Adres: Polska

Starzy i młodzi, biedni i bogaci, brzydcy albo seksowni. Pochodzą z wielkich miast albo wiosek. Nie wiedzą, ile ich łączy.

30.07.2019

Czyta się kilka minut

Włocławek, 2017 r. /
Włocławek, 2017 r. /

Dzwonię pięć razy. Bez odpowiedzi. A przecież widzę zapalone światło. Ktoś jest w domu. Domofon działa. Furtka jest zablokowana tylko kawałkiem sznurka. Skrzypi lekko, gdy wprowadzam rower na podwórko. Rozglądam się, obchodzę dom. Szukam drzwi.

Są otwarte.

– Chwila, już schodzę! – kobiecy głos.

Bohaterów tego tekstu dzieli wszystko. Wiek, wykształcenie, zawód, pochodzenie. Nigdy się nie spotkają. Łączy ich tylko adres. Jedna ulica, jeden numer. Cicha 3.

Żaden z mieszkańców tej ulicy nigdy nie udzielał wywiadu. Nigdy ich o nic nie pytano. Dlatego ulicę nazywam Cichą. W rzeczywistości to po prostu jeden z najpopularniejszych adresów w kraju. Niczym szczególnym się nie wyróżnia. Polska bez filtra. Polska bez poprawek, Polska z przypadku.

W Polsce jest dwa tysiące takich adresów. Zaznaczyłem wszystkie na mapie. Spakowałem sakwy, wsiadłem na rower, pojechałem. 4 tysiące kilometrów. Od jednej Cichej do drugiej.

– Chwila, już schodzę!

Opole. Lepiej się nie golić

Pachniała świeżo. Była to świeżość delikatna, świeżość ciała dziewczyny, która właśnie wyszła spod prysznica. Jasne włosy opadały na ramiona, mocząc szarą bluzkę. Upięła je zgrabnie i przeprosiła, że tak długo czekałem. Zupełnie jakbyśmy byli umówieni.

– Wiesz, że głosy w głowie najczęściej zabraniają im jeść?

– Im?

– Chorym psychicznie. Głosy najczęściej chcą ich ukarać.

Siedzieliśmy na ogrodowej huśtawce, a drzewa chroniły nas od słońca. Mnie i Anię, pielęgniarkę w opolskim szpitalu psychiatrycznym.

– Schizofrenia paranoidalna. Tego jest najwięcej. Nie umieją odróżnić własnych myśli od rzeczywistości. Myśli, które często podlewają alkoholem, podbijają narkotykami.

Do psychuszki trafiła przez przypadek. Studiuje pielęgniarstwo, ale wolałaby zostać pomocnikiem anestezjologa. Tam ludzie dużo mniej mówią.

– Kiedyś pacjent przyłożył sobie kanapkę z masłem do ucha i przez godzinę rozmawiał przez telefon po rosyjsku. Był Polakiem, ledwo znał rosyjski. Inny tak się na mnie zdenerwował, że trzy razy wzywał policję. Nikt nie zabiera im telefonów, choć czasem wszyscy by chcieli. Konfiskujemy tylko ładowarki dla bezpieczeństwa. Na szczęście nie miałam jeszcze próby samobójczej. Udanej.

Nieudane miewała. Różne rzeczy miewała. O trzeciej w nocy zwróciła pacjentowi uwagę, żeby nie golił się, tylko szedł spać. Została pobita.

– Oczywiście, że się boję. Sama się powinnam tam zamknąć, gdybym się nie bała. Znam pielęgniarki, które pracują tam od zawsze. 20, 30 lat. Ja bym tak nie potrafiła.

Mówi, że najgorsze są znajome twarze. Bo większość pacjentów wraca regularnie. Przestają brać leki, chodzić na terapię i walka zaczyna się od nowa. Jeden od początku roku był sześć razy. Jest 5 lipca.

– Został mi jeszcze rok stażu. Wiesz, czego się nauczyłam? Spokoju. W pracy każdego dnia ktoś na mnie bluzga, coś wykrzykuje, szarpie się. A mnie to już nie dotyczy. Nie pozwalam, żeby dotyczyło.

Jest zajęta. Studiuje, pracuje. Jej rekord to 92. 92 godziny w tygodniu poświęcone tylko na uczelnię i pracę. Na życie prywatne czasu nie ma wiele. Ale ma.

