Stefan Wilkanowicz: gdyby historię tworzyli dobrzy ludzie

Jest jak wyrzut sumienia. Nasze myśli nie mogą się oderwać od tego, co błahe. On myślał tylko o tym, jak połączyć to, co wydaje się niepołączalne, i zbudować wspólnotę z przeciwnikami.

18.07.2022

Czyta się kilka minut

Stefan Wilkanowicz, Kraków, 19 grudnia 2008 r. / DANUTA WĘGIEL
Stefan Wilkanowicz, Kraków, 19 grudnia 2008 r. / DANUTA WĘGIEL

W redakcji „Tygodnika Powszechnego” mówiło się o nim „Wulkan”, w Znaku, przynajmniej wtedy, kiedy ja przyszedłem do pracy, wyłącznie „pan Stefan”. Z szacunkiem, ale też delikatnym dystansem, bo sprawiał wrażenie człowieka, który jest trochę nie z tego świata: wierzy w przekonującą moc słowa, w rozwiązywanie nawet najbardziej zapiekłych konfliktów drogą dialogu, w zmianę na lepsze, której fundamentem będzie pogłębiona edukacja i odmienione media. Niemal nazajutrz po ataku na World Trade Center zaczął pisać o potrzebie dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego. „Stefan to fantasta”, wyrwało się nie pamiętam już komu, kiedy słuchaliśmy o podobnych projektach. Ale to nieprawda: Wilkanowicz stąpał mocno po ziemi, to inni bujali w obłokach.

Zmarł 9 lipca, przeżywszy 98 lat.

Papież poczeka

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przez kilka lat. W redakcji miesięcznika „Znak”, którego redaktorem naczelnym był od 1978 do 1994 r. Jeśli dobrze pamiętam, zajmował się głównie odpowiadaniem na listy. Bywało, że nowy naczelny, Jarosław Gowin, dawał mu jakiś tekst do zaopiniowania, a potem o nim dyskutowaliśmy, ale na ogół pan Stefan żył w swoim świecie, a w bieżące prace redakcyjne angażował się mało. Z czasem zorientowałem się, że ten „jego świat” właściwie nie ma granic: gdy my kręciliśmy się głównie wokół spraw polskich, on żył pod wieloma szerokościami geograficznymi jednocześnie.

Na przełomie listopada i grudnia 1996 r. pojechaliśmy całą redakcją do Rzymu, na spotkanie z papieżem. Większość z nas w oczekiwaniu na sygnał od ks. Dziwisza krążyła po Wiecznym Mieście. Tylko pan Stefan nie tracił czasu: umówił się na spotkanie z biskupami z Wietnamu, którzy akurat przebywali w Rzymie. Kiedy w końcu dostaliśmy wiadomość, że papież czeka, pana Stefana nie dało się już zawiadomić i na audiencji zjawiliśmy się bez niego. Tłumaczył później, że z papieżem może się spotkać przy innej okazji, a z episkopatem wietnamskim raczej nie będzie miał szans. A chciał wiedzieć z pierwszej ręki, jak wygląda sytuacja chrześcijan w tym kraju.

Zastanawiam się, kogo z ważnych tego świata znał, a kogo nie. Kiedy wyjeżdżało się na Zachód, miało się wrażenie, że jego znają wszyscy. Oczywiście, dotyczyło to głównie osób zajmujących się dialogiem międzyreligijnym, relacjami polsko-żydowskimi, Kościołem. Niemniej ta jego rozpoznawalność robiła wrażenie. Mimo osobistej skromności – a może właśnie dzięki niej – Stefan Wilkanowicz wrył się w pamięć wielu ludzi. Wielu zresztą pomógł, służąc swoimi kontaktami w Polsce i innych krajach.

