Literatura w czasach zarazy

Przede wszystkim wypada wytłumaczyć się z tak dramatycznego tytułu. Sugerować by mógł kolejną jeremiadę nad fatalnym stanem piśmiennictwa, nad upadkiem jego roli w kulturze, coraz wyraźniej orientującej się na masowość. Otóż nie. Albo: nie do końca tak.

11.12.2005

Czyta się kilka minut

Sam byt literatury nie wydaje się zagrożony, zagrożone jest natomiast tradycyjne myślenie o niej, uświęcona tradycją jej percepcja. Ale to nieuniknione, kiedy dynamicznym zmianom ulega cywilizacja. Pisał o tym niemal czterdzieści lat temu Marshall McLuhan i teraz wypadałoby na nowo przemyśleć jego klasyczną już książkę “Galaktyka Gutenberga". Epoka z dominującą rolą elektronicznych środków przekazu w sferze komunikacji, epoka zglobalizowanej informacji, która stała się towarem, wymusza (zgodnie ze słynną tezą McLuhana, która mówi, że “przekaźnik sam jest przekazem") nowe oczekiwania i nowe postawy wobec literatury, ale też dynamizuje jej przeobrażenia - jakkolwiek w kierunku, który z konserwatywnego punktu widzenia kogoś tkwiącego wciąż w “galaktyce Gutenberga" wydaje się barbarzyński.

Lekcja wolności

Darujmy sobie jednak zbanalizowane uogólnienia, od których niewolny był zresztą tekst Anny Nasiłowskiej. Skupmy się, idąc jej tropem, na rodzimym podwórku. Lekcja wolności, jaką wciąż odbieramy po pokojowych (ewolucyjnych) w swej istocie, ale nadzwyczaj rewolucyjnych w sferze mentalności przemianach społeczno-polityczno-gospodarczo-kulturowych końca lat 80. i początku 90., dostarcza wystarczającego już materiału, by niektórym choćby procesom przyjrzeć się z krytycznoliteracką uwagą.

Nasze ściganie Europy wiąże się ze zjawiskiem przyspieszonego przeorywania dotychczas (tj. przez kilkadziesiąt lat istnienia PRL) funkcjonujących w społeczeństwie schematów myślenia i schematów postaw w zakresie oczekiwań wobec kultury. Tempo zmian czyni z naszego kraju wdzięczny obiekt badań, bo to, do czego Zachód dochodził stopniowo i naprawdę ewolucyjnie, u nas pojawia się w wersji przyspieszonej i tym samym wyrazistszej (a niejednokrotnie: bolesnej).

Tytułowa “zaraza" to innymi słowy stan podwyższonej uwagi, gorący czas eskalacji zjawisk modelujących komunikację w kulturze i określających nowe wzorce w niej uczestnictwa. Epidemia rozprzestrzenia się żywiołowo i w sposób niekontrolowany. Zaryzykujmy taką tezę: to właśnie tempo zmian, ich niekontrolowalność, dzikość i gwałtowność, a nie ich treści, budzą dziś popłoch i zaniepokojenie (tak właśnie czytam przesłanie artykułu Nasiłowskiej).

Zaraza sieje zniszczenie, ale przemienia też kształt rzeczywistości. Po zarazie świat nigdy już nie jest taki sam, bo doświadczenie epidemii zmienia ludzi i zmienia ich myślenie. W tym znaczeniu czas morowy dla literatury to czas zagrożeń, gwałtownej przemiany, wyzwań, ale i szans.

Symptomy zarazy

Jakie więc byłyby objawy “zarazy"? Przede wszystkim kwitnąca komercja, kształtująca funkcjonowanie książki jako nie dzieła już, lecz towaru. Rozwijający się rynek usług kulturalnych, a w związku z tym rozlewająca się fala niezobowiązującej, beztroskiej rozrywki, wypierającej rozrywkę wyższego rzędu, to jest intelektualną. Dyktat mediów, które - nastawione na zysk i same będące elementem rynku - agresywnie proponują nowe wzorce postaw, angażując się w działalność marketingową stanowiącą zastępstwo dla tradycyjnych metod waloryzacji wytworów kultury. Dalej: rosnąca przewaga obrazka nad słowem, co owocuje przeobrażeniami w społecznym funkcjonowaniu tego drugiego.

No i wreszcie typowo polska specyfika, czyli jałowość życia literackiego, gdzie literatura staje się dodatkiem do życia towarzyskiego i układów wzajemnej admiracji. A wreszcie upadek sztuki czytania, odsunięcie literatury na boczny tor, jeśli idzie o poszukiwanie podniet duchowych. Nie można też nie wspomnieć o swoistym “formatowaniu" odbioru literatury przez krytykę, która staje się z jednej strony usługowa, z drugiej uprawia “opiniotwórczość złych intencji" (to znaczy uprawia zwyczajne “krytykanctwo", usprawiedliwia ignorancję lub bezwstydnie kultywuje propagandę, chociażby nawet była to propaganda idei).

W czasach zarazy wartości podlegają atrofii. Tego uczą nas dzieje. Wszelako Marquez dowodzi, że w czasach zarazy wartości można ocalać, a w każdym razie walczyć o ich ocalenie. Można więc kochać - jakby zarazy, determinującej nasze życie, nie było, jakby nie istniała. Kochankowie bowiem potrafią pozostawać poza czasem i przestrzenią - zaklęci w kuli, sferze własnego świata.

