Lady Chandos i żaby

fot. D. Czaja

24.07.2006

Czyta się kilka minut

1.

Nie jest przecież tak, że się w ogóle nie znamy. Elizabeth Costello to nie jest może ktoś bardzo nam bliski, ale też - od pewnego czasu - z całą pewnością ktoś nie całkiem nam obcy. To może nie od razu pani z sąsiedztwa, ale - powiedzmy - dobra znajoma. Choć nie sposób wykluczyć, że są czytelnicy, którzy wpisali ją z punktu do grona swoich przyjaciół. I to, zdaje się, nie licząc przesadnie na wzajemność.

Tę nieco kostyczną starszą panią, nobliwą i szanowaną w świecie anglosaskim australijską pisarkę ("rozgłos przyniosła jej czwarta powieść »Dom przy Eccles Street«"), powołał do życia południowo-afrykański pisarz James Maxwell Coetzee. Stała się ona ekspresyjną i wielce wyrazistą bohaterką Wykładów Tannerowskich, które przyszły noblista wygłosił w roku akademickim 1997/8 w Princeton. Wraz z kilkoma glossami uniwersyteckich specjalistów wydano je następnie w znanym i u nas tomie "Żywoty zwierząt".

Costello wraca. Wraca, nic przy tym nie tracąc z formy zaprezentowanej w "Żywotach zwierząt". Jej zachowanie nie zmienia się: dalej jest ostra w sądach, nie wie, co to polityczna poprawność, nie przymila się do audytorium. Bywa nieznośna, tak dla najbliższej rodziny, jak i akademickiej publiczności. Radykalność wygłaszanych przez nią tez - literackich, filozoficznych, światopoglądowych - to kontynuacja tego, co, korzystając z uprzejmości Coetzeego, wygłosiła kilka lat wcześniej na uniwersytecie w Appleton na temat losu zwierząt. Jest zabójczo żywotna. I, jakkolwiek by to osobliwie brzmiało, zadziwiająco krwista, cielesna, żywa. Do tego stopnia, że jej głos można by pomylić z głosem realnej osoby.

No właśnie. Kto tu naprawdę mówi? Coetzee? Tyle że okazjonalnie przebrany w sukienkę pani Costello? Ona sama? Jako osobna, obdarzona autonomiczną podmiotowością pisarka, zupełnie nie spowinowacona z autorem? Do kogo należy ten stanowczy głos, tak mocno, ostentacyjnie brzmiący w książce? Pytania zaprzątające wielu. Powiem tak: próba odcedzania myśli samego Coetzeego z enuncjacji Costello jest nie tylko z punktu skazana na porażkę, ale jest też, z pewnego punktu widzenia, mało istotna. Jest niemożliwa, bo brak nam, by tak rzec, materiału do porównań. Jest drugorzędna, bo ewentualne rozstrzygnięcie i tak niczego nie zmienia w zasadniczym przedmiocie sprawy. Fikcyjny czy realny, głos z "Elizabeth Costello" podejmuje problemy tak wielkiej wagi, że nie sposób od nich uciec. Wcześniej czy później i tak musimy się z nimi zmierzyć. A swoją drogą, odkąd jakiś czas temu pewien bystry Francuz napisał, że pani Bovary - to on, kwestia zdaje się wyjaśniona. Naturalnie, jeśli brać to równanie ze wszystkimi dwuznacznościami.

Gdyby jednak upierać się koniecznie przy jakiejś atrybucji fikcjonalnego głosu, to kobieca intuicja podpowiada mi, że w Costello więcej jest Coetzeego, niż można by z pozoru sądzić.

Dlaczego? Pamiętajmy, że mamy do czynienia z rzadkiej klasy majstrem. Wie on przecież dobrze, że czytelnik - zwłaszcza jego czytelnik! - nie jest tak naiwny, by czytać tę książkę jako proste i wiarygodne odbicie jego poglądów, wie dobrze, iż czytelnik ma świadomość, że dostaje do ręki tekst ze stemplem "fikcja", wie też dobrze, że czytelnik nie pomyli raczej pani z panem i... i właśnie dlatego, że to wszystko wie, może już spokojnie skryć się za papierową Costello. To naturalnie tylko domysł, bo nie mam na poparcie tej tezy wiarygodnych papierów...

Nie jedyna to prowokacja, jakiej dopuścił się noblista w swojej książce.

2.

