Kompleks polski

Wioletta Grzegorzewska, pisarka: Prowincja zawsze była wyrazista i buńczuczna. Chłop prowadził nieustanną wojnę z panem, plebanem i wszelką władzą. To temat na miarę nowej wersji „Zniewolonego umysłu”.

02.10.2017

Czyta się kilka minut

Wioletta Grzegorzewska, lipiec 2017 r. / JOANNA SIDOROWICZ
Wioletta Grzegorzewska, lipiec 2017 r. / JOANNA SIDOROWICZ

W „Stancjach”, swojej drugiej powieści, pisze o młodej dziewczynie po przeprowadzce z małej miejscowości Hektary do Częstochowy. Tłem jest transformacja ustrojowa, rodzenie się kapitalizmu, ale też zmaganie się bohaterki z miłością i ciałem oraz oswajanie się z miastem. Powieść jest kontynuacją świetnie przyjętych i nagradzanych „Gugułów”, w których Grzegorzewska opisała polską wieś lat 80. XX wieku. Angielski przekład „Gugułów” („Swallowing Mercury”), dokonany przez Elizę Marciniak, był nominowany w tym roku do Międzynarodowej Nagrody Bookera – prestiż rzadko przytrafiający się polskiej prozie.

 

WIOLETTA GRZEGORZEWSKA: Mogę zacząć? Boję się, że „Guguły” przysłonią „Stancje”. Że tamta narracja, bardziej wyrazista, ale wcale nie lepsza, przyćmi moją drugą książkę. Wiedziałam, że pomysł kontynuacji będzie ryzykowny, ale musiałam podjąć ryzyko, ponieważ tak naprawdę nie miałam wyjścia.

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Nie miała Pani wyjścia?

Ten temat nie dawał mi spokoju. Czułam, że muszę jeszcze o tym opowiedzieć.

Jaki temat?

Przemieszczenia bohaterki ze wsi do miasta, ewolucji czy próby awansu, która kolejny raz okazuje się nieudana. Dziewczyna, która wyjeżdża z wioski i próbuje awansować społecznie wpada w kolejne półświatki i w dodatku czuje się w nich bardzo dobrze. Przynosi swoją prowincję w kolejne miejsca, wlecze ją wszędzie ze sobą... Częstochowa, do której się przeprowadza, jest też podszyta wsią. Do tego dochodzi przełom roku 1989. Moja bohaterka zdaje sobie sprawę, że transformacja, której jest świadkiem, nie opiera się na nowinkach technologicznych i obecności nowych produktów w sklepach, ale na przeobrażeniu mentalnym.

Chodziło o zmianę całości naszego życia?

Tak, o zmianę całego myślenia. Myśleliśmy, że po roku ʼ89 samo się wszystko naprawi, że inni zrobią, inni zadbają, poprawią kraj. Zresztą Polacy wciąż chcą takiej władzy, która będzie za nich myśleć, decydować, może i trzymać ich w ryzach, która ich z czegoś wyzwoli.

O tym, że jednak nie doszło do mentalnej transformacji, świadczy choćby to, o czym opowiada teraz polska ulica. Mówią: „Kaczyński nas uchroni przed najazdem ciapatych”, „Kaczyński nas obroni” i tak dalej. Prezes partii rządzącej zaczyna mieć w kraju status jakiegoś proroka. Naród uważa, że zamiast się bratać z innym, poznawać, nawiązywać dobre relacje, należy się odizolować, nie wolno nikogo wpuszczać do kraju, że zamiast prewencji i wychowania społecznego, edukacji, należy straszyć ludzi karą śmierci. No przecież słyszę, o czym mówi polska ulica. To jest jakaś zbiorowa histeria, nakręcana propagandą.

Według Pani ciągle jesteśmy prowincją?

Myślenie polskie jest czarno-białe. Po kilku latach nieobecności w Polsce silnie odczułam antagonizmy polityczne czy ideo­logiczne, które stają się ważniejsze niż wspólne dobro kraju. Ludzie o różnych poglądach politycznych nie chcą ze sobą współpracować, rozmawiać, nakręcając się niepotrzebnie nawzajem: a to lewak, a to pisior, a to puczymorda czy kodowiec. Po co nam to? Jako osoba sprzyjająca lewicy cenię wielu wspaniałych ludzi związanych z polską prawicą, w tym wielu księży. Choćby księdza Rafała Kowalskiego z Ośrodka Terapii Uzależnień Betania.

