Luksus pracy potrzebnej

Większość chrześcijan wie, że trzeba modlić się i spełniać dobre uczynki, ale nie ma pojęcia, że powołane są nie tylko osoby konsekrowane, ale i świeccy - w pracy i powinnościach.
Stefan Wilkanowicz z żoną Marią Teresą Tran-thi-Lai /
Stefan Wilkanowicz z żoną Marią Teresą Tran-thi-Lai /

TYGODNIK POWSZECHNY: - Konstruował Pan silniki, potem był Pan redaktorem pisma kulturalno-filozoficznego. W latach 90. odegrał Pan niebagatelną rolę w rozwiązaniu konfliktów wokół Auschwitz, angażuje się Pan w dialog z judaizmem i w walkę z bezrobociem. Która ze spraw, którym poświęcił Pan część życia, wydaje się najważniejsza?

STEFAN WILKANOWICZ: - Ks. Adam Boniecki pewnie będzie się śmiał, bo wie, że mówię o tym przy każdej okazji. To Duszpasterski Synod Archidiecezji Krakowskiej w latach 70. Trwał 7 lat, a nad jego dokumentami pracowało 500 zespołów studyjnych - kilka tysięcy ludzi. Kard. Karol Wojtyła wyciągnął praktyczne wnioski z Soboru, ogłaszając Synod - jedyny tego rodzaju na świecie, bo trwał długo i, mimo komunizmu, był otwarty. Przewodniczyłem Komisji Apostolstwa Świeckich, opracowywałem dokumenty o rodzinie i kulturze. To było pierwsze tak duże poruszenie laikatu, które - niestety - nie miało godnego ciągu dalszego.

---ramka 321922|prawo|1---- Myślałyśmy, że usłyszymy: “Wykorzystanie ułożonej przeze mnie preambuły w polskiej konstytucji z 1997 r.". Jak napisał Pan w komentarzu z “TP" nr 6/95, preambuła powstała na prywatny użytek i nie zamierzał Pan kruszyć o nią kopii...

- Bo ja nie mam kopii! Preambułę wykorzystano dzięki prof. Andrzejowi Zollowi, który zadzwonił do mnie i zapytał, czy może o niej porozmawiać z Tadeuszem Mazowieckim, przewodniczącym Komisji Konstytucyjnej.

  • Trzy razy bardziej

- Czy Synod krakowski zmienił coś w polskim Kościele?

- Nie, choć powinien stać się modelem rozwiązywania spraw kościelnych. Dziś należałoby zorganizować synody w parafiach i dekanatach, jednak ani duchowieństwo, ani świeccy nie są do tego przygotowani. Formacja dorosłych ogranicza się niemal wyłącznie do niedzielnych kazań. Ich wiedza o chrześcijaństwie i nauce Kościoła jest niekompletna. Jeśli nie zapewnimy formacji dorosłych w parafiach, laicyzacja jest nieunikniona. Kiedyś w Lublanie powiedziano mi, że ta diecezja ma 100 prelegentów, duchownych i świeckich, którzy opracowali 333 wykłady i jeżdżą z nimi po parafiach.

Oczekuję od mojego Kościoła, że będzie bardziej chrześcijański, bo Chrystus będzie jego centrum; bardziej katolicki - troszczący się o ludzi, a nie instytucje; bardziej kościelny, czyli wspólnotowy i mniej stadno-urzędowy. Polscy katolicy nie pamiętają, kim był pasterz w czasach biblijnych. On wiedział, gdzie jest pożywienie i woda, a owce znały jego głos i szły za nim, bo wiedziały, że dotrą na pastwisko. U nas nie ma pasterza, tylko pastuch, który z pomocą psów pędzi owce przed sobą, byle nie wchodziły w szkodę. Wzorem mogą być lokalne Kościoły afrykańskie, które - nawiązując do tradycji społeczeństw klanowych - nazywają siebie rodzinami Dzieci Bożych. W rodzinie też jest władza, ale taka, jak we wspólnocie.

- Co mają robić katolicy, którzy chcieliby to zmienić?

- Większość chrześcijan wie, że trzeba modlić się i spełniać dobre uczynki, ale nie ma pojęcia, że powołane są nie tylko osoby konsekrowane, ale i świeccy - w pracy i powinnościach. Dopóki nie uświadomią sobie tego, nie może być mowy o ich aktywizacji w Kościele. Trzeba przemyśleć na nowo katechizację, pracować nad modelami duchowości na miarę współczesnych wyzwań.

  • Radzimy, co robić

- Czy Pan, zaangażowany społecznie katolik, lubi polski kapitalizm?