Pojęcie samplowania odnosi się, jak wiadomo, przede wszystkim do utworów muzycznych. Okazuje się, że operacja ta daje również niezłe literacko efekty. Tą właśnie metodą klejenia całości z już istniejących elementów posłużył się Coetzee, komponując swoją nową książkę. Bo w istocie jest to dziewięć oddzielnych tekstów, publikowanych już wcześniej jako samodzielne całości w pismach literackich i tomach zbiorowych albo - jak dwie narracje o zwierzętach - stanowiących główny zwornik "The Lives of Animals". Każdy z nich jednak orbituje wyraźnie wokół kilku ważnych dla autora "Hańby" pytań. I stąd - oprócz łącznika w postaci samej Costello - ich kompozycyjna jedność.

Po raz kolejny Coetzee zaryzykował. Nie powtórzył wypróbowanych we wcześniejszych książkach wzorców narracyjnych. A co za tym idzie, nie wpisał się grzecznie w horyzont oczekiwań czytelników. Sprokurował za to całość niezwykle oryginalną, tak kompozycyjnie, jak i literacko. Napisał - czy może raczej: poskładał - powieść. Dziwną powieść. Miarą nowości jego przedsięwzięcia były pierwsze reakcje zarówno krytyki, jak i czytelników: dość powściągliwe, wstrzemięźliwe w pochwałach i dalekie od entuzjazmu.

I trudno się nawet dziwić. "Elizabeth Costello" to nie jest klasyczna opowieść, która wyrusza z punktu A i konsekwentnie, po przebyciu pewnej drogi, dochodzi do znaczącego fabularnie punktu B. Powierzchownie rzecz biorąc, to osiem - jak mówią tytuły poszczególnych części - wykładów i finałowe postscriptum. Przy czym owe "wykłady" to słowo nieco mylące. Nie są to bowiem wykłady w znaczeniu, jakie rezerwuje dla tego słowa akademickie przyzwyczajenie. To raczej niby-wykłady, quasi-wykłady. Bo choć rzeczywiście żywioł intelektualny tu dominuje, to ich autonomia jest mocno ograniczona. Każdorazowo bowiem są one częścią szerszej konstrukcji narracyjnej. Niezwykle mocno wpisane są w przestrzeń literackiej fikcji.

Warto może też dodać, że oryginał jest bardziej dwuznaczny. To nie lectures, jak można by się spodziewać, ale lessons. A zatem bardziej "lekcje" niż "wykłady". I jest to kolejny ironiczny element tego prowokacyjnego przedsięwzięcia literackiego. Sugeruje bowiem, że ktoś tu kogoś będzie czegoś uczył, że ktoś tu komuś "udzieli lekcji". A przecież wiemy dobrze, że nic nie jest bardziej wstrętne prozie Coetzeego jak pouczanie czy dydaktyka przechodząca w moralizujące połajanki. Te lekcje nie kończą się jednoznaczną konkluzją, morałem. Zamiast spodziewanych jasnych odpowiedzi - kilka wiązek wątpliwości.

3.

Elizabeth Costello oprócz tego, że pisze - mówi. Dużo mówi. Jako wybitna intelektualistka zapraszana jest do wygłaszania wykładów dla bardzo różnej publiczności. Odbierając prestiżową nagrodę literacką na pewnym uniwersytecie w Pensylwanii, przedstawi swoją wizję powieściowego realizmu. Na statku wycieczkowym opowie emerytom (za niezłe pieniądze), jak widzi przyszłość powieści. W Appleton College da wstrząsający wykład o zwierzętach, o naszym ich nie-rozumieniu, o religii humanizmu. W Amsterdamie zmierzy się z problemem zła i z kłopotliwym - delikatnie rzecz ujmując - statusem narracji na jego temat. W "lekcji" nawiązującej do Kafkowskiej opowieści "Przed prawem" głośno zastanowi się w obliczu nieznanego trybunału nad sensem swojego pisania...

Różne audytoria, różne tematy, różne opowieści. Ale maestria Coetzeego i na tym polega, że pewne wątki i kwestie, ba, pewne znaczące drobiazgi obecne na początku powracają w dalszej części książki. Te strzelby naprawdę wypalają. Weźmy choćby elementy składowe ważnego wykładu pierwszego. Obecne w nim uwagi Costello o rozejściu się słowa i rzeczy, języka i życia w doświadczeniu będącym naszym udziałem uzyskają dramatyczną kontynuację w postscriptum. Kafka, wspomniany przez Costello na okoliczność jego opowiadania "Sprawozdanie dla Akademii", zostanie następnie aluzyjnie przywołany w wykładzie ósmym. Postać małpy z tegoż opowiadania powróci z ogromną mocą - już nie w parabolicznym opakowaniu, ale całkiem realnie - w wykładach o zwierzętach. Wspomniana mimochodem torba z cielęcej skóry, której Costello jest właścicielką, stanie się później obiektem autoironicznej uwagi, i tak dalej...