Wielu socjologów mówi, że podobne podziały istnieją w USA, szczególnie po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta, czy po Brexicie na Wyspach.

Ale w Polsce bardziej odczuwam podskórny, ujawniający się w bezpośrednich rozmowach lęk przed innością.

Może dlatego, że innych tu nie ma?

Może to właśnie jest powód. Powiem panu szczerze, że poczułam ulgę, kiedy po miesięcznych wakacjach w Polsce wróciłam do Anglii. Byłam zmęczona polskim marudzeniem i narzekaniem. Polacy zaharowują się i zamiast myśleć o poprawie warunków i praw pracowniczych, wmawiają sobie, że należy harować cały tydzień łącznie z weekendami, żeby coś osiągnąć. Tak się odcisnął na ich myśleniu brutalny kapitalizm. Tęskniłam też za wielo­kulturowością, otwartością, podsłuchiwaniem rozmów w różnych językach. Pomyślałam: „Moi kolorowi, nareszcie znów was widzę”. Przyzwyczaiłam się do życia między różnymi rasami, religiami, zwyczajami. Ale muszę też przyznać, że Polska jest wyrazista! Ten archaiczny sposób myślenia sprawia, że kraj jest w sumie bardzo ciekawy.

Widzi Pani dobre strony?

Polska prowincja jest buńczuczna! Można to mocniej odczuć na wsi niż w mieście, które jest zagonione.

A czym jest buńczuczność?

W moim słowniku jest podskórnym buntem i potrzebą wolności. Chłop polski zawsze prowadził wojnę z panem i plebanem. Mój dziadek taką grę prowadził i był świadomy, że nie można za bardzo ufać władzy.

Bo jest czymś obcym i może wyrządzić krzywdę?

Tak właśnie! Prowincja mówiła kiedyś wieloma językami. Ten świat skończył się wraz z odejściem pokolenia moich dziadków. Wiesław Myśliwski przejmująco pisał o kresie kultury chłopskiej. Ale jestem przekonana, że będą próby rekonstrukcji tego świata. Będą nawroty sentymentalne i próby mitologizacji, które się nie udadzą. Ja poniosłam w jakimś sensie klęskę w „Gugułach”, ponieważ nie udało mi się oddać ducha tamtej nieistniejącej wsi. Za bardzo go skondensowałam w tych opowieściach.

Czym ten świat był?

Nie umiem go opisać w kilku zdaniach, bo to był bardzo złożony świat. Myślę, że monologi mojego dziadka, które zamieściłam w „Stancjach”, dobrze go chyba oddają.

Pani jest buńczuczna!

Tak zostałam wychowana. Chcę to jeszcze raz podkreślić: bunt czy poszukiwanie wolności jest czymś jednoznacznie dobrym.

Pozwala na emancypację?

Chyba nie, ponieważ polska prowincja nie uczy emancypacji, szczególnie kobiet. Raczej przenosi tradycje patriarchalne. Nie jest łatwe opisanie, czym jest wolność prowincji. Czesław Miłosz w „Zniewolonym umyśle” wspomniał tylko o tym, jak bronili się intelektualiści, a zapomniał, że prowincja też w tej grze uczestniczyła, tylko po swojemu. W PRL-u zachowały się te szczególne, wiejskie punkty zapalne, które były miejscami buntu.

W polskiej historii brak jednak tak opisanej wsi. Mówi się raczej o strajkujących robotnikach w dużych miastach czy Solidarności jako koalicji intelektualistów i robotników.

Chłopi zdawali sobie sprawę z tego, że podobnie jak w czasie zaborów nie można zaufać władzy. Byli bardziej odporni niż intelektualiści na nowomowę komunistyczną – pamiętam to z domu. Potem dzieci chłopów poszły do miasta – to oni strajkowali w stoczniach, hutach i fabrykach. To wychowani przez chłopów robotnicy tworzyli pierwszą Solidarność.

Co w nich takiego było?