Olśnienie

Na osobiste wspomnienia dawał się namówić rzadko. Długo nie wiedziałem, że był „importem” z Warszawy: urodził się (3 stycznia 1924 r.) i dorastał w podwarszawskich Młocinach. Dziś to część stolicy, ale wtedy, w latach dwudziestych ubiegłego wieku, wieś na jej przedmieściach, z której do stołecznego miasta dostać się było trudno. Jego ojciec pracował przy budowie kolejki z Warszawy do Milanówka, matka była nauczycielką. Dla ojca, starszego od żony o dwadzieścia lat, było to drugie małżeństwo: z wcześniejszego związku miał trzech synów i córkę, z tego narodził się tylko jeden syn, który dostał na imię tak samo jak najstarszy, zmarły na froncie w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Stefan uczęszczał do gimnazjum marianów na Bielanach, przemianowanego w latach okupacji na szkołę zawodową. W obszernej rozmowie z Tomaszem Ponikłą (zatytułowanej „Chrześcijanin”) wspominał, że chciał zostać wynalazcą; jako nastolatek wpadł na przykład na pomysł, że miny morskie najlepiej byłoby spuszczać na małych spadochronach z samolotów… Pierwsze dni wojny zapamiętał głównie z powodu schronu, który wykopał wspólnie z ojcem w ogrodzie: kiedy rodzina siedziała w środku, w schron uderzył pocisk, który jednak nie wybuchł. W konspiracji Wilkanowicz czynnego udziału nie brał, choć zaangażowało się w nią wielu jego kolegów. Mówił, że podziwiał ich odwagę, ale zniechęcała go lekkomyślność: potrafili w biały dzień paradować po ulicach z bronią za pasem. „Wszyscy z nich zginęli” – wspominał potem.

Po wojnie skończył studia na Politechnice Warszawskiej. Pracował w „Ursusie”, założył z kolegą warsztat mechaniczny (który szybko wykończyły socjalistyczne podatki), w końcu trafił na budowę „Mincówki”, czyli gmachu Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Pan Stefan ze śmiechem opowiadał, jak podlegający mu pracownicy – żeby nie narazić się na oskarżenie o sabotaż – montowali kaloryfery, które wisiały w powietrzu, bo nie postawiono jeszcze ścian działowych. Równocześnie działał w Sodalicji Mariańskiej, starając się pogłębiać religijność, która była dlań równie ważna, co studia inżynierskie. Wiarę chciał połączyć z praktyką społeczną; te pragnienia pchnęły go na filozofię na KUL. Ale zanim rozpoczął kolejne studia, w październiku 1950 r. został aresztowany.

Jakimś cudem nie włączono go do głośnego procesu sodalisów, ale w lubelskim więzieniu przesiedział siedem miesięcy. Opowiadał, że w celi spotkał pierwszego prawdziwego komunistę. Współwięzień zawsze sprawiedliwie dzielił się zawartością otrzymywanej paczki. „Siedziałem jako komunista za sanacji – wspominał. – Za okupacji jako komunista walczyłem z Niemcami, a teraz, w komunizmie, znowu siedzę za komunizm. Ale ja ich przetrzymam”. W więzieniu Wilkanowicz przeżył też coś, o czym mówił mało: doświadczenie olśnienia, zgody na świat taki, jaki jest, które nazywał mistycznym. „Nigdy się nie powtórzyło – powiedział mi kiedyś – ale zapamiętałem je na zawsze”.

Po wyjściu na wolność studiować mógł już tylko zaocznie. Studia jednak skończył, a pracę magisterską z filozofii społecznej poświęcił sytuacji robotników w ujęciu Emmanuela Mouniera, chrześcijańskiego personalisty, cieszącego się sporą popularnością wśród katolickiej inteligencji. Dzięki KUL-owi poznał środowisko „tygodnikowo-znakowe”, m.in. Stefana Swieżawskiego i Jacka Woźniakowskiego. Ten ostatni zaproponował mu pracę w Krakowie. I tak w 1957 r. Wilkanowicz znalazł się na Wiślnej, gdzie nie tylko włączył się w pracę obu redakcji, ale zaczął też organizować Klub Inteligencji Katolickiej.

