Kolorado

Przez 10 lat mieszkała z dziećmi w ogrodowej szopie. Potem w jej życie wkroczył książę Karol.

30.03.2010

Czyta się kilka minut

Kinga Wasilewska przed swoim domkiem na skraju Kampinosu, 2004 r. / fot. Fundacja Nadzieja /
Kinga Wasilewska przed swoim domkiem na skraju Kampinosu, 2004 r. / fot. Fundacja Nadzieja /

Władczyni wynajęła koparkę z wielką łychą. Stanęli w kręgu. - Nareszcie - szepnęła Ula z Kartonowego Domu. Patrzyli, jak łycha unosi się i jednym ciosem rozrywa pokryty dziurawą papą dach. Przez pięć godzin w skupieniu towarzyszyli ceremonii grzebania przeszłości, jakby się upewniali, że od tego nie ma odwrotu. - O, mój podręcznik do historii! - zawołał nagle Wojtek z Kartonowego Domu, i wygrzebał go. Władczyni pomyślała, że ta scena odsłania cząstkę wiedzy o zmartwychwstaniu: to prawdziwe nie odcina pamięci. Cóż by znaczyło, gdyby nie punkt odniesienia? Powiedziała dzieciom: "Pamiętajcie: tu był Kartonowy Dom".

Przed zmartwychwstaniem Władczyni umierała. Najbardziej w wieku 15 lat. Ojciec uczył ich stolarki - ją i sześcioro rodzeństwa. Miał w Łodzi warsztat. "Tata, ja nie chcę" - powtarzała. Ale ojciec nie z tych, co słuchają. Za opór karał. Mówił: "Z zabawy nie ma pożytku, z pracy jest" - i od małego ganiał do warsztatu.

Jej dzieciństwo: krwawiące od drzazg palce, trociny we włosach i butach. Muzyka: rozdzierające borowanie wiertarki na przemian z marszowym szast-prast piły i tępym szelestem papieru ściernego. - Jak ja tego nienawidziłam! - wzdryga się Władczyni. Bo ciągnęło ją do koni.

Dlaczego konie zawróciły jej w głowie, trudno dziś ustalić - może przez to, że nawet w zaprzęgu wydają się wolne? Zdała egzaminy do technikum hodowlanego, ale ojciec ją stamtąd zabrał, zaprowadził do stolarskiej zawodówki. - To był koniec życia. Umarłam. - Władczyni kładzie ręce na stole, drobne, ze zgrubiałymi palcami, krótkimi, okrągłymi paznokciami, jak u górników obrysowanymi niezmywalną czarną obwódką. Te palce chciała sobie poobcinać na frezarce, by pokazać ojcu, że stolarką nie zostanie. Jeden uszkodziła, ale jak buchnęła krew, to go owinęła i poszła do warsztatu jakby nigdy nic. Bo nad frezarką przyszedł jej do głowy lepszy plan ratunkowy: ucieczka.

Akurat niedaleko otworzyli stadninę. Tego dnia, kiedy skończyła 18 lat, spakowała plecak i bez słowa wyszła. Właściciele wolnych pokoi nie mieli, więc przez pół roku mieszkała z koniem w boksie. Jak nie dogadywała się z szefostwem, zmieniała miejsce. Jej stajenne podróżowanie to czas ciszy. Władczyni tłumaczy: stajnia ma coś z sanktuarium. Człowiek i zwierzę w symbiotycznym pojednaniu. Między końskimi grzywami a ludzkimi krokami plącze się metafizyka. Stajnię wybrał sobie na narodziny sam Bóg. W stajni Władczyni przestała umierać.

Przed zmartwychwstaniem spadała, najczęściej nocami. Śniło się jej, że jak kamień leci w dół. Krzyczy, wymachuje rękami, rozgląda się: wokół żywej duszy, tam, gdzie powinno być podłoże, nie ma dna. Budzi się: serce wali, w gardle sucho. Na Mazurach noce są cięższe, głębsze, spadało się dłużej - całe pięć lat. Jak poznała Kulturystę, myślała, że spadać przestanie. Był krzepki, miał pod Mrągowem gospodarstwo i stajnię - taki facet, co to spojrzysz i od razu czujesz opokę. Ale po ślubie poczuła pięści.