- Po 1989 r., jeżdżąc do przyjaciół na Zachodzie, miałem poczucie schizofrenii. W Polsce słyszałem: “Musimy naśladować Zachód, nie mamy czasu na szukanie nowych dróg", od znajomych z Zachodu zaś: “Tylko nie powtarzajcie naszych błędów". Do władzy poszli najlepsi z możliwych, ale zadania ich przerastały. Naśladowaliśmy dziewiętnastowieczny kapitalizm. Zasada konkurencji, dobra dla podnoszenia wydajności, wyparła zasadę solidarności i to zaledwie 10 lat po powstaniu masowego ruchu społecznego “Solidarność".

Do dziś obijamy się o fałszywą alternatywę: albo wolny rynek, albo interwencjonizm państwa. Nie tworzymy społeczeństwa solidarnego opartego na kulturze pracy i obywatelskości. Nie powstaje też, jak we Francji, sektor pracy pożytku publicznego. Już niedługo przekonamy się, jak jest potrzebny. Nie chodzi o organizowanie robót publicznych przez państwo czy samorządy. Sami bezrobotni powinni podejmować się prac na rzecz gmin, parafii czy organizacji społecznych, w zamian za uprawnienie do zasiłku lub wynagrodzenie. To projekt na wiele lat, ale od czegoś trzeba zacząć.

- Np. od Forum Pracy, istniejącego w Fundacji Kultury Chrześcijańskiej “Znak"?

- Program powstał, gdy bezrobocie w Polsce sięgnęło kilkunastu procent. Na stronie internetowej Fundacji umieszczamy zarówno teksty teoretyczne, jak i zapisy osobistych doświadczeń. Niedawno w Oświęcimiu zorganizowaliśmy tydzień społeczny poświęcony bezrobociu i dyskutowaliśmy m.in. o tym, co mogą robić parafie, organizacje społeczne, społeczności lokalne; jak radzą sobie z nim inne kraje. Pojawił się pomysł, by Forum Pracy zaistniało przy Klubach Inteligencji Katolickiej, jako możliwość spotkań bezrobotnych, przedsiębiorców, władz, organizacji pozarządowych, parafii.

- Może jesteśmy małej wiary, ale czy dość historyczna formuła KIK-ów temu sprosta?

- Jeżeli kluby będą prowadzone rutynowo (np. ograniczając się do organizowania kilku odczytów w miesiącu), zejdą na margines. Historia może być zaletą, a nie balastem. Kluby mogą na powrót stać się ośrodkami czegoś ważnego i potrzebnego.

Jestem jednym z założycieli warszawskiego KIK-u, powstałego w 1957 roku. Pamiętam spotkanie w mieszkaniu pani Anieli Urbanowiczowej, zaprzyjaźnionej z “TP" i “Znakiem", kiedy o tym dyskutowaliśmy. Nagle Jerzy Zawieyski, pisarz i redaktor “TP", złapał za telefon i zadzwonił do Jerzego Turowicza w Krakowie: “Tu rewolucyjna Warszawa...". Może nadszedł czas kolejnej rewolucji w klubach?

- Budowa społeczeństwa solidarnego wymaga jednak aktywności obywateli, a oni są coraz bardziej bierni.

- Jeden z moich przyjaciół zajmuje się powiatem w województwie świętokrzyskim, gdzie jest tylko jedna organizacja pozarządowa: koło gospodyń wiejskich. Znam też jednak proboszcza w górniczym mieście, syna górników, który zaprosił burmistrza, pracodawców, bezrobotnych, działaczy organizacji pozarządowych i powiedział: “Panowie, radźmy, co robić". Ich spotkania stały się regułą, potem powstał ośrodek przy władzach miasta, który przygotował analizę bezrobocia. Ludzie zajęci są swoimi sprawami i zarabianiem pieniędzy, ale dopóki laicyzacja jest tylko potencjalnym zagrożeniem, zwołajmy synod o parafii, który pozwoliłby ustalić jej potrzeby i zadania.

Może zbankrutować zaufanie do państwa, ale to nie zwalnia nas z obowiązku budowy społecznej solidarności. Rządzenie państwem opiera się na współpracy władz z organizacjami pozarządowymi. Pamiętajmy, że zawsze są jakieś pozytywne przykłady - chciejmy je znaleźć.

- Nie podoba nam się polskie wydanie kapitalizmu ani styl rządzenia. Czy odpowiedzialności za kształt polskiego ustroju nie ponosi w jakiejś mierze także środowisko “TP" i “Znaku", które za mało uwagi poświęcało kwestiom gospodarczym i rządzenia państwem?

