Kto wam poda basen, jeśli wyjedziemy

Magdalena Nasiłowska, szefowa Związku Zawodowego Pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka: Fajnie byłoby, gdyby ci wszyscy, którym się powiodło, przestali wymyślać życie tym, którym się nie udało.

13.06.2016

Czyta się kilka minut

Magdalena Nasiłowska, Centrum Zdrowia Dziecka, Warszawa, 11 czerwca 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
Magdalena Nasiłowska, Centrum Zdrowia Dziecka, Warszawa, 11 czerwca 2016 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

BŁAŻEJ STRZELCZYK: W zawodzie od?

MAGDALENA NASIŁOWSKA: Trzydziestu lat. I jeszcze chodzę.

A w związku zawodowym?

Dziesięć lat będzie.

Jako szefowa?

Osiem.

Dużo Pani zarabia?

Ile to jest dużo?

W Polsce? 7-10 tys. zł brutto.

No to nie zarabiam dużo.

Mało?

Mam panu pokazać pasek?

Bardzo proszę.

(szuka w torbie) No i niech pan patrzy. I pamięta, że wszystkie kwoty będę podawać brutto. 2750 zł. Gdyby podliczyć dodatki, nocki, premie, wyciągnę jakoś w okolicach 3 tysięcy. No i co? Dużo, mało? Ma pan szczęście, że rozmawiamy w pokoju pielęgniarek, właśnie trwa zmiana, jak pan chce, może przepytać, ile zarabiają dziewczyny. Zapewniam, że musiałby się pan mocno natrudzić, żeby znaleźć tu pasek z kwotą 9 tysięcy.

Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł mówił, że zarabiacie właśnie tyle. 

Gdy trwał strajk, to przeczytałam, że ja mam ponad 5 tysięcy. Dziewczyny się śmiały i mówiły: „Magda, to ty idź do kasy i spytaj, może te 5 tysięcy tam jest, gdzieś leży pod ladą”.

I dlatego się Pani tak awanturuje?

Ja się awanturuję?

„Charyzmatyczna szefowa strajku pielęgniarek”. 

Kto?

Pani. Twarz społecznego gniewu 2016 r. 

Niech pan nie żartuje. Ja jestem prostą kobietą, która osiem lat temu została wybrana na szefową Związku Zawodowego Pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka. Dziesięć lat – jak dobrze sięgam pamięcią – rozmawiam z dyrekcją szpitala o dwóch najbardziej palących problemach: kiepskich zarobkach pielęgniarek i warunkach pracy. I od tych dziesięciu lat słyszę tylko jedno: „Nie mam pieniędzy, nie mam jak wam pomóc, po co się awanturujecie, jak same doskonale wiecie, że szpital tonie w długach”.

Ma Pani dość?

Szczerze panu powiem, że jak oszczędnie żyję, to jakoś sobie radzę. I naprawdę nie musiałabym się awanturować, ale pod jednym warunkiem. Gdyby udało się tak zrobić, żeby tyle, ile dostaję pensji, zapewniło godne życie, wystarczyło mi na podstawowe potrzeby. Rachunki, nieprzewidziane wydatki, jedzenie. O wakacjach nie wspominam. Bo przecież nie muszę co roku jeździć na Maderę. Ale chciałabym pojechać chociaż na Mazury albo nad polskie morze. I to nie ja się tak strasznie awanturuję. Tu wszystkie decyzje o strajkach i negocjacjach podejmowane są w sposób demokratyczny. Ja się tej demokracji poddaję. To ja zawsze krzyczałam na zebraniach: „Nie, dziewczyny, poczekajcie, porozmawiajmy najpierw”.

A one?

„Magda, cholera jasna, ile mamy z nimi rozmawiać?”, „Ile to ma trwać?”.

Co się Wam nie podoba?