Kulturysta, inaczej niż ojciec, nie z gniewu bił, tylko z pasji. A tu urodził się Oskarek, potem Ula, na końcu Wojtek. Życie toczyło się w zawieszeniu. - Ni to śmierć, ni życie - mówi Władczyni. Latem chodziła z dziećmi nad jezioro, do lasu - wygłupiali się, chciała, żeby nauczyły się śmiać. Wieczorami w stajni (sześć koni tu było) chlipała z tęsknoty za zmartwychwstaniem. Kiedyś widzi przez okno: jakiś chłopak krąży wokół ich śmietnika, pyta, czy może poszukać butelek. Raz przyszedł, drugi. "A tyś kto?" - zagadnęła w końcu. Opowiedział: osiem lat w więzieniu za udział w napadzie rabunkowym, teraz nikt nie chce go do pracy, brat wyrzucił go z domu, z żoną i dwuletnim dzieckiem mieszka pod namiotem.

Był kwiecień, nocami trzymał mróz. Oporządzała pokoje dla letników na sezon, roboty przy tym było co niemiara. "Dopóki wczasowicze nie przyjadą, możecie w tych pokojach mieszkać" - powiedziała, bo przecież on też od czegoś uciekał, też szukał. Żonę Włóczęgi postawiła przy garach, jego pognała do obrządku. ("Darmocha demoralizuje. Nie ma zmartwychwstania za darmo"). Raz posłała go po sprawunki do miasta. Dała stówkę i 5 zł na pekaes. Wrócił z rachunkiem i resztą, a piątkę oddał. "A bo okazją pojechałem" - powiada. Żegnali się pod koniec maja. "Ty się już nie cofniesz, prawda?" - spytała. A on się rozpłakał.

Władczyni zrozumiała, że na tym świecie błąka się wielu przedzmartwychwstańców.

W pierwsze wrześniowe dni nad jeziorem snuły się takie mgły, że unosiły pasące się na łące konie - nie miały nóg, tylko momentami ukazywały się ich łby i torsy. W sklepie po byłym geesie ekspedientka na widok sińców na twarzy Władczyni westchnęła: "Oj, te chłopy".

Tej nocy Władczyni spadała tak gwałtownie, że nad ranem nie mogła złapać tchu. Do jednego worka spakowała dziecięce rzeczy, do drugiego swoje. Poszli na przystanek. Oskarek miał pięć lat, Ula cztery, Wojtuś trzy. A ona żadnej wizji, co dalej. - Uciekłam po raz drugi - mówi, pokazując mocne zęby w zadziwiająco dziewczęcym uśmiechu.

Chciałoby się nacisnąć guzik aparatu, żeby zatrzymać widok tej czwórki dekadę później, w marcowe popołudnie 2010 r. Siedzą na drewnianej ławie przy drewnianym stole w Drewnianym Domu na skraju Puszczy Kampinoskiej. Władczyni w środku, po lewej stronie Oskar, korpulentny okularnik z miną zarządcy rodowego skarbca, po prawej tuli się Ula o eterycznej twarzy Madonny, kontrastującej z furą rozbrykanych włosów, Wojtek z głową podpartą na łokciu z półotwartymi ustami łowi każde słowo niczym wygłodniałe pisklę (z poddasza schodzi Dominik, 15-letni syn Niespodzianego, od niedawna z nimi, wyciszony, obserwator - podkłada szczap do kominka) - portret rodziny po przejściach. Jego rys dominujący: zespolenie.

- Z pierwszych miesięcy po ucieczce mało pamiętam - mówi Oskar. Młodsze nie pamiętają wcale. Tylko Władczyni nie zapomni zapachu taniej garkuchni roznoszącego się po łódzkim schronisku dla samotnych matek, wymieszanego z zapachem kawy i papierosowego dymu. Kawa i papierosy - bożki tego miejsca; skąd wytrzasnąć na nie pieniądze, gdy zasiłek się skończy, jak załapać się na paczkę "lajtów" - to najważniejszy temat schroniskowych rozmów. W tym papierosowym dymie kobiety snuły się bez pragnień, bez perspektywy. Istoty wygasłe. A Władczyni gasnąć nie chciała.