Jubilerska robota. A jednak, przy takim stężeniu wiedzy dyskursywnej, przy tak mocno obecnym w tej narracji żywiole intelektualnego sporu, walki na racje i argumenty, "Elizabeth Costello" to w żadnym wypadku nie jest wariant "powieści uniwersyteckiej". Zdaje się, że tu zdecydowanie o co innego idzie.

O czym tedy jest książka? Nie sądzę, by istniała jedna przekonująca odpowiedź. I nie chodzi tu tylko o bogactwo wątków w niej pomieszczonych. Lektura jest nie tylko prostą reakcją na to, co literalnie stoi w tekście, ale jest - musi być! - funkcją pytań i wątpliwości samego czytającego. Dla mnie jest to książka o podwójnej naturze słowa. Mocniej: o dramacie słowa. O nadziei słowa, o nadziei na słowo. Ale i o niemocy słowa, o jego bezradności, a może nawet - w pewnych sytuacjach - niekonieczności. O słowie życiodajnym i słowie zabijającym.

Wielowątkową narrację Coetzeego wyraźnie organizuje napięcie pomiędzy słowem i rzeczywistością, ideą i życiem. Znaleźć je można zarówno w wykładach Costello o realizmie, w diatrybie siostry zakonnej (przy okazji: jej rodzonej siostry) przeciwko jałowej produkcji humanistycznych tekstów, w żarliwej polemice pisarki z dziełem pewnego historyka tropiącego zło natury ludzkiej, a także w wieńczącym całość apokryficznym liście lady Chandos do Francisa Bacona.

Myliłby się ten, kto by oczekiwał finalnych rozstrzygnięć. Nic tu nie jest jasne, nic tu nie jest pewne. Coetzee cały czas mnoży punkty widzenia, dostarcza argumentów i kontrargumentów. Gdyby na tym tylko rzecz się kończyła, mielibyśmy przed sobą zaledwie udany językowo zapis filozoficznej dysputy. Tu jednak idzie o coś więcej. Pamiętajmy, że mamy przed sobą tekst literacki. Coetzee uprawia finezyjną strategię afirmacji pewnej tezy i jednoczesnego jej zaprzeczenia. Jak gdyby lewa ręka kreśliła mocne twierdzenie, które prawa natychmiast wyciera.

Jeden wyrazisty przykład. Tajemnica zła - wielki temat Coetzeego - zostaje sproblematyzowana w jednym z wykładów. Cos-tello jedzie na konferencję do Amsterdamu z referatem, którego teza streszcza się w poważnej wątpliwości, czy pisanie o złu, przedstawianie zła, dociekanie motywów za nim stojących - choćby podejmowane było w najszlachetniejszych intencjach - ma moc zmieniania rzeczywistości, dokładniej: moc zmieniania ludzi na lepsze, przyczyniania dobra. Jej odpowiedź jest zdecydowana: nie. Wiedza tego rodzaju, dodaje, nie tylko że niczego dobrego nie czyni, to w dodatku niechcący deprawuje czytelnika, a można się spodziewać, że infekuje też samego autora. Per saldo więc: straty dominują nad domniemanymi zyskami.

Przedmiotem jej namysłu staje się powieść angielskiego autora Paula Westa, który opisał w niej drobiazgowo - znany dobrze z analiz historyków - spisek na życie Hitlera, którego inicjatorem był hrabia von Stauffenberg. Zamach, jak wiemy, nie powiódł się, niedoszli zabójcy ponieśli karę: oprawcy hitlerowscy, torturując, odzierając z resztek godności, dokonują egzekucji wszystkich zamieszanych w sprawę. Cos-tello bierze tekst na warsztat, pokazując precyzyjnie trucizny, jakie się w nim kryją. Literatura, twierdzi, to nie jest niewinny byt. To nie są tylko rzędy liter na papierze. Unieśmiertelniając katów, literatura chcąc nie chcąc transmituje zło. Mimo najlepszych intencji bierze udział w niegodziwym procederze. A wiadomo, jaki obiekt jest dobrymi chęciami wybrukowany.

Zło, jeśli ma być przedmiotem namysłu (i nie zostać zapomniane), musi zostać przedstawione, ale z kolei wypowiedziane - zatruwa i poraża. Nie jest raczej przypadkiem, że Costello, rozmyślając u schyłku życia nad swoją karierą literacką, stwierdza, że gdyby miała jeszcze raz wybierać między opowiadaniem historii a czynieniem dobra, zdecydowanie wybrałaby to drugie.