– Chłopak pochodzi z Dęblina. Od tych drzwi do jego drzwi jest 365 km. Po jednym kilometrze na każdy dzień roku. Jeździliśmy tak kilka lat. Znam każdy zakręt.

Przeprowadził się do niej. Nie mają już kilometrów na każdy dzień. Wspólnych dni mają za to pod dostatkiem.

– Twoje szczęście to ludzie wokół ciebie. Tego też nauczył mnie szpital: znajdź czas dla osób, na których ci zależy. Nie dla nich, dla swojego dobra. Żebyś nie musiał się golić o trzeciej w nocy.

Świebodzin. Żółta taśma

– Aleś się pan zapatrzył – siwy, starszy facet wyszedł spod dwójki. Musiał mnie obserwować przez judasza.

Od pięciu minut stałem bez ruchu. Drzwi do mieszkania na Cichej 3/1 były oklejone policyjną taśmą. „Klucze do odbioru w Komendzie Policji przy ul. Zielonej”. Od pięciu minut czytałem to jedno zdanie.

– W czymś pomóc? – on też zerknął w stronę drzwi.

– Co tu się stało?

– Eksmisja, proszę pana. Nie płacili czynszu i musieli się wynieść. Znał ich pan?

– Nie. Ludzkie historie zbieram. Ale czego się tu dowiem?

– Że za wszystko w życiu trzeba płacić. Zanotuje pan sobie.

Pod Włodawą. Noga z gazu

Siedzimy w ogrodzie przed ceglanym domem, wieczór jest pogodny, na grillu piecze się mięso. Romualda ma na sobie wysłużoną kufajkę. Wszyscy mówią na nią babcia Romka. Przechyla kieliszek, opowiada o synu:

– Mój Mariusz wiedział, że najłatwiej płaci się w euro. Złotówkami jest trudniej, na wszystko może nie starczyć. Mówiłam mu, że jakoś to będzie, że mu pomożemy. Ojciec mu nawet drewno na dom kupił i już jak kupował, to ciągle powtarzał, że on tego domu nie doczeka. I rację miał, bo Mariusz się uparł. Wyjechał po te swoje euro na zachód, do Dortmundu. Mówił, że zarobi i wróci, i dom też postawi. Przyjeżdżał może ze trzy razy w roku, tak jak go Niemiec puszczał. Pobył chwilę i wracał po euro. Któregoś razu jak wrócił, to dwa tygodnie nie minęły, jak ojciec umarł. Mariusz przez 1500 kilometrów nie zdjął nogi z gazu. Na darmo. Tak jak ojciec nie zdążył zobaczyć domu, tak syn nie zdążył zobaczyć ojca.

Romka opowiada to spokojnie. Wstaje, rozpina kufajkę, bierze kieliszki i wódki nalewa. Pije zdrowie swojego syna, ale teraz widać, że pije ze złości.


Czytaj także: Krzysztof Story: Widok z żurawia


– Zarobił na wszystko. Na utrzymanie rodziny, na edukację córki. Samochód jej kupił, żeby się mogła na uczelni w Lublinie pokazać. Nawet nam, cholera, pomaga. Tylko że jego syn ma trzy latka i dalej mówi do ojca „proszę pana”. I co ja mam wnukowi powiedzieć? Że w euro jest łatwiej?

Zamość. Byle do Warszawy

Kolorowe kamienice, idealnie kwadratowy rynek, strzelista wieża ratusza. Zamojskie Stare Miasto jest nazywane Perłą Wschodu. Jan Zamoyski projektował je z żelazną konsekwencją. Ustalał układ ulic, projekty architektoniczne, a nawet listę mieszkańców. Tworzył miasto idealne.

Ideał kończy się na murach twierdzy. Poza centrum Zamość się gubi. Piękne kamienice zastępują blaszane hale i wszechobecne billboardy. Nieczynny dworzec kolejowy powoli niszczeje, a przy ul. Partyzantów straszą ruiny niedokończonego Domu Partii.

Ulica Cicha leży daleko od Starego Miasta. Drzwi otwiera Marcin. Ma 23 lata, za pół roku kończy studia – informatykę. Gra na gitarze, marzy o własnym zespole. Nigdy nie próbował tego marzenia zrealizować. Ale marzy.

– Jak jest w Zamościu?

– Nic się nie dzieje.

– Dlaczego?

– Teraz i tak już jest lepiej. Miasto się rozwija.