Jakoś w połowie września w schronisku pojawia się ojciec. Jak to on - chmurny. Siadają. Milczą. "Dawno temu - odzywa się w końcu ojciec - działkę kupiłem pod lasem, w Lesznie. Nic tam nie ma, tylko stara altana. Jak chcesz, to tam sobie jedź".

Wtedy Władczyni pojęła, że zmartwychwstanie nie idzie na łatwiznę, wymaga zadziwień.

Leszno dzieli od Łodzi ze 150 km. Pojechali. - Trzeci raz uciekłam - podlicza Władczyni.

Jesień zaczęła się deszczowo; działka na wygwizdowie, szli drogą w błocie. Nad lasem krążyły kanie. "To gdzie będziemy mieszkać?" - zapytał Oskar. "A tu" - pokazała Władczyni. Altana, właściwie szopa, miała ściany z płyt pilśniowych, z jednej, zamiast płyty, zwisała płachta folii. "Kartonowy Domek" - powiedziała Ula. Uprzątnęli gałęzie i zbutwiałe liście. "Zrobimy sobie królewskie łoże" - rzekła Władczyni kartonowych włości: rozścieliła jedyną kołdrę, zrzuciła na nią wszystkie swetry i kurtki. Ziąb okropny - spali przytuleni ciasno jak sardynki w puszce. Tak co noc. We dnie toczyło się bitwy.

Np. bitwę o wodę. Na podwórzu był dół. Żeby z niego zaczerpnąć, trzeba było wwiercać się abisynką. "Giermkowie, do boju!" - rzucała rozkaz Władczyni i zaczynali pompować. Nie było prądu. "Czas rozświetlić komnatę" - dawała znak i o zmierzchu zapalali świece. Wieczorami wychodzili na drogę, popatrzeć, jak po czarnym niebie snują się białe dymy. Każdy dawał świadectwo, że tam, skąd się wydobywa, jest sucho, ciepło. "My też będziemy mieli dym" - obiecała Władczyni. Poszła do sąsiada, co pracował w Agencji Mienia Wojskowego. "A nie macie tam na demobilu jakiejś kozy?". Mieli.

Na tej kozie Władczyni zaczarowywała kartofle - kupiła ich worek od chłopa. Żyli z 380 zł alimentów, więc na nic innego nie starczało. Do żadnej pracy przyjąć jej nie chcieli, bo samotna z trójką dzieci. "Zrobię wam królewskie danie - zapowiadała Władczyni. - Czary mary" - zataczała łyżką kręgi nad fajerką i raz kartofle przeobrażały się w złociste frytki, innym razem w śnieżne kopytka lub purée - tak od rana do wieczora. Kiedyś Wojtek mówi: "Jestem głodny. Daj mi coś dobrego". A Władczyni od tych słów aż się zachwiała. "Wyobraź sobie - powiedziała - podwójnego hot-doga i wielkiego shake’a. I do tego lody czekoladowe z bitą śmietaną. I miej ten obraz przed oczami, bo niedługo się spełni".

Jak to powiedziała, pobiegła do lasu. Krzyknęła, aż wzbiły się do lotu spłoszone gawrony. Nazajutrz, w gminie, tak mówi do Wójta: "Jak mi nie przyjmiecie dzieci do przedszkola, stanie się tragedia". Wójt na to: "Nie da rady. Trzeba by złamać przepisy" (żądali 300 zł na dziecko). "To złamcie!". Podrapał się Wójt w głowę, sapnął. Jedno dziecko kazał przyjąć legalnie, dwoje na czarno - tak że przynajmniej jeden ciepły posiłek tam jadły.

Pewnego dnia, jak już nie miała ani grosza, poszła do opieki społecznej. Dali 50 zł. Idzie Władczyni z tym banknotem, zapłakana (w Kartonowym Domu nie płakała nigdy), bo nie wie, co najpierw kupić: mleko, olej czy chleb, a może mydło i proszek do prania? A tu wyrasta przed nią Wójt, wyjmuje z kieszeni dwie stówki i powiada: "Pani ich potrzebuje". Taki wójt.

W tym czasie w jej życiu objawia się nieoczekiwanie jeszcze jeden dobrodziej: las. Zbliżają się święta. Z gałęzi i szyszek Władczyni komponuje stroiki i choinkowe ozdoby. Z ich sprzedaży w Kartonowym Domu od czasu do czasu pojawia się prawdziwe masło, dżem. Leśne wędrówki przywołują zapach drewna w stolarni ojca. W wyobraźni moszczą się jakieś zarysy, kontury, półwizje.

