z plecaka broszurę, wypisuje z tyłu ich nazwiska, godzinę liturgii w niedzielę i proponowaną datę chrztu, rozmawiają chwilę, wychodzimy.

Odpowiedź

Słońce zachodzi. Siedzimy w piątkę w świątyni mormonów, obok zbudowanego środkami Kościoła boiska do gry w koszykówkę. Oni dyskutują z ożywieniem kwestię przeniesień, a ja załatwiam swoje sprawy na mormońskim Wi-Fi, przysłuchując się ich rozmowie. Jutro wyjeżdżam z wyspy, widzimy się po raz ostatni, a ja ciągle nie rozumiem, co ich tutaj trzyma.

– Jak to właściwie jest? – pytam w końcu, kiedy skończą rozmawiać. – Jedziecie na misje na dwa lata. Dokładacie do tego ze swoich pieniędzy. Przyjeżdżacie do Panamy, nie znając nawet hiszpańskiego, jak się go już nauczycie, przenoszą was na Guna Yala i musicie się znowu uczyć języka, a z Indianami idzie jak po grudzie. Dlaczego w ogóle chcieliście jechać? Nie jest wam ciężko?

– Nie... – odpowiada z namysłem Nelson. – Na początku było ciężko. Ja miałem zupełnie inne nastawienie, wielu moich znajomych jechało i pomyślałem, że to jest dobra okazja, żeby poznać świat, trochę, nie wiem, zabawić się. Ale jak teraz o tym myślę, to widzę, że zupełnie nie miałem wiary.

Zawiesza głos na chwilę, z namysłem, chociaż musiał mówić o tym już wiele razy. – I kiedy zacząłem chodzić od domu do domu, powtarzać w kółko te same lekcje, poczułem, że albo w to wierzę, albo to nie ma żadnego sensu i muszę wracać. A ja nie wiedziałem, czy w to w ogóle wierzę, więc zrobiłem to, o czym pisze Joseph Smith: zacząłem się modlić do Boga i pytać, czy to, co mówi Księga Mormona, jest prawdą, czy nie. I jakiegoś dnia po prostu dostałem odpowiedź. To było coś, wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsce. I nie było tak, że od razu zdobyłem wiarę, po dwóch tygodniach znowu wróciło to samo zniechęcenie, ale znowu w jakimś momencie miałem to olśnienie, że naprawdę mamy rację. I tak wiele razy. Te chwile jasności były czymś niezwykłym.

– Ja chyba miałem inaczej – mówi Irizzary, kiedy przenoszę na niego pytający wzrok. – Znaczy się, kiedy jechałem na misje, już naprawdę wierzyłem, albo zaczynałem wierzyć. Jakiś rok przed tym, jak pojechałem, miałem duży kryzys, nie tylko wiary, w ogóle. Byłem samotnikiem, izolowałem się od wszystkich. Było mi źle. Teraz też nie jestem zbyt przebojowy... ale pomogła mi modlitwa. Nie miałem żadnego olśnienia czy przełomu jak Nelson. Po prostu... jakoś tak spokojnie przychodziła pewność, dzień po dniu. I chyba dlatego.

Znowu temat podejmuje Nelson, ale jeśli istnieje jakiś schemat, mam wrażenie, że teraz się z niego wyłamuje. – Słuchaj, ja nie musiałbym tutaj być. Kiedy wrócę, chcę iść do wojska jako lekarz. Nie jest łatwo się dostać. Rok temu, kiedy wyjeżdżałem, byłem dobrze przygotowany fizycznie, miałem wiedzę. Tutaj zapominam to, czego się nauczyłem w liceum, jemy głównie konserwy, śmieciowe jedzenie – znacząco spogląda na swój dosyć wydatny brzuch. – Kiedy wrócę, nie wiem, czy dam radę. Ale wierzę, że Bóg zrobi tak, żeby było dobrze, nawet jeśli ja nie wiem jak. I tak samo z misjami.

– Macie pewność? – pytam, chociaż znam odpowiedź.

– Mamy.

– Już tak.

Każdy z nich odpowiada za siebie. Dochodzi dwudziesta, żelazna granica. Żegnamy się serdecznie, mamy się więcej nie zobaczyć. Następnego dnia wracam na stały ląd. Nelson z Irizzarym również niedługo się rozstaną, pojadą na inne, mniejsze wyspy z nowy towarzyszem, zostaną powitani przez innego przywódcę społeczności. I rozpoczną godzina po godzinie, dzień po dniu, swoją żmudną wędrówkę między kolejnymi domostwami, chrzcząc i niosąc słowa dawnych proroków. ©

 

Poprawka: w poprzedniej wersji ilustracji podpisu przy tym tekście omyłkowo podaliśmy rok 2016 zamiast 2019.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2019