– Dlaczego młodzi wyjeżdżają, zamiast próbować stworzyć coś tutaj, na miejscu? Na przykład założyć zespół.

– No szkoda, nie powinni wyjeżdżać. Wtedy nic się nie zmieni.

– A ty? Gdzie chciałbyś być za pięć lat?

– W Warszawie.

Augustów. Drift

U zbiegu Ludowej, Koziego Rynku i Proletariackiej stoi transformator. Zwykła żółta buda na zaniedbanym placyku. Uliczki są szutrowe i bardzo wąskie. Może miną się dwa samochody. Jedziemy 120 na godzinę.

– Od dziecka uwielbiałem dłubać w silnikach. Jak coś dało się rozkręcić – było rozkręcone.

Ze 120 do 40. Ręczny, ale tylko na chwilę. Skręt kół. I gaz. Ryk silnika.

– Skończyłem budowlankę, ale wolę mechanikę. Silniki i smary. Widziałeś warsztat. Mało płacą, więc dorabiam u siebie na podwórku. Wszystkiego nauczyłem się sam. Jazdy też. A co miałem robić? Widziałeś kiedyś Augustów zimą, jak pojadą turysty?

Drift zawsze zaczyna się tak samo – od drastycznej utraty przyczepności tylnych kół. Tylna oś czerwonego nissana 200SX zaczyna żyć własnym życiem. Rwie przez posezonową augustowską nudę. Tak jest wszędzie: i na Mazurach, i w Mielnie, i w Bieszczadach nawet. Kończy się sezon, wyjeżdżają turyści, wszystko przymiera. Wtedy trzeba wcisnąć gaz. Wojtek, mechanik z Augustowa, dociska aż do podłogi.

– Miałem jeden poważny wypadek. Dachowaliśmy z żoną, cudem się nic nie stało. Tutaj, 100 metrów od domu. Teraz już jeżdżę rozsądniej. Chociaż najlepsze zakręty to dalej bokiem.

Lewą burtą mijamy odrapany transformator, Wojtek rzuca się na kierownicę, auto buntuje się, wyrywa, szarpie. Minęło może 5 sekund, a my zrobiliśmy 180 stopni w lewo i 90 w prawo. Wpadamy w Ludową. Ktoś krzyczy za nami, że idiota, że debil i że coś jeszcze. Na liczniku z powrotem stówa, reszty nie słyszymy.

– Pieniędzy zawsze brakuje, tym bardziej teraz, jak mamy córeczkę. Za dwa tygodnie wyjeżdżam do Szwajcarii, do pracy na budowie. Nie chcę, ale pieniądze muszą być.

Parkujemy. Siadamy przed warsztatem, Wojtek wyjmuje papierosy. Samoróbki zapakowane w woreczek strunowy. Tytoń białoruski, jak wszędzie na Podlasiu.

– Wiesz, jakbym już miał te pieniądze, to bym zrobił to, co ty. Na wycieczkę bym pojechał. Tylko ja bym chciał motorem. Lubię prędkość, uspokaja mnie. Wszystko widzę tylko przez chwilę i jakoś mi wtedy dobrze.

– Gdzie byś pojechał?

– Gdziekolwiek. Bo ja nie marzę, żeby gdzieś dojechać. Chcę, żeby się kilometry obracały na liczniku. Byle droga była po horyzont.

Włocławek. Zimna patelnia

– Wiesz, jak wyginęły mamuty? – spytał mnie jeden z grupy. Było ich trzech, byli młodzi i łysi. Spotkałem ich w przypadkowej bramie. Akurat sprawdzałem mapę, robiłem zdjęcia bazgrołom na murach. Napisy były standardowe. Jebać tych albo tamtych. Głównie policję. Czasem ŁKS. O mamutach nic nie było.

Dwie godziny wcześniej wjeżdżam do Włocławka. Wita mnie kwaśny posmak i gryzący zapach amoniaku znad zakładów Anwilu. Pięć kilometrów rusztowań, zbiorników, kominów i rur pod stalowoszarymi chmurami. Zakład większy niż całe centrum miasta.

Ulica 3 Maja łączy Stary Rynek z placem Wolności. Wszystko tam było szare. Rozwalone chodniki, odrapane kamienice, wybite okna pustostanów. Na zapuszczonym podwórku dwie dziewczynki próbowały grać w klasy. Jedną ławkę zajęło dwóch dresów bez koszulek, w rękach puszki z najtańszym piwem. Na drugiej siedziało bez ruchu pięciu dziadków, każdy o lasce. Ściśnięci, w milczeniu.

