Po drodze

Lubelszczyzna. Mazurska wieś. Beskid Żywiecki. Podlasie. Cztery opowieści bez adresu, za to z wieloma przedmiotami.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Siedliszcze w gminie Wola Uhruska, lipiec 2017 r. / KRZYSZTOF STORY
Siedliszcze w gminie Wola Uhruska, lipiec 2017 r. / KRZYSZTOF STORY

Dawno temu byłem w Bieszczadach i powiedziano mi, że pani Krysia robi najlepsze pierogi w Wetlinie. Miała ruskie, z mięsem, ze szpinakiem, z kozim serem i z czosnkiem niedźwiedzim. Robiła też uszka, kosztowały 20 groszy i były misterne. Spytałem o adres, a wszyscy spojrzeli na mnie jak na idiotę.

Kilka lat później prowadziłem projekt reporterski, w którym jechałem przez Polskę i w każdej miejscowości szukałem tego samego adresu. Konkretnej ulicy i numeru domu. Ludzie zapraszali do siebie, opowiadali. Ale we wsiach bez nazw ulic to nie miało sensu.

Nikt tam nigdy nie szedł pod trójkę, nie szukał numeru 54. Szło się do Józka, do baru, po pierogi z niedźwiedzim czosnkiem. Szło się w lewo albo w prawo. Szło się do jednego, a po drodze spotykało się wszystkich innych. Po drodze było zawsze, bo przecież nie było żadnej innej drogi.

W takich miejscach zapominałem o swoim projekcie szukania opowieści spod tego samego adresu. Starałem się zachodzić jak wszyscy. Wtedy w Bieszczadach powiedziano mi, że w lewo, sto metrów za most, dom o łososiowej elewacji, ganek z prawej strony. Pani Krysia właśnie suszyła koźlaki. Tak jakoś wyszło, że opowieści „bez adresu” są nieco inne. Dużo w nich przedmiotów.

Przedmiot pierwszy

Ciągnik Ursus z 1976 r. Czerwony. Bez budy, wszystko ma na wierzchu: osie, koła, światła. Z tyłu na stałe przyczepiony ­trójkąt ostrzegawczy. Od 40 lat pracy i ­przeróbek pochylił się na lewo, zmarniał i przybrudził. Ale jeździ.

Zaprosił mnie na swoje ranczo, piliśmy herbatę na tarasie. Na co dzień mieszkał w Chełmie, czasem przyjeżdżał tu z żoną, teraz zabrali wnuka. 10-letni Bartek szalał na skuterze po piaszczystych pagórkach na północ od drogi. My usiedliśmy na ganku, on rozlał piwo do szklanek z uszkiem, żona zrobiła jajecznicę. Dookoła nas w większości puste chaty i szyldy „Sprzedam” z numerami telefonów. Mała wieś, gmina Wola Uhruska. W ciągu ostatnich 20 lat wyjechała stąd połowa mieszkańców.

Miał siwy zarost i ogorzałą twarz zwieńczoną czapeczką z daszkiem w moro. Flanela w biało-niebieską kratę i spodnie trzymane przez grube, parciane szelki. Na ręce czarny zegarek i dłonie, które całe były pracą. Wyglądał jak zabytek i mówił, że tak się czuje.

Żona narzeka na lubelskie wsie: – Co jeden to chleje, siedzą pod sklepami, zamiast pracować. Wiem, że mało płacą, ale płacą. Ale tu, jak dostanie 800, to 800 musi przepić. Można by kilka złotych odłożyć, pomału się piąć. A tu, jak gówno dostanie, tak gówno wypije.

Chałupa 200 metrów dalej należała do kogoś z rodziny. Historię miała taką samą jak inne. Rodzice umarli, dzieci wyjechały, chaszcze wyrosły, grzebieni do dziś leżących na parapecie nie miał kto zabrać. Oni tu przyjeżdżają, bo lubią, są na emeryturze. Pakują się zawsze do starego poloneza, rdza go bierze z każdej strony. Mają 2,7 hektara pszenicy, która się w ogóle nie opłaca. Z Unii dostają 2900 rocznie, więc starcza na paliwo.

– Do ciągnika?

– Nie, do poloneza.

Ciągnik stoi w stodole. Uchylamy drewniane drzwi. Trzeba jeszcze przynieść akumulator, bo ursus dzieli go z polonezem. Traktor odpala od pierwszego strzału.

– Widzisz, zabytki jeszcze coś potrafią.

Przedmiot drugi

Zestaw osełek do noży żywiczarskich. Są tak wąskie, że ­Krzysztof używa słowa „osełeczki”.

