M jak miłość, P jak polityka

Medialna atrakcyjność teleturnieju "Prezydent-Premier" wzmacniana jest przez kontrast osobowości Kaczyńskiego i Tuska. Wzajemne żale tylko zaostrzają obustronne lekceważenie.

02.09.2008

Czyta się kilka minut

W apogeum poprzedniej kadencji Sejmu Robert Mazurek i Igor Zalewski - prześmiewcy polskiej polityki - nazwali ją "serial »Na Wiejskiej«". To w budynku parlamentu rozgrywały się bowiem najbardziej emocjonujące epizody i gwałtowne zwroty akcji. Internetowe portale i telewizje - teraz już 24-godzinne - trzeba było sprawdzać co kilka godzin, by być na bieżąco z tym, co się dzieje.

Po wyborach na jesieni 2007 r. w Sejmie zabrakło Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, co doprowadziło do spadku oglądalności serialu i do straty najlepszego czasu antenowego. Dziś parlamentarne doniesienia pojawiają się w czołówce wiadomości znacznie rzadziej.

Sejmowa większość nie dość, że jest stabilna, to jeszcze mało zdeterminowana do forsowania jakichkolwiek kontrowersyjnych projektów. Serialowi "Na Wiejskiej" wyrósł natomiast zdecydowany konkurent - teleturniej "Prezydent-Premier".

Pojawił się na ekranach zaraz po wyborach, jednak na dobre zdominował życie polityczne dopiero tego lata. Parlamentarne wakacje i wojna w Gruzji, przetasowania w kancelarii prezydenta i negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej - wiele czynników złożyło się na ten końcowy efekt. Jednak tak ustawiony konflikt doskonale wpasowuje się w logikę współczesnych mediów i realia ustrojowe. Ku naszej zgubie.

Uroki dwuwładzy

Prezydent, jako przeciwnik premiera w politycznym teleturnieju, jest znacznie bardziej atrakcyjny niż lider parlamentarnej opozycji: jest wyżej w hierarchii społecznego prestiżu, lepiej rozpoznawalny, ważniejszy. Zwłaszcza w sytuacji, gdy na opozycję składa się więcej niż jedno stronnictwo. Prezydent ma silniejszą legitymację - nie można go, jak każdego z liderów opozycji, skwitować stwierdzeniem, że przegrał wybory i powinien czekać na swoją szansę w kolejnych. Ma wreszcie formalny, nie zaś tylko zwyczajowy, wpływ na decyzje. Rozważanie: "zawetuje, czy nie zawetuje", "podpisze nominacje, czy nie podpisze" jest znacznie bardziej medialne niż jałowe protesty opozycji, starającej się co najwyżej obnażyć niecność zamiarów rządzących. Współpracownicy prezydenta tytułowani są ministrami i to bynajmniej nie w "gabinecie cieni" - to dodaje znaczenia ich wypowiedziom.

Zapisana w konstytucji dwuwładza ma swoich obrońców. Z jednej strony są to wszyscy ci, którzy całkowicie utożsamili się z opisywaną przez Artura Wołka "janusową regułą" polskiej demokracji, wedle której żadnego politycznego zamiaru, którego nie popierają wszystkie liczące się siły polityczne, nie powinno się dać przeprowadzić do końca, zaś każda instytucja powinna mieć inną, która jest w stanie ją zablokować. To wszystko służyć miało kiedyś utrwaleniu kompromisu pomiędzy stroną solidarnościową a postkomunistyczną. Wprawdzie tamten podział już nie organizuje sceny politycznej tak jak niegdyś, ale taka optyka nadal ma swoich wyznawców. Nic więc dziwnego, że raz za razem przegrani z kolejnych wyborów parlamentarnych bronią dwuwładzy jako "równowagi sił" i ostatecznego środka "obrony przed totalitaryzmem".