Przed zmartwychwstaniem Władczyni sądziła, że przypadki - jak ból, krzesło, świt albo placek śliwkowy - po prostu są. Teraz myśli: przypadków nie ma. Jest logiczny ciąg zdarzeń. Metodyczny desant z rejonów, gdzie kończy się władza ludzkiego rozumu.

Takie zdarzenie. Oskar pewnego dnia, gdy już chodził do szkoły, skarży się: "Dzieciaki się śmieją, że mieszkam w Kartonowym Domu". "Nieważne, gdzie mieszkasz - na to Władczyni - tylko, co tu masz" - pokazała na głowę i serce. Ale gdyby nie ta Oskarowa skarga, czy pomyślałaby: "może i dom kartonowy, ale takiego podwórka, jakie wam wyczaruję, nikt w okolicy jeszcze nie widział!"? Czy poszłaby do lasu po drewno?

Narzędzi oprócz siekiery, ręcznej piły i wiertarki nie miała. Starczyło. Nie mija parę tygodni, a na podwórzu przy Kartonowym Domu zaczynają wznosić się drabinki, ruchome mostki i wieżyczki, huśtać się huśtawki i kusić chatki Baby Jagi. Na początku palce ma Władczyni sztywne, jeszcze onieśmielone, ale co szczebelek w drabince, to bardziej poddające się przygodzie tworzenia, radości okiełznywania materii. Niebawem po okolicy gruchnęło: w całym Lesznie nie ma takiej Drewnianej Krainy! I oto w stronę Kartonowego Domu ciągną gapie. Bywa, trzydzieścioro okolicznych dzieci hasa na podwórzu z jej własnymi. A wrzask przy tym taki, jakby świat stanął na głowie.

Drugie zdarzenie: pod Kartonowym Domem zatrzymuje się samochód. "Niech mi pani sprzeda te cudeńka - proponuje przyjezdny. - Dzieciom w ogrodzie postawię". Czy gdyby nie ta wizyta, Władczyni przyszłoby do głowy, że skoro nieznajomemu spodobały się jej drewniątka, to może spodobają się też innym? Nagle z zarysów, przeczuć wyłania się jasno wytyczony szlak, szlak drewniany: - Pomyślałam, trzeba nim podążyć, to moja, stolarki, droga.

W lecie sypnęły się zamówienia: na placyki zabaw, meble ogrodowe, altany.

Drzewo kupuje z Puszczy. Bierze piłę motorową i sama ścina. ("Trzeba wiedzieć, jak ciąć, na jaką stronę drzewo zrzucić, w którym miejscu przyłożyć piłę, gdy krzywe"). Nieraz dziennie i sto drzew na 18 metrów wysokich potrafiła położyć. Potem targało się je na brzeg lasu, brało się spod sklepu chłopa z ciągnikiem i transportowało na przykartonowe podwórze. Później przez trzy dni ręką ani nogą nie sposób było ruszyć.

Jak zarobiła pieniądze za pierwszą altanę, obwieściła w Kartonowym Domu: "Kupimy konia". W zimie, po sezonie, nie zawsze było co do garnka włożyć, ale koń był. Inni swoje dzieci podwozili do szkoły autami, ona koniem. Gdy tak sunęli stępa, Władczyni w środku, dwoje młodszych z przodu, najstarszy z tyłu, cała wieś się oglądała. "Wy to macie fajnie" - zazdrościły dzieci z murowanych domów. Na to wspomnienie Władczyni się uśmiecha.

Dachu Kartonowego Domu nie dało się już załatać. W deszczowe noce spadające krople przeganiały sen, ziębiąc powieki, nosy. Trzy razy o mało nie spalili się żywcem - woda podmyła elektryczne kable (bo mieli już prąd). Władczyni marzyła ("bez marzeń do zmartwychwstania nie dojdziesz"): powiększy Drewnianą Krainę; znajdzie gdzieś kawałek ziemi, zbuduje plac zabaw, z barkiem, grillem, sprowadzi konie, postawi altanę, w której będzie wytwarzać ogrodowe meble - taki ośrodek dla relaksu i terapii. Zarobi. Zburzy Kartonowy Dom i wybuduje drewniany - żeby dzieci, zanim pójdą w świat, wiedziały, co to grunt.