Ogromna stodoła stoi na uboczu mazurskiej wsi. Dookoła nie ma nic, Węgorzewo jest siedem kilometrów dalej. Krzysztof schował się tu przed światem, którego szczerze nie lubi. Stodołę przerobił na dom. Na dole ma trzy pokoje i garaż, w którym na pamiątkę trzyma malucha oraz od lat buduje i remontuje łódź. Na poddaszu postawił kilkanaście prycz i podnajmuje je, gdy zjeżdżają sezonowi pracownicy. Ma 81 lat, prosi, by nie robić mu zdjęć, bo mówi, że jest brzydki.

Kiedyś mieszkał wśród ludzi, miał swoją daczę, a przy niej plantację choinek. Kiedyś schodził z tarasu i pies ugryzł go w nogę. To była suczka, którą ktoś wrzucił do jeziora z cegłą przywiązaną do nogi. Wygrzebała się i schroniła pod deskami. Od tego czasu Krzysztof woli psy od ludzi. Teraz siada na plastikowym krzesełku i zaczyna monolog.

– Chaos jest w moich historiach, bo za dużo mam tych wspomnień. Przepraszam. Urodziłem się w 1936 r., mój ojciec był nadleśniczym w Augustowie. Wykształcony, po carskim gimnazjum i studiach w Poznaniu. We wrześniu 1939 Ruscy przyszli, bo mundurowych wywozili. Wchodzą, spotykają służącą, schodzi do nich matka. A ojciec wszystko słyszał z góry i bryknął przez okno z pierwszego piętra. Przez rok siedział w augustowskim lesie.

My uciekliśmy do Generalnej Guberni, na niemiecką stronę, na południe od Warszawy. Byliśmy bez niczego. Jakaś komórka na jakiejś działce. I my tam koczujemy. Kto miał dokumenty, dostawał kartki na bochenek chleba. Myśmy chodzili pod sklepy. Ja miałem trzy lata, siostra pięć. Ktoś kazał sklepowej odkroić kawałek, dał nam. Jeden nauczyciel dał cały bochen. Do naszej komórki zaglądali ludzie z Żółwina, jak szli na pociąg w Podkowie Leśnej. Kobieta przyniosła matce kurę. To były intuicyjne sprawy.

Raz poszedłem sam, żebrać. Sklepowa, Foks się nazywała, pyta: czyj ty jesteś? Mamusi. Wojtek, daj mu chleba. Ona pod ladą miała syna, dzieciaka w moim wieku. Pamiętam, że mama mnie okrzyczała, poleciała do Foksowej zapłacić. Po wojnie Wojtek został dyrektorem ośrodka sportowego i mnie zatrudnił jako kierowcę. Znowu mi dawał chleba.

Nie miałem pięciu lat, jak widziałem śmierć. Zaraz za naszą działką była ściana lasu, koniec drogi, a przed lasem głęboki rów. Podjechała niemiecka buda, wyprowadzili trzech, zastrzelili, zrzucili do rowu.

Heniek, mój ojciec, przetrwał w lesie. On sobie zawsze radził. Znał i niemiecki, i rosyjski. W czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. był zwiadowcą. Zastrzelili mu konia na zwiadzie, całą noc przeleżał pod bruzdą w polu. Zakręcił się koło kacapów, aż im ukradł konia. Koń był tak malutki, że ojciec prawie nogami do ziemi sięgał. I tak niedożywiony, że bał się jeść, tylko korę na drzewach lizał. Zakumplowali się, bo konie czują wnętrze człowieka. Koń kładł się obok niego i razem spali. Ojciec do końca mówił, że miał jednego przyjaciela w życiu, tego ruskiego konia.

Przedarł się do nas i poszedł kupić kartofle. Miał pieniądze, nie wiem skąd. Zatrzymali go. Sprawdzali go, czy broni nie wiezie. Nie wiózł, ale szef wachy i tak powiedział: „Skończyć go”. Po niemiecku, ojciec wszystko rozumiał. Któryś wachman wyprowadził w pole, pokazał ojcu, żeby się nie ruszał i strzelił dwa razy. W powietrze, bo to był Ślązak.

Zawsze potrafił z tego wyjść, wywinąć się temu światu. Kiedyś pojechał po mąkę, do dawnych znajomych rodziny. Kiedy wracał, zwinęło go gestapo. Wprowadzają na przesłuchanie, siedzi żandarm, a ojciec do niego płynnie po niemiecku: „Uszanowanie panu”. Zaciekawił ich. Gestapowiec go pyta, co sądzi o wojnie? A ojciec: wojna to jest akurat niepotrzebna ani panu, ani mnie. Ale czy my ją wygramy? My obaj to już przegraliśmy. A Führer? Führer już nie ma tu nic do powiedzenia.