Orchidea i Malwa

Rok ten okazał się dlań przełomowy również z innego powodu. Jak powiedział Tomaszowi Ponikle, skończyła się wówczas miara jego sercowej beztroski: po raz pierwszy wyjechał za granicę, na międzynarodowy kongres ruchu Pax Romana, który odbywał się w San Salwador, i w czasie tego wyjazdu… zakochał się. Była to z jego strony miłość od pierwszego wejrzenia i choć Wietnamka Teresa Trân Thi Lài była córką mandaryna i krewną cesarzowej, 33-letni Wilkanowicz postanowił, że zostanie jego żoną. Kiedy trzy lata później spotkali się ponownie na lotnisku w Paryżu, gdzie Stefan przesiadał się z samolotu na samolot, zapytał wprost: „Czy byłabyś w stanie zamieszkać ze mną w Polsce?” – i usłyszał odpowiedź twierdzącą. Po pokonaniu licznych trudności – w tym zdobyciu specjalnego listu od Jana XXIII, który miał przekonać rodziców Teresy, że ich córka nie wychodzi za komunistę – w 1964 r. wzięli ślub i rozpoczęli wspólne życie w Krakowie. Byli razem pół wieku – do śmierci żony w 2014 r.

Urodziły im się dwie córki: Marzena Lan („Orchidea”) i Katarzyna Dung („Malwa”). „Mam szczególne doświadczenie rodziny, dzięki któremu łatwiej mi docenić wartość różnorodności – mówił Wilkanowicz w wywiadzie. – Nie mógłbym i nie chciał zrobić z córek typowych Polek. Doceniam kulturę wietnamską, która jest im także potrzebna”. W domu Wilkanowiczów mówiło się po polsku i francusku, pielęgnowało zwyczaje polskie i wietnamskie. W 2004 r. pani Teresa opublikowała książkę, w której opisała historię swojej mandaryńskiej rodziny. „To się Stefanowi od Boga należało” – mówiono o tym małżeństwie.

Siła spotkania

Tak, można było ten szczęśliwy związek potraktować jako nagrodę dla Wilkanowicza za jego otwartość na inne kultury, autentyczne umiłowanie pluralizmu i wiarę w dialog, która przenikała całą jego działalność. Został publicystą, ale publikował stosunkowo niewiele, chętniej za to animował rozmaite działania: ankiety wśród czytelników, numery monograficzne „Znaku” (w tym pionierskie polsko-żydowskie i polsko-ukraińskie), cykle spotkań, przedsięwzięcia edukacyjne, konferencje. Pisząc o nim przed laty na łamach „Tygodnika”, nazwałem go człowiekiem-forum: kimś, kto umożliwiał innym spotkanie, wymianę doświadczeń. Wierzył w siłę opowieści, świadectwa, chciał, żeby ludzie jak najszerzej dzielili się ze sobą tym, co myślą, jak przeżywają określone zjawiska i zdarzenia. Miałem wrażenie, że Wilkanowicz, choć chętnie rozprawiał o ideach i liczbach, tak naprawdę wolał wsłuchiwać się w konkretne głosy, które pozwalały widzieć rzeczywistość w całym jej skomplikowaniu.

Przez lata wszystko nagrywał: kazania, wystąpienia, dyskusje, wywiady, a następnie rozpowszechniał je za pomocą kaset magnetofonowych. Nic dziwnego, że możliwości, jakie stworzył internet, go zachwyciły. Pytany w 2006 r. o przyszłość miesięcznika „Znak”, odpowiedział: „Jeżeli »Znak« ma się rozwijać i szerzej oddziaływać, musi stać się pismem multimedialnym. Istota jego działalności powinna polegać na dialogu między fachowcami wysokiej klasy, naukowcami, intelektualistami, oraz młodymi ludźmi, którzy wchodzą w życie i czegoś szukają. Jeżeli ten dialog się uda, to na pewno nie w tym klasycznym, papierowym wydaniu, ale właśnie w nowych formach medialnych”.

Wybór postawy dialogicznej był dla niego wyborem najbliższym, najbardziej naturalnym. Miał w sobie przyrodzoną delikatność, a także uważność i cierpliwość, które są warunkiem porozumienia. Pamiętam jednak, jak któregoś razu powiedział mi, że dialog bywa trudny, męczący, i że miewa pokusy, żeby dać sobie z nim spokój. „Czasem im mniej się dzieje w danym obszarze, tym lepiej”. Zdawał sobie sprawę, że to, co dla niego jest najwyższą wartością, przez innych bywa wykorzystywane, instrumentalizowane lub ośmieszane. Mimo to nigdy się nie wycofał, przeciwnie – do samego końca propagował dialogiczną wizję społeczeństwa, Kościoła, współżycia narodów i religii. „Jestem coraz bardziej przekonany, że trzeba na większą skalę wprowadzać metodę rozmów anonimowych – mówił Ponikle. – Czasem tylko tak można przybliżyć się do prawdy i szukać rozwiązań. Inaczej trudne tematy łatwo zamienia się w kiepski teatr, w pyskówkę”.

