Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W tym momencie w rozmyślania Jerszowa wdziera się wspomnienie ojca. "Rozkułaczony" w trzydziestym roku, został wraz z rodziną zesłany na północ Uralu. Minęło kilka lat zanim syn, ryzykując wojskową karierą, zdecydował się odszukać najbliższych. Do spotkania z ojcem doszło w ciemnej od dymu ziemiance: ojciec objął syna wychudzonymi ramionami i w tym objęciu "czuło się nieśmiałą skargę i taki ból, taką ufną prośbę o obronę, że Jerszow mógł na to odpowiedzieć tylko w jeden sposób - zapłakał". Potem ojciec zaprowadził go na groby matki i sióstr, które zmarły w ciągu trzech pierwszych lat zesłania. Wieczorem usiedli naprzeciwko siebie i starzec zaczął opowiadać. "Mówił cicho, spokojnie. Zresztą o tym, o czym opowiadał, można było mówić tylko ze spokojem, bo krzyk ani łzy tego nie przekażą".
Jest to jedna z wielu trudnych do zapomnienia scen - i jedno z wielu ważnych do zapamiętania zdań - jakie pozostają po lekturze "Życia i losu" Wasilija Grossmana.
Próbuję sobie wyobrazić Grossmana w okresie, kiedy pisał swoje najważniejsze dzieło (bardzo pomaga w tym wstęp Adama Pomorskiego do polskiego wydania powieści). Rosja sowiecka, koniec lat 50. Ci, którzy w stosunku do chruszczowowskiej Rosji używali słowa "odwilż", od dawna już powinni się wstydzić. Grossman jest w sytuacji beznadziejnej. Jest uznanym pisarzem, któremu z trudem udaje się cokolwiek opublikować. Od dwunastu lat pisze swoją epopeję, nie wiedząc, w jakim kształcie i czy w ogóle będzie się mogła ukazać. Roztropnie sporządza dwie kopie dla zaufanych przyjaciół; zdaje sobie sprawę, że w piecach bezpieki rękopisy naprawdę płoną. Grossman ma przeciwko sobie państwo, któremu przeszkadza to, że jest intelektualistą, że głosi idee antytotalitarne, że pochodzi z żydowskiej rodziny - a najbardziej chyba to, że jest Grossmanem, jednostką, która nie chce się wcielić. I ma przeciw sobie własne ciało, coraz słabsze, ciało, w którym niebawem lekarze wykryją raka nerek...
Tajemnica, o której nie przestaję myśleć, jest następująca: w jego powieści nie ma rozpaczy, ba, właściwie nie ma nawet goryczy. Grossman pokazuje człowieka - to ważne: nie masy ludzkie, nie środowiska nawet, ale poszczególnych ludzi - w zderzeniu z dwoma totalitaryzmami, które jawią mu się jako bliźniaczo podobne. Jest kronikarzem uczciwym, niczego nie pomijającym, opowiada więc o wielkich zbrodniach, od których włos się jeży na karku, i o małych słabościach, które także sprowadzają między ludzi nieszczęście. A mimo to daje człowiekowi kredyt, i to kredyt ogromny. Jego powieść nie odziera czytelnika z wiary w ludzką dobroć, w zdolność do zmiany, rewizji, naprawy. Wchodzimy z Grossmanem do totalitarnego świata jak do pieca i - poparzeni, obolali - wychodzimy jednak na światło.
Jak to możliwe - pytam siebie - że w środku tamtego strasznego świata wyrósł taki pisarz?