Poczucie niezależności, którą również odczuwałam. To, co mówię, podważa również wszystkie teorie Stanisława Wyspiańskiego o polskiej prowincji. Zdanie: „Miałeś chamie złoty róg” przestaje być w tym kontekście aktualne.

Upupianie prowincji czas zakończyć. Najpierw próbowano z niej zrobić skansen, a teraz, gdy młodsze pokolenie jest mniej świadome pewnych mechanizmów politycznych i mniej odporne na wciskanie propagandowej sieczki niż to, które przeżyło wojnę, próbują to wykorzystać populiści, strasząc uchodźcami, pompując wszelkie lęki. Polski chłop potrzebował dowartościowania i oni to wykorzystują, mamiąc go obietnicami poprawy bytu czy statusu społecznego tylko po to, aby przejąć czy utrzymać władzę. Dziadek mojej bohaterki jest w pełni niezależnym, samodzielnie myślącym i wrażliwym człowiekiem, który mawiał we własnym języku: „plewa jesteśmy, plewa, rozumiesz, w pryndze światła, co wcieko przez synk wybity w desce do cimny stodoły”. Czyli posługuje się ironią i sarkazmem w kontakcie z władzą. Jakąkolwiek władzą.

Mówimy więc o chłopskim sposobie myślenia.

Który na czym polega?

Na niezależności, harcie ducha i sprycie. Chłop wiedział, w co gra.

Czy widzi Pani jeszcze jakieś dobre cechy prowincji?

Pamiętam opowieści o duchach, świętych, upiorach i włóczęgach, którzy przychodzili zza górki, o jakichś nieludkach, strzygach, utopkach; wzgórzach i rzekach, które pojawiały się i znikały, jakby były czymś żywym i myślącym. To nie były bajki, tylko samo życie!

Uosobieniem pogańskości chłopskiej był dla mnie bebok, taki amorficzny, pochodzący z mitologii słowiańskich demon, który miał porywać niegrzeczne dzieci. Ludzie wierzyli w moc roślin. No przecież polscy chłopi, między którymi żyłam 18 lat, nie myśleli po katolicku. Nikt mnie o tym nie przekona. Żyli zgodnie z katolicką tradycją obrzędową i kalendarzem, ale ich myślenie było raczej panteistyczne. Tysiąc lat od chrztu Polski nie wystarczyło, aby kulturę całkowicie pozbawić jej słowiańskości i prastarych obrządków, takich jak na przykład poświęcenie pól z całą symboliką roślin: tataraku, lnu, lubczyku, wrotyczu, symboliką zwierząt: „Sowa na dachu kwili, umrzeć komuś po chwili”.


Czytaj także: Katarzyna Kazimierowska o Wioletcie Grzegorzewskiej i trudnym losie emigrantki.


Wiola, Pani bohaterka, przyjeżdża do Częstochowy na studia. Tak jak Pani kiedyś. Jakie to było miasto 30 września 1994 r., pierwszego dnia pobytu Wioli?

Intensywne, pełne ludzi z całego świata, miasto przesiąknięte fryturą przy ulicy Piłsudskiego. Częstochowa była miastem kultu maryjnego, ale też miejscem, które się przeobrażało, choć tylko na zewnątrz. Bo w bramach było wciąż takie samo. Powstały jednak fabryki, spółki, pojawiały się pierwsze fast f oody, akwizytorzy, kablówki, wysyp anten satelitarnych, obligacji, spółek handlowych, funduszy inwestycyjnych i przepowiedni o końcu świata. Mocna fala dekadentyzmu. Pojawili się też imigranci ze Wschodu na bazarach. Poznałam ich w hotelu robotniczym.

Co tam robili?

Próbowali przetrwać i nauczyć się Polski, tak jak inni imigranci na całym świecie.

To było ładne miasto?

Byłam tak samo jak moja bohaterka za bardzo pozamykana, żeby to odczuć. Lubiłam jego peryferia, hoteliki, dworzec kolejowy. Przyglądałam się ciągle przewijającym się pielgrzymom. To było miasto przesycone dziwną energią.

Związaną z kultem?

Też, ale również powstawały wtedy kluby nocne, burdele, rozwijała się przestępczość, w parku pod klasztorem krążyli sekciarze. Proszę pamiętać, że to właśnie wtedy pojawiła się ezoteryka.