Mamy ponad 700 pielęgniarek. Około 400 z nich to są dziewczyny z 20-letnim stażem. Wie pan, jak to się skończy? W ciągu następnych pięciu lat odejdzie 300 pielęgniarek. Naprawdę niedługo może się okazać, że ani mną, ani panem nikt się na starość nie zaopiekuje.

Dlaczego tak jest?

Znów mam panu pasek pokazać? Niech pan sobie wyobrazi. Młoda dziewczyna w jakimś mazowieckim miasteczku kończy liceum. Natrudziła się, zastanawiała się długo, maturę zdała, podjęła decyzję, że chce zostać pielęgniarką...

...pracownikiem medycznym. 

Ano właśnie. Bo teraz – i nikt o tym nie trąbi w mediach – gdy człowiek kończy wydział pielęgniarski, to ma zawód: pracownik medyczny. Pielęgniarki naprawdę są na wymarciu. Nie tylko gdy analizuje się pensje. Nie tylko gdy spojrzy się na nasz średni wiek. Już nawet mówimy jakoś tak, wie pan, nowocześniej: żadna pielęgniarka, teraz jest „pracownik medyczny”.

Ale co z tą dziewczyną?

Poszła na studia. Do Warszawy. Nie ma nic. Mieszkanie wynajmuje. Dorobi gdzieś jako kelnerka, rodzice ze swojej pracy ile mogą odłożyć, 600–700 zł? Tyle co na wynajem pokoju w mieszkaniu studenckim. Jakoś przez te studia przeszła. I co my jej mówimy? „Chodź teraz, dziewczyno, do nas, do pracy. Będziesz opiekowała się dziećmi. Zwolnimy dietetyka, więc koniecznie zrób kurs, bo będziesz miała więcej obowiązków. I masz tu, proszę, 2500 zł miesięcznie. Ciesz się prestiżem i misyjnością swojej pracy”.

Zna Pani takie dziewczyny?

Każda z nas w jakimś sensie ma podobną historię.

A Pani?

Ja przyszłam tu do pracy w 1986 r. Jeśli dobrze pamiętam, było nas pięć na oddziale. Teraz są trzy. To znaczy w zasadzie dwie plus oddziałowa. I wtedy, pod koniec lat 80., to mógł być prestiż.

Bo?

Żeby się tu dostać, trzeba się było naprawdę mocno starać. Plik podań. Specjalne egzaminy. Praca w Centrum Zdrowia Dziecka to było coś. Natomiast jeśli pyta pan o szkołę, to do dziś pamiętam, co mówili rodzice: żeby nie iść na pielęgniarstwo, bo przecież nic z tego nie będzie. „Będziesz miała do nas żal, że się zgodziliśmy” – tak mówili.

Ma Pani żal?

No co pan!? Skąd. Ja kocham to, co robię. Spełniam się i realizuję. A że poza tym o coś walczę, to przecież nie chodzi tylko o mnie. Jak panu powiedziałam: ja sobie daję radę. Ale szlag mnie trafia, że w szpitalu jest za mało pielęgniarek, a są też dziewczyny, które mają pobrane kredyty we frankach, albo inne, młode, których nie stać po prostu na godne życie.

Ale Wy też takie święte nie jesteście. 

Słucham?

„Krzykliwe baby, które piją kawkę na dyżurze, nie daj Boże zwrócić uwagę, zapytać o coś, to zrobi się niemiło”. 

Pan to wymyślił?

W internecie przeczytałem. 

A pamięta pan, co mówiła Iwonka, do kamer, podczas strajku?

„Może sposobem jest te 400 zł podwyżki. Przepraszam, już mnie trzęsie na myśl o tych 400 zł. Ja już nie chcę tych 400 zł! Tylko poproszę, żeby pielęgniarek było tyle na oddziale, żebym ja nie musiała – patrząc rodzicowi w oczy – mówić: »Zaraz, chwilę, nie teraz, proszę poczekać«. Po 12 godzinach dyżuru wracam autobusem na drugą stronę Wisły, bo tam mieszkam, i myślę, czy nie zrobiłam komuś przykrości. Zdarza się, że człowiek zdenerwowany, sfrustrowany, odezwie się niegrzecznie do rodzica, za co z góry przepraszamy. Chcę, żeby było tak, żebyśmy przez 12 godzin były keep smiling do pacjenta”.