Puścili go. Jeszcze ten gestapowiec załatwił mu pracę. Potrzebowali kogoś do żywicowania w Kampinosie, w Puszczy Mariańskiej, w Lasach Chojnowskich po drugiej stronie Warszawy. Niemcy chcieli te lasy eksploatować, a ojciec przecież był leśnikiem. Sąsiad wprowadził go do AK, dowódca powiedział, żeby brać tę fuchę koniecznie. Niemcy dali mu papiery, furgonetkę od Opla, beczki, nożyki żywiczarskie, takie skośne i te osełki. Wąskie osełeczki, mam je do dziś.

Dostał też oczywiście szofera, Niemca z karabinem. Do żywicowania zatrudnił wszystkich akowców, co się ukrywali po lasach. Urobili tego szofera, trochę na wesoło, zaczęli z nim pić. On był przeciwny wojnie, szedł, bo mu kazali. Sporo takich było. Uważał, że skoro nas napadli, to mamy prawo się bronić. Oni tym furgonem razem szmuglowali brytyjskie zrzutki. Na pace opla blitza w beczkach po żywicy wozili broń i amunicję dla AK.

W końcu wpadli. Posterunek żandarmerii, przeszukali samochód. Byli martwi w zasadzie. Ale ten Niemiec wypalił serię z automatu, trzech swoich położył. Znowu uciekli w las. Znowu się Heniek wywinął. Pan mi tylko teraz powie. Wtedy obowiązywał dekret: stu Polaków za jednego Niemca. To dobrze zrobili czy źle? Wojna to jest obłęd.

Pamiętam jeszcze tylko 1944 r. Staliśmy z kolegą, nie mieliśmy jeszcze dziesięciu lat i patrzyliśmy, jak na horyzoncie płonie Warszawa. Wiatr nosił w powietrzu ulotki, popioły, jakieś świstki. A potem się skończyło. Trzeba było żyć.

Żyłem. To chyba jedyne, co się liczy: czy będziesz się jutro ruszał, czy nie. Młody pan jesteś, jeszcze trochę szamotania masz przed sobą. A dla mnie… 80 to już dużo. Pracowałem, osiem miesięcy sprzątałem lotnisko w Chicago, po powrocie mogłem trzy domy kupić.

Ale musiałem wrócić, nie byłbym u siebie. Tutaj miałem już posadzoną hodowlę choinek. Zresztą: to, co pan wypracuje, nie jest pańskie. Zaraz może zniknąć. Tyle jest pańskiego, co pan zje. A jak pan zjesz za dużo, to umrzesz. I musisz półgłodny całe życie chodzić.

Nie ożeniłem się. Nigdy nie chciałem mieć dzieci. Za moich czasów dzieci paliło się w piecach, patrzyłem na to, jak się zabija ludzi, na to, że świat jest nienormalny. W takim świecie nie mogę sobie pozwolić na dzieci.

Ja dzisiaj patrzę na to wszystko z drugiej strony. Filozoficznie, od tyłu. I powiem panu. Śmierć to jest normalna rzecz. To jest najcudowniejsza rzecz na świecie. Bo tylko ona daje życie. Jedno żre drugie, rozkłada się i coś powstaje. My wprawdzie jesteśmy niejadalni, ale za to jest czym palić w piecu.

– Przepraszam, ma pan tu gdzieś kibel?

– Jedynkę czy dwójkę?

– Jedynkę.

– To wyjdzie pan przed stodołę. Tam jest cały świat do oszczania.

Przedmiot trzeci

389 kubków. Żaden się nie powtarza.

Łazki, Beskid Żywiecki. Gdy stanie się na tarasie i zadrze głowę, widać górę Żar. Gdy spojrzeć przed siebie – Jezioro Żywieckie. Po drugiej stronie zalewu jest szosa Bielsko–Żywiec i trochę większy świat. Czasem słychać syreny karetek, bo dźwięk niesie się po tafli.

Siedzą na tarasie. Dominika i „jej kochana córeczka” Gosia. Ma 23 lata, studiuje grafikę w Krakowie. Dominika prowadziła sklep kosmetyczny, teraz na emeryturze. Za nimi murowany dom, wnętrze obite boazerią, trzy piętra, ogródek. Takie domy kiedyś budowało się dla przyszłych pokoleń, a potem często okazywało się, że przyszłe pokolenia wcale nie chcą w nich mieszkać, bo do wszystkiego za daleko. Więc przyjeżdżają tu raz na czas, odpocząć.

Główne wejście prowadzi wprost do kuchni. Po lewej zwykły kuchenny ­krajobraz, po prawej – kubki. Prywatna kolekcja.