W pośredniaku dawali dofinansowanie 12 tys. zł dla bezrobotnych, co chcą założyć własną działalność. Napisała wniosek: "Potrzebuję wsparcia na zakup maszyn". Urzędniczka, jak podanie zobaczyła, w śmiech: "Ani grosza pani nie dostanie!" - mówi z satysfakcją. Dlaczego? "Bo baba do robienia mebli ogrodowych się nie nadaje".

W logicznym ciągu zdarzeń tu mogłoby nastąpić pęknięcie. Logiczny ciąg wydarzeń z pęknięcia czyni atut.

Z początkiem 2004 r. Władczyni wieszającej pranie wpada w ucho informacja z lokalnego programu telewizyjnego: w Warszawie powstała Fundacja Pomocy Bezrobotnym i Biednym, pomaga stanąć na nogi takim, którzy mają pomysł na własny biznes. Nazywa się "Nadzieja". Kiedy jeszcze tego samego dnia Władczyni wsiada do autobusu, który wiezie ją do Warszawy, nie ma pojęcia, że w jej los wkroczył brytyjski następca tronu.

Było tak: na pokładzie samolotu lecącego z Warszawy do Rzymu poznają się Przedsiębiorca z Wielkiej Brytanii, ożeniony z Polką, i Biskup z Warszawy. Przedsiębiorca: "Bezrobocie u was ogromne. Ludzie w rozpaczy. Na kredyt nie mają szans. Wielu można by pomóc, dać wędkę". Zanim wylądują, Anglik opowie Biskupowi o owocach działalności Fundacji Prince’s Trust, założonej przez księcia Karola, która wspiera finansowo pomysłowych bezrobotnych. Biskupowi ta idea przypada do gustu. Kilka miesięcy później startuje - wzorowana na brytyjskiej - fundacja polska. Współtworzy ją Archidiecezja Warszawska.

Prezes Fundacji pamięta wizytę młodej kobiety z włosami po męsku ostrzyżonymi, z ognikiem w oczach: - Na początku to wydawało się nierealne: do wyrobu mebli potrzeba tytana. A ona jeszcze chciała prowadzić ośrodek. Ale była uparta. Przekonywała: "Dajcie mi szansę". Daliśmy.

Władczyni: - Po raz pierwszy ktoś we mnie uwierzył.

Działkę wydzierżawił miejscowy Proboszcz ("jak kiedyś będzie miała pani pieniądze, to pani zapłaci"). 30 tys., jakie dostała z "Nadziei", starczyło na zakup najpilniejszych materiałów i maszyn. "Tu będzie - powiedziała Władczyni do dzieci, gdy karczowali teren - nasze Kolorado".

Mówi, że przełom domaga się celebracji. Kończy się zima, topisz marzannę; zaczyna się życie, grzebiesz śmierć.

Tuż przed otwarciem Kolorada pojechała na Bemowo, do tego miejsca, gdzie stajesz na skraju przepaści, przypinają cię lateksową liną, która ciągnie w dół, jakby komunikowała: za późno, żeby się cofnąć. Boisz się jak cholera. Myślisz w popłochu: "Boże, co ja tu robię?". Zamykasz oczy, zaciskasz pięści. Fruniesz.

Nieuchwycona fotografia: Władczyni Drewnianej Krainy skacząca na bungee w rytualnym wiwacie na cześć zmartwychwstania. Odtąd przestała spadać we śnie.

Nie ma na świecie takiego drugiego Kolorado. W tygodniu walą tu szkolne wycieczki, w weekendy warszawiacy z dziećmi, całe rodziny. Zdarza się: i dwie setki naraz brykają. Atrakcji co niemiara. Oskar (lubi kucharzyć) uwija się przy grillu, Ula (ma zdolności manualne) prowadzi zajęcia lepienia cudeńków w glinie, Wojtek (gada ze zwierzętami) pokazuje, jak się doi kozy. Po drewnianych stołach przebiega, stukając racicami, łakoma świnka Lucy, złodziejka kiełbasek. Władczyni uczy jazdy konnej, z końskiego grzbietu dogląda całości.