To Iwonka powiedziała. Iwonka jest taka mocna. Zresztą tu wszystkie koleżanki to są silne babki. I ja też, jak komuś coś zawiniłam, przepraszam.

Przez 16 dni nie było Was przy łóżkach. 

Absurd. Sprawdzałam codziennie, przez 16 dni, jaki jest stan dzieci, jaki jest stan lekarzy, czy ktoś umarł. Do nas przybiegały dziewczyny i mówiły: „Koleżanki, jedzie przeszczep wątroby, ordynator prosi, żeby oddelegować jedną”. Myśli pan, że ktoś się zastanawiał? Dziewczyny same się rwały.

I wie pan co? Nam mówi się o tych biednych dzieciach, które zostawiłyśmy? Po pierwsze, ja nigdy nie mówię: „wracam do łóżek”. Ja „wracam do pacjentów”. „Do człowieka”. Trzydzieści lat pracuję w zawodzie, jestem ciocią dla tysięcy dzieciaków, przeżywam z rodzicami tych dzieci dramaty i radości, i ktoś ma czelność powiedzieć mi, że ja, walcząc o godniejsze życie dla pielęgniarek, nie dbam o los dzieci? Że mi na dzieciach nie zależy? Nie trafiłby pana szlag? Myślę, że komu jak komu, ale to nam najbardziej podczas tego strajku zależało na tych dzieciakach. My naprawdę jesteśmy w samym środku tych dramatów rodziców, którym chorują dzieci, i twierdzenie, że nie mamy empatii, bo dbamy o swoje interesy, jest obrzydliwe.

Pani te historie dzieci z oddziału przynosi do domu?

Mam jakąś samoobronę. Gdybym nie potrafiła oddzielić domu od pracy, to chyba bym zwariowała. To nie znaczy, że te historie w ogóle mnie nie obchodzą. Gdyby zobaczył pan, jak chore dzieci do nas przyjeżdżają, to – zapewniam – wkurzyłby się pan mocno na los, który bywa okrutny. Ma pan dzieci?

Nie. 

Pracuję na okulistyce. Gdy rodzic dowiaduje się, że dziecko ma nowotwór oczu, to świat się obsuwa. Wszystko, ale to wszystko się przewartościowuje. Ma pan żonę, plany, dobre życie – i nagle spada na was choroba dziecka. I czy komuś się to podoba, czy nie, pielęgniarka jest w środku tego wszystkiego. Jest na pierwszej linii strzału. I jest też pierwszym ramieniem.
Dziewczyny często biorą te emocje na siebie. Muszą być nie tylko pielęgniarkami, które podają leki albo wprowadzają cewnik – muszą być też psychologami, powiernikami. A gdy pracują w Centrum Zdrowia Dziecka, to próbują stworzyć chociaż namiastkę rodzinnej atmosfery. I muszę panu powiedzieć, że przez ostatnie trzydzieści lat na moim dyżurze nigdy nie miałam zgonu dziecka.

Rozdzielam dom i pracę. Może dlatego jakoś jeszcze mogę funkcjonować.

Są dziewczyny, którym to się nie udaje. 

To wszystko zależy od charakteru pracy. Okulistyka jest względnie spokojna, bo gdy wiozę dziecko na blok i wiem, jaką będzie miało operację, to mogę rodzicom z czystym sumieniem powiedzieć: „Nie martwcie się, nie siedźcie tu, na wybudzeniówce. Idźcie coś zjeść, macie wolne dwie godziny”. Ale co innego jest np. na onkologii, gdzie pracuje Iwonka. Tam dzieci umierają. W takich wypadkach wsparcie męża jest nieocenione. Ale są przecież dziewczyny, które żyją same.