– Swego czasu moi przyjaciele podróżowali po świecie – mówi Dominika. – Przywozili kubki na pamiątkę, od nich dostałam pierwsze dwa. Z Mołdawii i chyba Uzbekistanu.

Dziś kubków jest dokładnie 389, to Dominika mówi z pamięci. Żaden się nie powtarza. Znajomi poprzestali na siedmiu.

– Mam swoje ulubione. Kubek z podobizną księżnej Diany jest z aukcji charytatywnej, za ponad 1500 zł. Albo kubek ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, w kształcie krowy, takiej jak z reklamy milki. Podawali w nim tylko gorącą czekoladę, specjalnie zamówiłam.

– Dali ci ten kubek czy po prostu zwinęłaś? – dopytuje córka. Dominika się uśmiecha.

Nie lubi tych ze sklepów z pamiątkami, woli firmowe. Kolekcja wygląda jak historia gospodarki w pigułce. Są wielkie marki, markety, firmy budowlane, nawet media. Jest Coca-Cola, PZU i pierwsza edycja „Big Brothera”.

– Te są trudniejsze do zdobycia. Zbieram tylko te, których nie można kupić w sklepie. To mnie cieszy, bo wtedy muszę przekupywać ludzi.

Przekupuje rozmową, uśmiechem, opowiada kawały – najczęściej stare i sprawdzone. O blondynkach, teściowych i o babie u lekarza. Opowiada o swojej kolekcji. To robi wrażenie.

– Czasem im po prostu te kubki zabieram. Bo u nich są samotne, pojedyncze, smutne takie. A u mnie jest im lepiej.

– A jak ktoś właśnie z takiego kubka pije?

– Kiedyś weszłam do perfumerii, ekspedientka miała kawę w o tym, tutaj. Powiedziałam, że ten kubek jest już mój. Ona, że przecież ma tu kawę. Ja mówię, że dobrze, bo kawy też jeszcze dzisiaj nie piłam. Ze śmiechu aż się oplułam później tą kawą.

Do kuchni w Łazkach wchodzi się jak do galerii. W kuchni jak filary stoją trzy czubki dawno ściętych brzóz. Na każdej gałązce jeden kubek, reszta tłoczy się na półkach pod sufitem. Eksponaty można wynieść na taras.

– A co, gdy gość stłucze kubek?

– Przynosi trzy inne na jego miejsce – śmieje się Dominika. – W tym domu każdy czuje się odpowiedzialny za swój kubek.

Przedmiot czwarty

Stół na dziesięć osób przykryty białym ­obrusem z sylwetkami łosi. Stoi na środku pokoju.

Wieś Gugny leży na Podlasiu, na obrzeżu Biebrzańskiego Parku Narodowego. W 2011 r. mieszkało tu pięć osób. Bronia mówi: – Ja jestem śląska dziołcha, przyjechałam z Rudy Śląskiej. Pierwszą zimę spędziłam jeszcze w starym domu, nie miałam wody. W Dolinie Biebrzy znajdziesz sporo takich wariatów jak ja. Wyjechali tutaj, daleko od miast, zgiełku, spalin. Tu są ostatnie w Polsce domy bez prądu.

Bronia mieszka 500 metrów od głównej drogi, którą i tak nic nie jeździ. Dookoła wszystko jest zielone. Już od jakiegoś czasu czuję się Podlasianką.

– Kiedyś wracałam na Śląsk i cieszył mnie zapach węgla. Dzisiaj to smród węgla. Kiedyś denerwował mnie brak pośpiechu i ploty w sklepie, które wstrzymują kolejkę. Ale zawsze marzyłam, żeby mieć widok z domu na las, i codziennie mi się to spełnia. Dzisiaj rozumiem, że tak jak musi istnieć Warszawa, tak i Gugny muszą być.

Towarzyszy jej kura Marysia i trzy koguty. W domu zrobiła 12 miejsc noclegowych, prowadzi agroturystykę. Bez gości by nie wytrzymała. Patrząc na mnie, dodaje, że musi zbudować prysznic dla rowerzystów. Najważniejszą rzeczą w jej domu jest stół w największej izbie. Mówi, że on wie najwięcej. Słyszy wszystkie rozmowy, pamięta wszystkich gości.

– Czasem potrafię nabroić. Czegoś zapomnę, przyjmę za dużo gości, potem jest problem. Kiedyś ratowała mnie jedna Brazylijka. Ona na parterze zagadywała, polewała wino, robiła atmosferę, a ja na górze czarowałam dwa dodatkowe pokoje. Na szczęście spotykam samych dobrych ludzi. Często z miasta. Lubię patrzeć, jak się brudzą, jak są przez chwilę bliżej natury. Lubię to, że potrzebują dotknąć ziemi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020