Ostatnio sporo się mówi o latach 90., stało się to wręcz modne. A według Pani czym był tamten czas?

Pamiętam przejmowanie kamienic przez prywaciarzy, często nielegalne, przekręty i oszustwa finansowe. Na przykład: lekarz z Wrocławia sprzedał mi za kilka tysięcy odstępnego lokatorskie mieszkanie, ale tak sformułował umowę, że jego adwokat mógł mi je potem odebrać, by pewnie wepchnąć następnej naiwnej. Pamiętam powstawanie subkultur, również tych skinowskich i neofaszystowskich. Jeden z dziennikarzy postawił wówczas tezę, że subkultury skinów nie są kontrolowane, dlatego w niedługim czasie przerodzą się w coś znacznie niebezpiecznego, czyli w nacjonalistyczne grupy. I to się sprawdziło.

Transformacja jest w „Stancjach” tylko gdzieś w tle. Dlaczego?

Ponieważ żyjąc w danym czasie często nie jesteśmy świadomi tego, co się dzieje wokół. Nie wiemy, że obserwujemy coś przełomowego. Trudno, żeby Wiola budowała sobie tezy na temat transformacji, skoro żyła w półświatkach i nie rozmawiała z nikim o bieżącej polityce. Idzie do hotelu robotniczego, godzi się na mieszkanie w domu zakonnym czy na stancji, interesują ją te właśnie światy bardziej niż polityka. Słucha radia i to radio nadaje, że Kwaśniewski został prezydentem, albo że jest atak na Grozny.

Czy możliwy był wtedy awans społeczny? I na jakich zasadach?

W Polsce awans społeczny oznacza przestawienie się z wiejskiego sposobu myślenia na miejski, przeprowadzkę do miasta albo zdobycie edukacji. Moja bohaterka nie mogła doświadczyć awansu, ponieważ przeprowadziła się do miasta ze swoją wiejską wrażliwością. W dodatku była wychowana bez dostępu do mass mediów, dlatego nie była poddana żadnej propagandzie. Zarówno tej komunistycznej, jak i rodzącego się kapitalizmu i wyścigu szczurów.

To czym jest awans?

Moim rodzicom wydawało się, że jest nim zdobycie porządnego wykształcenia.

Niegdyś tak było.

Tak, moi rodzice bardzo silnie mi to wpoili. Nie potrafiłam jednak tego przekazać moim dzieciom.

Próbowała Pani?

Tak. Podkreślałam, że edukacja jest czymś najważniejszym. „Musisz być nauczycielką, bo to będzie twój awans społeczny” – mówili mi rodzice, a ja to powtarzałam dalej.

Mama chciała, żeby została Pani ­nauczycielką?

Tak, bardzo. Kazała mi się uczyć nawet w wakacje. Cały zbiór zadań z matematyki czy chemii musiałam mieć przerobiony do końca sierpnia. Od dziewczyn wymagało się zresztą zawsze więcej, bo przecież one musiały być idealne, grzeczne, pokorne i usłużne. Do tej pory mam takie odruchy, których nie mogę wyplenić. Gdy siedziałam z mężczyznami na sali konferencyjnej i któryś zwrócił uwagę, że należy przynieść dokumenty czy pomoce naukowe, to ja pierwsza się podnosiłam, żeby to podać, bo byłam wychowana w takiej kulturze. Zauważyłam też, że Polki nie reagują na seksistowskie teksty facetów. Są nauczone, żeby zbywać takie zachowania uśmiechem.


Czytaj także: "Polska wieś to wymarzone miejsce dla literatury": Michał Sowiński o prozie Wioletty Grzegorzewskiej i Weroniki Gogoli


Prawie udało się Pani zostać tą nauczycielką.

Nie do końca. Nie po to przecież studiowałam literaturę, żeby zostać nauczycielką!

A po co?