Albo młode, dopiero zaczynające pracę. 

Nie chcę nadużywać emocjonalnych argumentów. Ale naprawdę znam dziewczyny, które nie skończyły jeszcze trzydziestki, pracują na ciężkich oddziałach, zarabiają 2500 zł. Wynajmują mieszkanie z kilkoma koleżankami, bo tak jest taniej. I wraca taka dziewczyna z nocnego dyżuru, na którym coś się wydarzyło – dziecko zmarło. Mały pokoik gdzieś na Pradze, w dwóch innych pokojach zupełnie inne życiowe historie. Wyłączyć się? Zresetować? Odpocząć? Odreagować? Nie wiem, jak to jest, ale chyba trudno. Oczywiście, jeśli jej się coś nie podoba, może przecież wyjechać za granicę i tam godnie żyć.

Dlaczego Pani nie wyjedzie?

Naprawdę uważa pan, że to jest rozwiązanie problemu służby zdrowia w Polsce? Żebyśmy wszystkie powyjeżdżały za granicę? Coś panu powiem. Z trzydziestoma latami pracy, nawet w tym wieku, w jakim jestem, w Szwajcarii przyjmą mnie z pocałowaniem w rękę. Tylko, jasna cholera, niech pan zrozumie, że jak my wszystkie stąd wyjedziemy, to nikt wam na starość nie wymieni basenu, nie poda leków i nie pogada z wami wieczorami, gdy w szpitalu robi się ponuro i samotnie.

To co Pani proponuje?
Nie jestem ekonomistką, ekspertką od gospodarki. Nie jestem menadżerem, który ma pomysły i rozwiązania na pstryknięcie palcami.

Ale to Pani ma żądania.

Czyli co, myśląc o sobie, to powinnam powiedzieć: „Nie będę tego robiła. Narażę się. Ktoś mnie opluje. Na co mi to? Mnie już jest bliżej niż dalej”? Myśmy strajkowały w długi weekend. Mnie na grilla stać. Mogłam pojechać na działkę i mieć to wszystko w nosie. Tylko że ja nie potrafię obojętnie przejść obok tego, co mówią do mnie koleżanki.
W pewnym momencie coś w człowieku pęka. Mówi: dość. Ja nie wiem, jestem prostą kobietą, na żadnych wielkich ideologiach się nie znam. Ale trudno mi zrozumieć takie gadanie, że ten zawód ma przede wszystkim misję i każde narzekanie na zarobki jest „be”. Nie podoba mi się Polska, w której pielęgniarek zatrudnia się za mało i za mało im się płaci.

Zawsze będą bogaci i biedni. 

Ale nie zawsze różnica musi być tak widoczna. Pamiętam czasy, gdy dyrektor przedsiębiorstwa zarabiał tylko trochę więcej od pracownika. Może zarabiał nawet dwa razy więcej.

Było sprawiedliwiej?

Załóżmy, że pracownik miał 2500 zł, a szef 4000 zł. Obu było stać na opłatę rachunków. Obaj zjedli porządnie. Starczyło każdemu na utrzymanie rodziny. Obaj też mogli odłożyć. Oczywiście szef trochę więcej, dlatego na wakacje pojechał sobie do Chorwacji. Pracownik odłożył mniej, więc pojechał z rodziną na wczasy nad morze. Ale wszyscy sobie radzili. A jak jest dziś?

Ze statystyk OECD wynika, że różnica między zarobkami najbogatszych a najbiedniejszych w Polsce jest dużo większa niż np. we Francji. 

Bo teraz szef zarabia trzydzieści razy więcej od pracownika. I ja naprawdę mam to gdzieś. Dorobił się, niech ma. Ale jeśli pracownika nie stać na podstawowe wydatki, bo wszystko rośnie i tylko pensje pracowników stoją w miejscu, to chyba nie jest to sprawiedliwe?