Preambuła

Jeśli chodzi o Kościół, była to wizja ukształtowana pod wpływem Soboru Watykańskiego II i doświadczeń synodalnych z czasów, kiedy ordynariuszem w Krakowie był kard. Karol Wojtyła. Kościół rozdyskutowany bardzo Wilkanowicza pociągał, w rozmowie widział najlepszy środek do przezwyciężenia izolacji duchownych, klerykalizmu, koncentracji na strukturze. Z entuzjazmem witał to, co na ten temat mówił papież Franciszek. „Ta dialogowa »piękna przygoda« jest potrzebna w Kościele, w lokalnych społecznościach i w międzynarodowych strukturach – pisał w „Tygodniku” po wizycie papieża w Japonii. – Może trzeba zacząć od minidialogów, najpierw w rodzinach, a potem wśród przyjaciół, którzy niekoniecznie muszą mieć takie same poglądy. Tą drogą może dojdziemy do dziennikarzy i polityków, choć to niezwykle trudne (...). W każdym razie trzeba im postawić takie wymaganie”.

Wierzył też w dialog międzyreligijny. Jego wkład w zbliżenie chrześcijańsko-żydowskie wymagałby osobnego opracowania. Pamięta się, że odegrał istotną rolę w rozwiązaniu konfliktu wokół klasztoru Sióstr Karmelitanek w Oświęcimiu, nie pamięta się jednak o wielu innych jego inicjatywach na tym polu. Przypominam sobie, jak któregoś roku przygotował broszurkę zawierającą wybór najważniejszych wypowiedzi Jana Pawła II na temat Żydów i antysemityzmu (swoją drogą, Wilkanowicz nie lubił tego słowa i niechętnie się nim posługiwał). Wierzył, że można by rozdawać ją w parafiach i na katechezach, aby uświadomić ludziom, zmanipulowanym przez niektóre katolickie media, jak wygląda rzeczywiste nauczanie papieskie na ten temat.

Postulował potrzebę ożywienia dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego – powołując się na udane próby z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki – a także przekształcenia go w trialog chrześcijańsko-muzułmańsko-żydowski. Taki dialog „może się przyczynić do rozwoju każdej z religii. Do wychodzenia z historycznych zaszłości – bo musi też prowadzić do wspólnego rachunku sumienia. Przyznania, co złego wcześniej wobec siebie zrobiliśmy” – pisał w 2008 r. w „Tygodniku”.

O sprawach polsko-polskich wypowiadał się stosunkowo najmniej, ale jeśli już, to zawsze w tym samym duchu. Jego najsłynniejszą wypowiedzią na ten temat był opublikowany na początku 1995 r. na łamach „Tygodnika” krótki tekst zatytułowany „Moja prywatna preambuła”. Był on reakcją Wilkanowicza na toczący się wówczas spór o preambułę nowej konstytucji, do której prawa strona sceny politycznej chciała wpisać zdecydowane odwołanie się do Boga i wartości chrześcijańskich, a lewa próbowała ten zapis zablokować. „Jak by nie było, ja mam swoją prywatną preambułę, napisaną trochę przypadkiem przed kilkoma miesiącami. Odpowiada ona mojej postawie, ale może nie tylko mojej” – pisał Wilkanowicz. I zaproponował formułę rozpoczynającą się od słów: „My, członkowie Zgromadzenia Konstytucyjnego, wierzący w Boga, który jest źródłem prawdy, dobra i piękna, lub nie podzielający tej wiary, lecz uznający potrzebę dążenia do tych najwyższych wartości (...)”. „Prywatna” propozycja Wilkanowicza okazała się rozwiązaniem akceptowalnym przez różne strony sporu i z niewielkimi zmianami wprowadzono ją do polskiej ustawy zasadniczej.