W czasach zarazy można też służyć przyzwoitości, tak jak czyni to znakomita większość protagonistów “Dżumy" Camusa.

Przeciw bezczynności

Morał z tych konstatacji taki, że żaden “czas marny" (choć przecież Martin Heidegger pisze, że “czas marny" jest zawsze) nie stanowi usprawiedliwienia dla bezczynności. Człowiek świadomy - to człowiek zbuntowany wobec zarazy, jakiekolwiek jej imię czy doraźne wcielenie.

Niniejsze przemyślenia wyrastają właśnie z chęci przeciwstawienia się pokusie bezczynności, która - w przypadku krytyka - przejawia się nie tylko w zwykłym braku działań pisarskich, ale również w postaci indyferentnej zgody tegoż na to, co jest.

Doceniam zatem gest krytyczny Anny Nasiłowskiej, ale w żadnej mierze nie podzielam jej diagnoz. Wydają mi się słabo umotywowane, powierzchowne i nastawione na wywołanie skandalu (albo inaczej: debaty krytycznoliterackiej). O jakich bowiem czasach mówi krytyczka? Czasach późnej twórczości Miłosza i Różewicza, czasach nowych dokonań Szymborskiej, ciągłej obecności Zagajewskiego. To też “literaturka"? Zgoda, gorzej się sprawy mają z twórczością młodszych pisarzy, ale o tym poniżej.

Tekst Nasiłowskiej postrzegam jako efekt zdegustowania kształtem życia literackiego (tu się zgadzamy), uwiądu rzetelnej krytyki (tu też w zasadzie zgoda), wreszcie rozżalenia nad kształtem mediów, które dokonania literackie komentują dziś bez właściwego zniuansowania i “na chybcika", bo takie jest wyobrażenie redaktorów o oczekiwaniach czytelników. Więc zgoda, zgoda - tylko co z tego?

Trzeba się chyba bowiem przyzwyczaić do myśli, że literatura straciła uprzywilejowaną pozycję w kulturze (na rzecz widowisk, komiksów, filmów, reality show - Bóg wie zresztą czego). Trzeba się przyzwyczaić do tego, że pisarze młodszych generacji będą tworzyć literaturę niekoniecznie istotną, ale za to poczytną i dającą im zarobić. Starzy Mistrzowie - dopóki żyją - pozostaną oczywiście strażnikami świętego ognia. Tyle że ich dokonania będą miały malejący wymiar społeczny i jakkolwiek będą komentowane publicznie z atencją przynależną Autorytetom - prawdziwe igrzyska i emocje tłumów będą się lokować gdzie indziej.

Na tym właśnie polega fenomen zarazy, tak jak ją widzieć może dawna formacja humanistyczna (do której sam czuję przynależność i do której - wnioskując z jej tekstu - akces zgłasza Anna Nasiłowska).

I choć oczywiście boleję nad takimi właśnie przemianami kulturowo-cywilizacyjnymi, gdyż odległe są od moich oczekiwań i potrzeb, to przecież - jako obserwator życia literatury - muszę je zaakceptować. Choćby dlatego, że nie mogę ani w pojedynkę, ani razem z Anną Nasiłowską ich zmienić. Choćby dlatego, że inaczej nie mógłbym ich ani badać, ani opisywać.

***

Zatem: retrospektywne i nostalgiczne nastawienie (“ech, panie, kiedyś to byli pisarze") nie jest produktywne. Jakkolwiek bolejemy nad przemianami rzeczywistości kulturalnej - wypada pogodzić się z nimi, bo ze sprzeciwu nic nie wynika (jedynie pustosłowie). Nie jest więc tak, jak powiada Nasiłowska, że w dokonaniach literackich nowych (po Wielkich Mistrzach) pokoleń niewiele rzeczy wartościowych znajdziemy (bo Stasiuk, bo Suska, bo Tkaczyszyn-Dycki, bo Tokarczuk, bo Świetlicki, bo neolingwiści, bo Kowalewski, bo, bo, bo...). Jest raczej tak, że te dokonania nie wpływają, jak dawniej, na rytm życia duchowego zbiorowości, gdyż życie to albo innym, niż chcielibyśmy (my, dziedzice skazanej na wymarcie formacji humanistycznej), torem się toczy, albo nie-do-zaakceptowania przyjmuje kształty.

Tak właśnie czytam tekst Michała Pawła Markowskiego, który pisze, że skoro nie można mieć wszystkiego, to on wybiera to, co ważniejsze, i dlatego wraca do Hegla. Oczywiście Hegla zawsze warto poczytać, ale opisywanie czasów “zmierzchu bogów" też ma swoją malowniczość i też może być poczytane za wyzwanie. Czasy zarazy - przez swój dekadentyzm - są swoiście fascynujące. Czyli: nieco więcej wisielczego optymizmu i czarnego humoru! Przyda się nam bardziej niż pojękiwanie.

Jarosław Klejnocki (ur. 1963) jest pisarzem i literaturoznawcą, kieruje Zakładem Edukacji Literackiej w Instytucie Literatury Polskiej UW. Wydał ostatnio: “Bez utopii? Rzecz o poezji Adama Zagajewskiego", “Przylądek pozerów. Powieść antykryminalna", “Skarby dni ostatecznych - psalmy, epigramaty, lamenty, litanie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2005