Nie jest. 

Wszyscy wokół mówią, że taki jest rynek pracy, że chodzi o konkurencyjność. Wiem jedno, z historii pamiętam, że niewolnik to jest taki człowiek, któremu pan zapewnia dach nad głową, transport do pracy i jedzenie. Tak było?

Tak.

To ja chcę zapytać, jak nazwać sytuację, gdy człowieka nie stać na rachunki? Jak nazwać sytuację, w której dziewczyny wstają rano, jadą do pracy komunikacją miejską, wracają wieczorami nie do domów, ale do drugiej pracy, i zawalają życie rodzinne, bo muszą zarobić. Na co zarabiają? Nie na wakacje i luksusy. Nie odkładają, bo zdarza się, że wszystko, co zarobią, trzeba wydać na bieżące wydatki.

Dlaczego tak jest?

Pamiętam, jak miesięczny bilet komunikacji miejskiej kosztował 66 zł. Dziś kosztuje ponad 100. A my przez ostatnie lata miałyśmy tylko jedną podwyżkę. W 2007 r. Ostatnio wspominałyśmy, jak wtedy koleżanka kupiła kawalerkę. Niedawno sprzedała ją drugiej koleżance. Wie pan, jaka jest różnica?

Jaka?

W 2007 r. czynsz za tę kawalerkę wynosił 170 zł. A dziś ta druga dziewczyna płaci 400 zł.

I co dalej?

Może trzeba wprowadzić nowe kryteria do tego zawodu? Że jak chcesz być pielęgniarką, to powinnaś pochodzić z bogatej rodziny albo mieć bogatego męża. I wtedy w pracy będziesz realizowała piękną misję pomagania najbardziej potrzebującym. Nikt nie będzie narzekał.

A bez żartów?

Już panu mówiłam, że jestem prostą kobietą. Myśmy tu z dziewczynami chciały zasygnalizować, że jest problem. Bardzo poważny. I nie można go lekceważyć.

Chce Pani zabrać bogatym i dać biednym?

Ja nie mam nic przeciwko bogatym. I nie chcę też być celebrytką, jak pan mówi: „twarzą gniewu”. Żadną twarzą nie jestem. Ale nie mogę zgodzić się na sytuację, w której dziewczyny ledwo żyją.

Fajnie byłoby w Polsce, gdyby ci wszyscy, którym się powiodło, przestali wymyślać życie tym, którym się nie udało. Powtarza się nam, że same sobie jesteśmy winne, bo wybrałyśmy zawód, w którym fortuny się nie zarobi. Niech pan zobaczy, że każdy, komu udało się w życiu, zazwyczaj ma dla nas jedną receptę: wyjedźcie z kraju, załóżcie firmy, weźcie sprawy w swoje ręce. Jesteśmy wyznawcami zasady „od pucybuta do milionera”. Tylko cały absurd polega na tym, że nie wszyscy mogą być prezesami banków i nie wszyscy mogą mieć dobrze prosperujące firmy. Za to pewne jest jedno: każdy z tych „ważnych” może w pewnym momencie popełnić błąd, pomylić się, źle zainwestować – i wróci na niziny. Albo niech nawet zachoruje – przyjedzie do szpitala, w którym nie będzie pielęgniarek, bo wszystkim proponował wyjechać za granicę.

Kiedy mówię, że chcę zarabiać tyle, żeby mi wystarczyło na godne życie, to wcale nie chcę nikomu niczego zabierać albo obwiniać o naszą sytuację finansową bogatych. Marzy mi się, żeby tu każdy mógł żyć swoje życie. Żeby był szacunek do każdego. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Marek Nowicki: Strajk w Centrum Zdrowia Dziecka ujawnił wstydliwy problem: kolejne rządy starają się oszczędzać na leczeniu najciężej chorych dzieci. czytaj więcej

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2016