- Nie zapominajcie o istnieniu cenzury, która nie pozwalała poruszać wprost takich tematów. Trochę jednak zmarnowaliśmy nasz dorobek źródłowy: personalistyczną wizję człowieka i społeczeństwa. W filozofii jednego z najważniejszych personalistów, Emmanuela Mouniera, koncepcja człowieka stała się koncepcją cywilizacji. Nie ma tam miejsca ani na indywidualizm, ani na kolektywizm. Ta postawa wydaje mi się dziś równie ważna jak w latach 50., gdy napisałem magisterium o “emancypacji klasy robotniczej w filozofii Mouniera". Żyliśmy jednak pod silnym ciśnieniem bieżących spraw, sporów z cenzurą i władzami o papier.

  • Normowszczyk i redaktor

- W jakich okolicznościach Pan - inżynier, specjalista od silników, ale i filozof - znalazł się w środowisku “Znaku" i “TP"?

- Po wojnie przystałem do Sodalicji Mariańskiej. Jej celem była formacja wewnętrzna, ale mimo to chciałem jeszcze pewne sprawy uporządkować. Zacząłem studiować filozofię społeczną na KUL-u, gdzie wykładały wówczas takie autorytety, jak Przemysław Mroczkowski, Stefan Swieżawski, Jacek Woźniakowski. Po roku nauki, w 1950, spędziłem 7 miesięcy w więzieniu, jako jeden z podejrzanych w tzw. procesie sodalicyjnym. Akt prokuratorski mówił o przynależności do organizacji, której istnienie miało być tajemnicą dla władz państwowych. Trzymano mnie w Lublinie, uważając, że robię tam coś strasznie groźnego, a ostatecznie wysiedlono z miasta. Studia skończyłem dojeżdżając na zajęcia, pracując jako nauczyciel w niższym seminarium księży marianów i liceach zakonnych. Potem wróciłem do zawodu inżyniera w Centralnym Zarządzie Transportu Ministerstwa Budownictwa Przemysłowego i stałem się “normowszczykiem", określającym normy pracy dla warsztatów: wydajności, czasu, wynagrodzenia itp. Byłem też doradcą dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania w Warszawie, gdzie próbowałem zmienić system płac. Mój projekt poszedł do kosza, a ja dostałem dwie propozycje pracy: Instytut Komunikacji w Warszawie albo “Znak". Wybór był oczywisty.

- Był Pan często zapraszany na dyskusje przez kard. Stefana Wyszyńskiego.

- Jako sodalis marianus należałem do nieformalnej grupy, która się z nim spotykała. Był chętny do rozmów, rozumiejący, otwarty. W liście duszpasterskim o chrześcijańskiej odpowiedzialności, który napisał jeszcze jako biskup lubelski, najczęściej padało słowo “godność". List odnosił się do okupacji niemieckiej, ale słuchacze wiedzieli, że jest to przygotowanie do drugiego totalitaryzmu - komunistycznego. Kardynał zrobił się nieufny po aresztowaniu i przeżyciu wielu zawodów, także osób z najbliższego otoczenia. Zaczął się obawiać, że ludzie myślący inaczej, naiwni świeccy, zniszczą Kościół. Kiedyś napisałem dość krytyczny tekst o niektórych formach kultu maryjnego. Zareagował alergicznie i przez jakiś czas zwracał się do mnie oficjalnie “panie redaktorze". Wyszyński miał misję - ratowanie Kościoła i Polski, co mu się udało. Zabrakło jednak wizji, co dalej i perspektywy powszechności Kościoła.

Kiedy nastałem w redakcji “Znaku", zbliżał się Sobór. Przygotowałem ankietę “Czego oczekujesz od Soboru?", której wyniki przekazaliśmy wyjeżdżającym do Rzymu biskupom. Zatybrze, gdzie odbywały się sesje Papieskiej Rady ds. Świeckich, stało się później moją “małą ojczyzną". Tam przez 11 lat posoborowego entuzjazmu razem z innymi zapaleńcami szukałem nowego języka i sposobu odejścia od skostniałych form. Na sesjach nieustannie spotykałem się też z ludźmi z różnych kontynentów, ucząc się Kościoła powszechnego.

  • Oczami innego

- Czy wtedy zainteresował się Pan Trzecim Światem?

- Do tego dołożyły się wspomnienia z Salwadoru i Brazylii. Seminarium, na które pojechałem do Rio de Janeiro, odbywało się w kurialnym wieżowcu. W obradach brał udział pewien biskup z interioru, na którego latyfundyści wydali wyrok śmierci, ponieważ bronił chłopów. Poznałem małą parafię w Săo Paulo, której część zamieszkaną przez ludzi zamożnych oddzielono murem od faveli. W kościele odprawiano dwie Msze: osobno dla bogatych i biednych. Przekonałem się, jak ważna jest w Kościele realizacja opcji na rzecz ubogich oraz odpowiedzialność za wykluczonych, dla których słowa o prawach człowieka są policzkiem, jeśli nie mają co jeść. Popatrzmy, jak to robią Francuzi (jakby nie było obywatele zlaicyzowanego państwa) zrzeszeni w Katolickim Komitecie Walki z Głodem i Pracy na Rzecz Rozwoju. Pomagają krajom Afryki, ale nie przez narzucenie im modeli zachodnich, tylko wspieranie inicjatyw społeczności lokalnych.