I sprawę można by potraktować jako załatwioną, gdyby nie to, że oto Coetzee (w przebraniu Costello) - a nie West, jak można by się spodziewać! - mówiąc o tym, sam daje wyrafinowany literacko, niebywale werystyczny opis ostatnich chwil tych, których skazano na śmierć. Przywołuje obraz stojących przed katem "niedołężnych starców odartych z mundurów, ubranych na tę finalną okazję w więzienne stroje, w sztywne od brudu spodnie z sukna i nadjedzone przez mole swetry, bez butów, bez pasów, bez sztucznych szczęk i okularów, starców śmiertelnie wyczerpanych, dygoczących, z rękami w kieszeniach, żeby podtrzymywać opadające spodnie, sklamrzących ze strachu, połykających łzy, zmuszonych do wysłuchiwania tej grubiańskiej kreatury, tego rzeźnika z zeszłotygodniową krwią zaschniętą pod paznokciami...".

Przerywam ten długi, porażający opis. Ale już z tego fragmentu widać wyraźnie, że jest on - w planie literackim - dokładną realizacją tego, co Costello deklaratywnie kontestuje! Narrator (autor?) unieważnia to, co przed chwilą powiedziała bohaterka. Przykład ten pokazuje jasno, że przekonania, które wyraża tak niepokojąco Coetzee, mają naturę znoszącej się antynomii. Z tego potrzasku, zdaje się, wyjścia nie ma. A już wydawało się, że rozkład sympatii jest tu oczywisty, znaki plus i minus rozdzielone wyraziście. A jednak...

4.

Żaby. Tak, to byłoby może jakieś wyjście...

Costello (Coetzee?), jak wiemy z lektury "Żywotów zwierząt", nie jest przesadną entuzjastką rozumu, nie dowierza oświeceniowej lekcji o jego dobroczynnej i emancypacyjnej roli, z lekceważeniem też odnosi się do przekonania o człowieku jako koronie stworzenia. W dwóch wykładach o zwierzętach daje temu wyraz, demonstrując, jak fałszywa antropologia oparta na deifikacji rozumu doprowadziła do pogłębienia przepaści między ludźmi a resztą zwierząt. Efektem tego długotrwałego procesu jest stan obecny: zwierzęta sprowadziliśmy albo do roli dekoracji domowej przestrzeni (to wersja light), albo do roli biegającego mięsa, które wcześniej czy później i tak skończy na patelni (wersja hard).

Ale co to ma wspólnego z dylematami pisarza? Jak te obserwacje przekładają się na uwagi o naturze pisania? We wspomnianym przed chwilą wykładzie ósmym sławna pisarka spowiada się przed sądem ze swojego życia i uprawianej profesji. Spowiedź jest dogłębna, trzewiowa. Trzeba odpowiedzieć na pytanie o swoją wiarę i niewiarę.

I w tym momencie stara Costello wraca nieoczekiwanie pamięcią do świata swojego dzieciństwa, do błotnistych miejsc w stanie Wiktoria, w których spędziła pierwsze lata życia. I nie jest przypadkiem, że w tym wspomnieniu tak wielką rolę odgrywają pewne nieduże stworzenia. Costello wraca do zwierząt, których rechot tak dobrze utkwił jej w pamięci. Do żab.

Dlaczego?

"Bo dziś staję przed wami nie jako pisarka, ale jako stara kobieta, która była kiedyś dzieckiem, i opowiadam wam o tym, co zapamiętałam z błotnistych równin mojego dzieciństwa nad rzeką Dulgannon, i o żyjących tam żabach, czasem tak maleńkich jak czubek mojego małego palca, stworzonek tak mało znaczących i tak odległych od wzniosłych spraw, jakie was zajmują, że gdybym wam o nich nie opowiedziała, nigdy byście o nich nie usłyszeli. W kontekście mojego doświadczenia, za którego liczne usterki przepraszam, ten cykl życia żab może się wam wydać jakąś alegorią, ale dla samych żab alegorią nie jest, jest sednem rzeczy, jedynym, jakie znają.

W co wierzę? Wierzę w te małe żabki. Gdzie się znalazłam dziś, na stare lata, i gdzie prawdopodobnie już zostanę, nie jestem pewna. (...) Ale kontynent australijski, gdzie przyszłam na świat, kopiąc i wrzeszcząc, jest prawdziwy, te żaby są prawdziwe. Istnieją bez względu na to, czy wam o nich opowiem, czy nie, czy w nie wierzę, czy nie".

