Kraina dzieciństwa (część ostatnia)

Rano, jeszcze przez sen, pomyślałem, że jestem jak ten kraj: wciąż powracam do dzieciństwa.

07.09.2020

Czyta się kilka minut

Cień starej jabłoni chronił mnie przed porannym gorącem. Zielona powłoka namiotu była mokra od nocnej rosy. Wylegiwałem się zaspany i rozleniwiony, i myślałem, że jestem tym krajem. Pragnę przewracać się z boku na bok w wodach płodowych minionego, wodach, które dawno wyschły. Jak w martwym akwarium, które wypełniam własnymi rojeniami. Im jestem starszy, tym większa ogarnia mnie niepewność, więc szukam znaków ocalenia gdzieś na początku. W zdarzeniach, które trwały jedną chwilę i zgasły jak płomień na wietrze. Nawet ich nie pamiętam i muszę sobie wyobrażać. Lepić z kleistego mułu słów. Sztukować prawdę i pamięć biegłością w gadaninie. Sprytem serca, które zrobi wszystko, żeby się wzruszyć. Byłem jak ten kraj, który odwracał wielki smutny łeb, żeby gapić się za siebie. Bo tylko tam mógł zaznać pocieszenia.

Przed rokiem jechałem wzdłuż rzeki, nad którą wczoraj spałem. Od głównej szosy biegła do nabrzeżnej wsi wąska, wyboista droga. Szedł nią dwudziestoletni na oko chłopak. Był łysy, chuderlawy, w ręku niósł piwo Żubr i trochę nim rzucało po tym nierównym asfalcie. Miał na sobie dżinsy i czarny tiszert z biało-czerwonym wilkiem, Polską Walczącą, i jakieś litery przypominające szwabachę, które pewnie składały się w napis semper fidelis albo że pamiętamy. Nie mogłem ich poskładać, bo trwało to chwilę, i uważałem, żeby nie wpadł mi pod koła. Widziałem go we wstecznym lusterku, jak idzie w stronę swojej wsi nad graniczną rzeką. Wsi, którą od wieków pochłaniały piaski i bagna. Domostwa były niskie i biedne, i zaraz za wodą zaczynał się obcy kraj.

Jakby było mało symboliki, na początku wsi usypano kościuszkowski kopiec. Może dziesięciometrowy wzgórek porośnięty darnią. Na górę wiodły schodki z burego betonu. Szczyt wieńczyły trzy maszty z pordzewiałych szyn z doczepionymi tarczami. Na jednej był mozaikowy orzeł, na drugiej sam Naczelnik, co było na trzeciej – nie widziałem. Wszystko razem przypominało mi te wszystkie rozpaczliwe monumenty rozsiane po całej rosyjskiej głubince, sławiące Wojnę Ojczyźnianą. Stały w każdej wsi. Z takiego samego burego betonu i rudziejącego żelaza. Może tylko częściej ktoś je odmalowywał farbą, jaka akurat była pod ręką. Na tabliczce pod kościuszkowskim wzgórkiem było napisane, że powstał w 1966 r. I ten chłopak z żubrem i wilkiem, idący chwiejnym krokiem w stronę swojej osady, która walczyła z naporem nicości. Mój kraj. Jego melancholijny wzrok, jego spojrzenie wstecz w poszukiwaniu ratunku przed zagładą, którą niosła przyszłość. I teraźniejszość też, bo przecież była niepojęta i nie dawała żadnej pociechy. Ten chuderlawy chłopak idący w stronę wilczych zjaw, które nie znają niepewności ani lęku, które go osłonią i przygarną, by w końcu stał się nieulękły jak one. Szedł w stronę upiornego wilkołaczego stada, które miało go przyjąć, za cenę jego wylęknionej duszy. Zupełnie jak ja wczoraj, gdy szedłem w głąb próchniejącego domu, przez ciasne pokoje pełne zjaw. W ucieczce przed własnym przeznaczeniem i jednocześnie go poszukując.

Wyczołgałem się w końcu z namiotu. Był jasny poranek. Gdzieś w oddali mozolnie pyrkotał traktor. Żniwa jeszcze się nie zaczęły, więc poza tym zalegała cisza. Między bezkresem złotych zbóż i błękitnym niebem. Z zieloną dziką rzeką kilometr dalej. Wyciągnąłem namiot z cienia, żeby przesechł w słońcu. Zrobiłem kawę na maszynce. Jak w prawdziwym obozie, chociaż o parę kroków stał dom. Popijałem gorącą neskę i chciałem powrócić w myślach do porannych rojeń z wilkołakami, chudymi wylęknionymi chłopcami, do rojeń o moim kraju, który nie chce wydorośleć, i do własnego lęku, który mi każe szukać pociechy wśród zjaw. Ale słońce już się podniosło i blask padał na murszejącą szczytową ścianę, gdzie w próchniejących korytarzach żyły jaszczurki, owady i roztocza.

Pomyślałem, że w końcu dom zniknie, że zmieni się w pył i pochłonie go światłość pomieszana z pustką. I znikną zjawy dawnych dni. Znikną razem ze mną.

I, jak na początek pięknego dnia, nie była to najgorsza myśl. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020