- Z inną kulturą i widzeniem Kościoła jest Pan konfrontowany w domu. Pana żona, Teresa, jest katoliczką z Wietnamu.

- Teresa przeżyła katolicką dyktaturę w swoim kraju, gdy przyjaciel jej ojca po objęciu urzędu prezydenta kilkakrotnie wsadzał go do więzienia. W rodzinie jest kilku męczenników za wiarę, którzy ponieśli śmierć podczas prześladowań chrześcijan. Zamordowano jej pradziadka, a jego żonę spalono wraz z domem (ocalało tylko serce i szkaplerz). No i ma w pamięci doświadczenie misji: zarówno poświęcenia misjonarzy, jak - choćby nieświadomego - kolonializmu, deprecjacji starej kultury lokalnej. To wszystko powoduje, że Teresa jest krytycznym i wymagającym członkiem Kościoła.

- Mieszka Pan w Krakowie, z żoną - wychowaną w innej kulturze - rozmawia po francusku. Na wiele polskich spraw może Pan więc patrzeć “oczami innego". Czy miało to wpływ na zaangażowanie w dialog z Żydami?

- Niewykluczone. Zaczęło się w latach 60., po przyjeździe do Oświęcimia grupy niemieckiej młodzieży z Akcji Znaków Pokuty. Zamieszkali na terenie obozu, modlili się i pracowali. Dołączyliśmy do nich z grupą młodzieży z KIK-u. Potem zorganizowaliśmy seminarium na temat roli Auschwitz. W seminaria byli zaangażowani m.in. Tadeusz Mazowiecki, w przyszłości inicjator spotkania z kanclerzem Kohlem w Krzyżowej, i Mieczysław Pszon, który po 1989 r. przygotowywał traktat polsko-niemiecki.

Kiedy na początku lat 90. zaognił się konflikt o Karmel w Oświęcimiu, premier Mazowiecki poprosił mnie o pomoc. Zaproponowałem Izabeli Cywińskiej, ówczesnej minister kultury, reaktywowanie Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, w której znaleźliby się izraelscy Żydzi, a przewodnictwo objął Władysław Bartoszewski. Z takim zapleczem rozwiązywaliśmy kolejne konflikty, m.in. o krzyże w Auschwitz.

Teraz musimy zwrócić się na wschód. Od kilku miesięcy działa program “Mosty na Wschód" i założony przez Fundację Kultury Chrześcijańskiej “Znak" Instytut w Krasiczynie. Zorganizowaliśmy warsztaty dla dziennikarzy polskich, ukraińskich i słowackich na temat pogranicza i uchodźców. Po raz pierwszy pokazano im obóz uchodźców na Ukrainie. Chcemy wspierać tych, którzy starają się o demokratyzację Ukrainy i włączenie jej do Unii Europejskiej.

- Należy Pan do powojennej generacji, którą prof. Hanna Świda-Ziemba nazwała pokoleniem “urwanego lotu". Studiując, rozpoczynając działalność polityczną i zakładając wolne stowarzyszenia przygotowywaliście się do życia w demokracji. Potem przyszedł 1948 r. i o żadnej demokracji nie mogło być już mowy.

- Prawie nie angażowałem się w działalność opozycyjną w czasie wojny. W ruchu oporu działała moja Mama, która miała wielkie poczucie obywatelskiej odpowiedzialności (i odwagi: jako 17-letnia dziewczyna uciekła z domu, żeby uczyć na wsi). Miałem nawet kompleks, że się nie sprawdziłem! Dopiero więzienie mnie od niego uwolniło.

Co do nowego ustroju - nie miałem złudzeń i to od 1945 r. Wiedziałem, że idzie nowy totalizm. Na to nakładało się powszechne wówczas przekonanie, że jeszcze rok, dwa i wybuchnie kolejna wojna. Każdy zaczynał coś robić, ale z przekonaniem, że wszystko jest tymczasowe. Pracując tyle lat w środowisku “TP" i “Znaku" uważam się za człowieka uprzywilejowanego. Pracowaliśmy w dużym obciążeniu, ale jednak ta praca była wyjątkowym luksusem. Robiłem to, co uważałem za potrzebne, nie zmuszany do pracy bezsensownej albo szkodliwej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2004