Nie przypadkiem w 2006 r. opozycja zarzucała Kaczyńskim "nadmierną koncentrację władzy", sugerując, że prezydent powinien być raczej po ich stronie, jako "rozjemca" czy "arbiter" - ale taki, który raczej będzie przyznawał rację jej, nie zaś rządzącym. Teraz, gdy prezydent jednoznacznie utożsamia się z opozycją, brak takiej koncentracji zaczął Platformę uwierać. Ale jakiekolwiek koncepcje jej wprowadzenia atakowane są przez dzisiejszą opozycję, gdyż postrzegane są jako ostateczny środek służący zdominowaniu sceny politycznej przez PO. Nietrudno jednak sobie wyobrazić, że gdyby Tusk wygrał wybory prezydenckie 2010 roku, a PiS parlamentarne 2011, wszystko wyglądałoby jak w lustrzanym odbiciu dzisiejszych awantur. Wtedy to PiS pomstowałby na jednoznacznie opozycyjne stanowisko prezydenta, ten zaś publicznie podważałby kompetencje premiera i jego ministrów.

Wojny dworów, humorów i spin-doktorów

Nawet jeśli walka głównych sił politycznych byłaby wypełniona ważką treścią, to nałożenie się jej na rywalizację prezydent-premier dodaje do niej szczególny wątek. Jest nim rywalizacja o prestiż i zewnętrzne znamiona władzy. Tu szczególną rolę odgrywają obydwa "dwory" - kancelaryjni urzędnicy, których jedyną możliwością przypodobania się pryncypałom jest sprawianie protokolarnych przykrości ich przeciwnikom. Obie kancelarie rozwijają te umiejętności, obejmujące też sposoby informowania mediów o "kompromitujących" przejawach małostkowości drugiej strony. Dla dziennikarzy są to smakowite kąski. Zaczynając od liczenia czasu, poświęconego przez prezydenta na wręczenie nominacji nowemu premierowi, po odtwarzanie drogi, którą przebył prezydent w drodze na podpisanie umowy o tarczy. Politycy stali się "celebrytami", a ich słabostki opisywane są z równą ekscytacją, jak sposoby spędzania wakacji. Każdy orszak wie, że - jak mówi rosyjskie porzekadło - ich szef chciałby być panem młodym na każdym weselu i nieboszczykiem na każdym pogrzebie. A jeśli sam lider ma w tej sprawie wątpliwości, to zawsze można je rozwiać, powołując się na "prestiż urzędu" czy zgoła "prestiż Rzeczypospolitej".

Nie da się też ukryć, że medialna atrakcyjność teleturnieju "Prezydent-Premier" wzmacniana jest przez kontrast osobowości Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Wzajemne żale (o przegrane wybory 2005 czy 2007) tylko zaostrzają obustronne lekceważenie. W przypadku każdego z nich ma to oczywiście inną barwę, lecz efekt jest ten sam. Każda okazja wykorzystywana jest do jakiejś mniejszej lub większej uszczypliwości. Wytykanie płytkości jednego czy sztywności drugiego, sugerowanie, że ktoś jest kombinatorem, a ktoś doktrynerem - to tylko nadaje ich przepychankom bardziej ludzkiego charakteru. Wszyscy widzą, że żaden z nich nie jest doskonały. Media zaś mają swój udział w dostarczeniu widzom tej wiedzy i też czują się z tym dobrze.

Taka personalizacja jest też całkowicie zgodna ze strategiami, przygotowywanymi przez sztaby medialnych ekspertów po obu stronach. "Troska o wizerunek" zdaje się być kluczowym punktem odniesienia. Oczywiście, jedni są na tym polu bardziej aktywni, innym wydaje się czasem, że publiczne użalanie się nad swoją krzywdą jest najlepszym sposobem na kontakt z opinią publiczną. Tak czy owak, nowy duch w kancelarii prezydenta przejawia się w pierwszej kolejności nagłym wzrostem liczby wywiadów w mediach. W każdym z nich, poza deklaracjami co do swoich zamiarów, znaleźć można krytyczne uwagi pod adresem premiera.