Futurologia

Żeby realizować swoje pomysły po odejściu z funkcji naczelnego miesięcznika, stworzył m.in. Fundację Kultury Chrześcijańskiej Znak. Jednym z ważniejszych wątków jego działalności w kolejnych dwóch dekadach było przeciwdziałanie różnym postaciom nienawiści. Nawiązując do rozpisanej ankiety dotyczącej przemocy, której uczestnicy „dobrze opisywali przyczyny agresji i byli raczej bezradni w dziedzinie środków zaradczych”, wyznał w liście do Marka Skwarnickiego: „Bardzo się niepokoję tym, że za mało znamy Hitlera. Nie rozumiemy, w jaki sposób doszedł do władzy, to znaczy nie rozumiemy, w jaki sposób mógł równocześnie uwieść tłumy, polityków i przemysłowców. A jeśli nie rozumiemy tych mechanizmów, to jesteśmy wobec nich bezbronni. Bardzo słusznie nie wydajemy »Mein Kampf«, ale powinniśmy mieć możność oglądania niektórych przemówień jej autora. Żeby się przerazić i zacząć głębiej myśleć”.

Najbardziej niezwykłe jest to, że już pod koniec lat 60. ubiegłego wieku pan Stefan bardzo trafnie opisał wyzwania, które staną przed nami w miarę przemian politycznych i technologicznych. „Jak powinni być przygotowani ludzie do życia w zjednoczonym i pluralistycznym świecie?” – pytał w 1968 r. w artykule „Futurologia i wychowanie”. I odpowiadał: „Największym błędem byłoby wychowanie pod kloszem, próby izolacji. Na nic to się nie zda, rezultaty będą odwrotne: chwiejność i sceptycyzm, infantylizm i brak krytycyzmu. Należy założyć, że młody człowiek będzie żył w gmatwaninie różnych i nieraz sprzecznych prądów myślowych, że będzie coraz intensywniej bombardowany przez różnorodne informacje albo różnorodne interpretacje wydarzeń, że będzie bezustannie konfrontował swoje poglądy, swoją stopę życiową, sposób zachowania się z poglądami, sytuacją i obyczajami innych. Zaścianków już nie będzie, człowiek będzie mieszkał jakby na rynku. Nie powinien tracić głowy, nie powinien ulegać coraz to nowym wpływom, powinien natomiast wiedzieć, czego chce – i umieć wartościować”.

Rozmowa

Widzę pana Stefana, jak pochylony nad swoim biurkiem odwija drugie śniadanie, zawsze zapakowane w starannie wypłukany foliowy woreczek po mleku. Widzę, jak delikatnie się uśmiecha, proponując mi, żebym zapoznał się z tezami artykułu, którego on nie ma czasu napisać, ale może ja bym mógł… Myślę też o jego wierze, tak prostej, że właściwie wymykającej się opisowi, a jednocześnie tak mocno ukorzenionej, że nie były nią w stanie zachwiać nawet najpotężniejsze zewnętrzne kryzysy. Ale czuję, że wolałby, aby to pośmiertne wspomnienie było nie o nim – żeby było rozmową o zmieniającym się świecie, a nie wyliczaniem stanowisk, jakie piastował, czy nagród, które otrzymał.

Bo pan Stefan – powtórzę to, co napisałem przed laty – to jest mój, nasz, wyrzut sumienia. Większość z nas zajmuje się na co dzień bzdurami: jak okazyjnie coś kupić, czym zabłysnąć przed innymi, jak przyjemnie spędzić sobotni wieczór. Nawet w czasach kryzysu nasze myśli często nie mogą się oderwać od tego, co błahe, niekonieczne. A pan Stefan myślał tylko o tym, jak doprowadzić do spotkania odległych światów, połączyć to, co wydaje się niepołączalne, zbudować wspólnotę z tymi, którzy dziś są naszymi przeciwnikami. Czyli – co zrobić, żeby nigdy już się nie powtórzyły Auschwitz, Srebrenica, atak na World Trade Center, kolejna krwawa wojna… ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2022