Ale najważniejsza w Kolorado jest trampolina. Kiedyś do ośrodka przyjechały niewidome dzieci z Lasek. Niewidzący, gdy nie czuje gruntu pod nogami, to wpada w panikę. Wszyscy patrzą, a Wojtek bierze za rękę jedną dziewczynkę, mówi: "nie bój się" i delikatnie prowadzi na trampolinę. Opiekunowie krzyczą: "nie, nie!", dziewczynka sztywna, trzyma się Wojtka kurczowo, a ten rozhuśtuje trampolinę powoli, ostrożnie, i widać, jak z sekundy na sekundę lęk słabnie, ustępując miejsca zachłannej, radosnej ciekawości. A tu już Ula i Oskar pomagają wejść następnym odkrywcom.

Scena, która pamięci nie umknie: kilkuletni niewidomi z całych sił odbijający się od umykającego podłoża, od ciemności. Po tym wydarzeniu trampolinę zainstalowano w Laskach.

Na tej trampolinie każdego lata pod gołym niebem spali, przez pięć sezonów. Szóstego roku powrotu na zimę do Kartonowego Domu nie było, bo się walił.

- Po zmartwychwstaniu niepowodzenia nie dołują, bo ma się moc - tłumaczy Władczyni.

Nie masz pojęcia, jak w parę miesięcy wybudować dom, ale wiesz, że to się stanie, choć na ten dom potrzebny jest kredyt, na kredyt - stała praca. W gazetach pełno anonsów: "do warsztatu stolarskiego przyjmę", ale jak Władczyni się zgłasza, to pytają: "Pani w imieniu męża dzwoni?". Nie, swoim. "A to dziękujemy". W tym rzemiośle kobiecość to element podejrzany, obcy.

Jednego wieczora Oskar, ni stąd, ni zowąd, mamrocze po nosem: "Powinnaś mieć mężczyznę". Po co? "Bo o pewnych sprawach można pogadać tylko z facetem".

Mężczyzny w przeczuciach Władczyni nie było. Był w logicznym ciągu zdarzeń. Jesienią Władczyni nadal szuka pracy. Telefonuje do właściciela warsztatu w Grodzisku. "Ma pani prawo jazdy?" Tak. "Proszę przyjechać". O nic więcej nie pytał. Dał etat, wzięła kredyt.

Tak objawił się Niespodziany.

Szczątki Kartonowego Domu, których nie zgarnęła łycha, przegnał wiatr. Fundamenty pod Drewniany wylali w miejscu po starym. "Czy będą mnie teraz wołać »Ula z Drewnianego Domu«?" - spytała Ula. Tak.

Spieszno im było; chcieli zdążyć na Święta Zmartwychwstania. Zdążyli. Że brakuje jeszcze podłóg i mebli? No to co? Jest Dom. Władczyni zatelefonowała do ojca: "Tata, ja buduję drewniane planety, jak chciałeś, postawiłam dom. Ja mam piękne życie" - bo chciała, żeby poczuł dumę. Ale nic nie odpowiedział. Przed zmartwychwstaniem pomyślałaby: bez łaski. Teraz myśli: poczekam.

Drewniane wizje pędzą do przodu. Na ziemi, na której stworzyła Kolorado, Władczyni widzi teraz Drewniany Skansen: z polską chatą, karczmą, stadniną, małym ZOO. Z trampoliną aż do nieba.

W wizjach Niespodziany jest obok. Chciała, żeby też poczuł moc. Zabrała go na bungee. A on: "Nie jestem gotowy". Stanęli na górze. Na dole dzieci, cała czwórka. Między górą a dołem 90-metrowa ściana. "Ja też się boję" - mówi Władczyni. Ale spięli się razem, wzięli za ręce. "Jak teraz się odważymy - powiedzieli sobie - to przeskoczymy wszystko". Skoczyli.

***

W roli Władczyni wystąpiła Kinga Wasilewska. W rolach drugoplanowych, lecz ważnych: Niespodziany - Jarosław Bryłkowski, jej partner. Wójt - Andrzej Cieślak. Proboszcz z Leszna - ks. Andrzej Tokarski. Przedsiębiorca - David Thomas, szef Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej. Biskup - Piotr Jarecki. Prezes Fundacji Nadzieja - Jan Kabicz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010