"Ocieplanie wizerunku", w tym otwartość wobec dziennikarzy, jest jednym z kanonów politycznego PR. W równym stopniu jednak, jak wytrącanie przeciwników z impetu i równowagi poprzez przecieki i medialne wydarzenia. Prowokowanie i obnażanie intencji drugiej strony jest tym, co medialnym strategom przychodzi najłatwiej - wiedzą w końcu, że media kupią to znacznie chętniej niż nudne merytoryczne konferencje czy ekspertyzy.

Jeśli jest tak dobrze...

Chłodno patrząc, dziennikarze i odbiorcy głosują na ten teleturniej - może nie nogami, ale klawiaturami, kamerami i pilotami telewizorów. Chcą go opisywać i oglądać, choć wściekają się na jego bohaterów. Część wścieka się tylko na swoich przeciwników, traktując własnych ulubieńców jako niewinne ofiary. Rozochoceni tym zawodnicy zaczęli jednak przekraczać kolejne granice dobrego smaku. Nie sposób chyba zliczyć krytycznych uwag pod adresem premiera i prezydenta, które pojawiły się po uroczystości podpisania umowy o tarczy antyrakietowej. Nie sposób się z nimi spierać - publiczne naśmiewanie się i szpile wbijane w obecności osób trzecich są jednoznacznie szkodliwe dla dobra kraju. Ci, którzy nie są zagorzałymi kibicami żadnej ze stron, czują się zażenowani. Nie jest to jednak tylko pole do moralizowania. Trzeba by jak najszybciej skończyć z sytuacją, gdy źle pomyślane instytucje państwa popychają polityków do małostkowych działań, zamiast ich przed podjęciem takich działań powstrzymywać.

Czując, że posunęli się za daleko, obaj panowie starają się na czas brukselskiego szczytu pokazać jedność. Dobre choć i tyle. Premier w najnowszym wywiadzie wzywa do szczegółowego rozgraniczenia kompetencji obu organów przez zespół konstytucjonalistów powołanych przez dwie strony. Nie będzie chyba nietaktem przypomnienie, że apel o dyskusję w tej sprawie wystosowany został przez premiera już pół roku temu. Nie poszły za tym żadne konkretne kroki - ot, jednorazowe wydarzenie medialne w odpowiedzi na kryzys związany z ratyfikacją traktatu lizbońskiego. Dziś mamy kolejny kryzys i kolejne wezwanie. Można mieć nadzieję, że tym razem pójdą za tym jakieś zdecydowane kroki - nie jest to jednak nadzieja zbyt mocna. Ten sam wywiad, podobnie jak ostatnie wywiady prezydenta, nie może się obejść bez jakiejś salwy wystrzelonej w przeciwnika. Żadna ze stron nie umie opisać różnicy stanowisk bez odsądzania oponentów od czci i wiary. Nie chodzi o to, by przerwać walkę polityczną - chodzi wyłącznie o udeptanie ziemi, na której ma się ona odbywać. By strony nie miały pokusy sięgania po żałosne środki: od dezawuowania instytucji państwa po osobiste wycieczki.

W rubryce Mazurka i Zalewskiego "Z życia opozycji - z życia koalicji" w tygodniku "Wprost" prezydent (jak przypomniał ostatnio jeden z jego współpracowników: "głowa państwa", co to jest tylko jedna) pojawia się - no właśnie - po której stronie? Jako opozycja. Nikogo to specjalnie nie zaskakuje. Co najwyżej czasem autorzy zdziwią się, że "łatwiej być solidarnym z Gruzją niż z ministrem własnego rządu". Łatwiej, bo na drodze solidarności z Gruzją nie stoi zapora z instytucjonalnych absurdów, wzmacniana dodatkowo przez logikę współczesnych mediów. Tę zaporę trzeba rozbić, jeśli nie chcemy do końca dni naszych być świadkami widowiska, w którym sprawy naprawdę ważne są skutecznie maskowane problemami trzeciorzędnymi. Widowiska wprawdzie nie unikniemy, ale zatroszczmy się o jego jakość.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008