Costello wraca tu do tezy, że nie rozum, ale idea pełni życia jest tym, co w jej światopoglądzie znajduje miejsce wyróżnione. Kumkające żabki nie są żadną alegorią, to tylko my wyposażamy je w dodatkowe znaczenia. Lekceważą sobie nasze konstrukcje intelektualne, po prostu: są. To kruche istnienie ma wedle niej przewagę nad jej przekonaniami. Ale finalnie i to wyjście nie okazuje się wcale takie oczywiste, bo przecież tego wszystkiego dowiadujemy się nie inaczej, jak w trybie parabolicznej narracji.

Podobnie zresztą dzieje się w kapitalnym pastiszu sławnego "Listu" Hugo von Hofmannsthala, w którym Elizabeth Chandos (czyżby prefiguracja Elizabeth Costello?) zwraca się do Francisa Bacona, by ten skłonny był wpłynąć na męża i przywrócił mu rozum. Idzie o to, by jej mąż, Philip, zechciał w końcu zobaczyć świat w jego realnej grozie i pięknie, a nie widział w nim jedynie bladego cienia alegorycznych konstrukcji. By zaczął w końcu rozróżniać między ideą a rzeczywistością, między słowem a ciałem (także jej ciałem!). Bo przecież życie i tak ma większy ciężar niż najbardziej wyszukane konstrukcje intelektu i najpiękniejsze o nim opowieści.

Ale znów: te wszystkie wątpliwości wobec słowa, wobec idei, wobec form narracyjnych Coetzee wypowiada w... słowach powieści właśnie. W tej antynomii, zdaje się mówić, przeżywamy życie. Życia w pełni wypowiedzieć się nie da, ale o tym, że się tego zrobić nie da, mówi nam powieść. Życie domaga się opowiedzenia, ale opowiadając je, nigdy nie dotykamy istotnego. Opowiadaj, bo tak zdobędziesz prawdę, której nie zdobędziesz. Rewersem słowa jest milczenie. Jeśli się nie mylę, nad całą narracją Coetzeego unosi się duch spokojnej rezygnacji. Nie, nie wyczerpania, ale mądrej rezygnacji. Tak: the rest is silence. A to wcale nie jest tak mało.

5.

I jeszcze nieoczekiwana pointa tych uwag.

13 czerwca, zapowiadany wielkimi plakatami, John Maxwell Coetzee pojawia się w Auli Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wydarzenie ważne podwójnie. Jako wizyta znakomitego pisarza, laureata. I jako spotkanie z osobą, która rzadko pojawia się publicznie, nie udziela wywiadów. Prawie nie uczestniczy w literackim jarmarku próżności.

Coetzee jest spokojny, zdystansowany. Jakby nieco za szkłem. Błyski fleszów nie robią na nim wrażenia. Przygląda się fotografom z lekką ironią i wyrozumiałością, z jaką zapewne małpy patrzą na nas, podglądających je w zoo. Nie uśmiecha się prawie. Nie wdzięczy do publiczności. Czyta dwa dłuższe fragmenty swojej prozy, w tym świetne partie ze "Slow Man". Ale jak czyta!

Wiadomo było, że Coetzee jest świetnym narratorem, ale dopiero w zetknięciu z żywym głosem znajoma, powściągliwa fraza nabiera smaku. Jego angielski jest precyzyjny, oszczędny, pozbawiony ornamentów. Ale ma też w sobie - dopiero teraz słychać to wyraźnie - muzyczny, miejscami inkantacyjny rytm. Minimum słów, maksimum muzyki. Polskim tłumaczeniom Coetzeego trudno byłoby coś zarzucić, ale dopiero w zetknięciu z żywym językiem słychać, ile się traci, obcując tylko z przekładem.

Fragment z "Elizabeth Costello": "Słowa wyłaniające się z mroku, znikąd: najpierw ich nie ma, potem są, jak nowo narodzone dziecko...". Właśnie: cud narodzin słowa. Słuchamy spokojnego, lekko tylko modulowanego głosu Coetzeego. Słowa dotykają przedmiotów, wpuszczają krew w bohaterów z papieru, wyczarowują świat z liter i znaków interpunkcyjnych. Stwarzają na chwilę iluzję świata trójwymiarowego. Bez wątpienia uczestniczymy w sztuce transmutacji słowa w żywą, tak!, żywą realność. Alchemik, można by pomyśleć, gdyby nie bolesna świadomość, że to tajemnicze i szlachetne miano zostało już zawłaszczone przez literacką konfekcję...

J. M. Coetzee, "Elizabeth Costello", przeł. Zbigniew Batko, Kraków 2006, Wydawnictwo Znak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006