Chciałam się rozwijać literacko, studiować teorię literatury, ale okazało się, że więcej nauczyłam się od mojego licealnego profesora. Więc sam pan widzi, że awans społeczny i studia nie są jakoś ściśle ze sobą związane. W moim liceum prof. Bednarski był niesamowicie wymagający. Musieliśmy po każdym semestrze zaliczyć kilkadziesiąt utworów wykutych na pamięć. Do tej pory wiele z nich pamiętam. Byliśmy wytresowani w starym systemie szkolnym, w którym przede wszystkim liczyła się pamięć. Po latach wiem, że taka praca też jest ważna, nie zrezygnowałabym z tego w nauczaniu. Rycie na pamięć uświadamia, jaka jest wartość języka. Może teraz bardziej ważylibyśmy słowa. Ja ważę.

Awansowała Pani społecznie?

Nie zastanawiam się nad tym. Nie wiem. Żyję jak prekariusz czekający na przelew czy włóczęga bez własnego domu żyjący na pograniczu kultur Środkowej Europy i Zachodu, dlatego to pojęcie jest dla mnie wydmuszką.

Polacy są pogodzeni ze swoją chłopską tożsamością?

Zdecydowanie nie, stąd te wszystkie kompleksy.

Jakie?

Wciąż próbujemy nadać własnemu narodowi wyjątkowe znaczenie. A przecież nie jesteśmy wyjątkowi bardziej niż Słowacy, Ukraińcy, Czesi czy Niemcy. Bylibyśmy tacy, gdybyśmy na pierwszym miejscu postawili wielokulturową przeszłość. I mówili o tym, że w Polsce żyli obok siebie Żydzi, Łemkowie, Cyganie i Tatarzy. Gdybyśmy w 1989 r. postawili na edukację i rozwijali tolerancję, temat uchodźców byłby dzisiaj przezroczysty, bo związany z pomocą bliźniemu.

(Cisza) Muszę stawiać tyle tez na temat Polski, od kiedy jestem w kraju. Ciągle mnie o to pytają. Z czego to wynika?

Jesteśmy ciekawi, co ma o nas do powiedzenia polska pisarka mieszkająca za granicą. Nie zauważyła Pani, że Polacy są w sobie zakochani?

Zauważyłam to u siebie. Kiedy czytam w Anglii o jakiejś wielkiej kobiecie – pisarce, aktorce czy artystce – która ma polskie korzenie, to jestem dumna.

Wciąż czuje się Pani Polką?

Jak najbardziej.

Ale co to znaczy?

Tworzę po polsku i mam zakodowanych wiele polskich odruchów i sposobów myślenia. A co najważniejsze, byłam wychowana w katolickiej wierze, z czego już się nie uwolnię do końca życia.

Dlaczego próbowała się Pani od niej uwolnić?

Bo odczuwałam lęk i opresję związaną z Kościołem. Straszono mnie na lekcjach religii szatanem, co dosyć silnie odreagowałam. Ale katolikiem zostaje się na całe życie. Ma to swoje dobre i złe strony.

Czym są te polskie odruchy, o których Pani wspomniała?

Znajomi z Zachodu powiedzieli mi, że zachowuję się jak Polka. Trochę melancholijnie, bez wiary w siebie, niepewnie i zbyt emocjonalnie.

Wróciła Pani na Hektary? Zmieniła je Unia Europejska?

Tak. Są nowe ulice, kurze fermy, oczyszczalnie ścieków. Nie rozpoznałby pan Hektarów z lat 80. Tamten świat nie istnieje. Ducha tamtych lat i tamtej prowincji wywiało. Już nie ma kolektywnego życia, nie ma wspólnoty.

To co jest?

Powiem jak mój dziadek: „Teraz to już jest po ptokach”. Ludzie żyją tak jak w mieście, wpatrzeni w telefony, wolą jechać w niedzielę do galerii handlowej i nie wpatrują się już w rzekę, las. Nie obchodzi ich wspólne świętowanie i śpiewanie. Skończyło się.©

 

WIOLETTA GRZEGORZEWSKA jest poetką i pisarką, mieszkającą na stałe w Wielkiej Brytanii. Pochodzi z Rzeniszowa, wsi w województwie śląskim. Opublikowała książki poetyckie: „Wyobraźnia kontrolowana. Parantele”, „Orinoko. Inne obroty” oraz dwujęzyczny wybór wierszy „Pamięć Smieny/Smena’s Memory”. Właśnie ukazała się jej nowa powieść „Stancje”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2017