Ulica Cicha 3. Pustostan. W internecie jest zdjęcie z 2013 r., jeszcze firanki wiszą. Obok wygląda przez okno kobieta.

– Żadnej historii panu nie opowiem. Taki charakter mój, że nie mam przeżyć. Może tylko tyle: kiedyś miałam męża, teraz mam labradora. I wiem, że lepiej mieć labradora.

– To wiesz, jak wyginęły mamuty?

Znowu jestem w tej nieszczęsnej bramie i znowu łysy mnie odpytuje.

– Nie mam pojęcia. Nie znam się na mamutach.

– Podchodzi mamut do mamucicy i mówi: „A może byśmy tak...”, a mamucica na to: „Nie ma mowy”. I tak wyginęły mamuty.

Dwa miesiące później przeglądałem zdjęcia napisów z tej bramy. Jeden zauważyłem dopiero teraz. „Wiesiek chciał zostać naleśnikiem, ale upadł na zimną patelnię”.

Częstochowa. Lady Śmierć

– Mam 76 lat, jestem po zawale i wszystko mnie boli. Najlepiej opowiadam historie o śmierci i nie ma w tym nic dziwnego.

Maria wygląda jak królowa. Burza siwych, kręconych włosów i biel pomarszczonej skóry odcinały się od czerni długiej sukni. Dekolt obszyty czerwoną koronką, a gdy siadała na przykurzonym krześle ogrodowym, to jakby na tronie.

– Trzy śmierci opowiem, proszę pana. Moja mama odeszła w szpitalu. Bardzo chciała do tego szpitala zdążyć, żeby wnuczka nie przeżywała. Pamiętam, że zjadła ostatni posiłek i powiedziała: „Teraz już będę umierać”. Zgasła chwilę później. To piękne, do końca być panią własnego losu.

Potem odeszła córunia.

– To była moja najlepsza koleżanka. Miała 102 lata, a tak na siebie mówiłyśmy. Ona do mnie „mamuniu”, ja do niej „córuniu”. 102 lata, a energii za dwie. I herbaty zrobiła, i do komórki po węgiel zeszła. Dla świętego spokoju wzięła sobie opiekunów. Obcych, nie miała rodziny. Ci opiekunowie ją ubezwłasnowolnili, przepisali wszystko na siebie. Cała emerytura, dodatek za przeżycie setki – wszystko na ich konto. Jej dawali 400 złotych na miesiąc, potem wytargowała 800. Z tych pieniędzy musiała im płacić za czynsz, wodę, prąd. Na zakupy jej dokładałam.

Córunia zasłabła w niedzielę.

– Wracałam z kościoła, zaszłam do niej. Ze szpitala wypisali ją tego samego dnia. Mówili, że jest dobrze.

Nie było.

– W poniedziałek zawiozłam ją znowu. Nie chcieli przyjąć, to zaczęłam rzucać kolorami. Mówię, że ona żółta, a mocz czerwony, a to chyba odwrotnie powinno być. Zgodzili się. Pamiętam, jak ubierałam ją do szpitala. „Mamuniu, nie płacz, ja jeszcze nie będę umierać” – tak mi powiedziała.

Umarła. Opiekunowie nawet nie odebrali telefonu.

– Została trzecia śmierć. Podlotkiem jeszcze byłam, małą dziewczynką. Czuwałam w szpitalu przy babci, bo wiedziałam, że powinnam, że babci niedługo nie będzie.

Zanim babci nie było, kazała wnuczce podejść do drzwi. „Otwórz drzwi, dziecko. Dobrze, teraz zamknij, tylko szybko”. Dziewczynka zamknęła z całej siły, jak najszybciej. Aż trzasnęło. „Spójrz, Marysiu. Tyle trwało moje życie”.

Wąsosz. Szczęście jak malowane

Edmund Dróżdż też ma 76 lat. Jego historie są o życiu.

Zaprasza do piwnicy – tu, między węglem a drewnem, Edmund ma swoją pracownię. Siada na zydelku i podnosi akordeon. Cisza. Grał będzie później. Najpierw opowieść.

– Mój zawód? Szkoły żadnej nie miałem. Do mistrza żem poszedł na nauki, a mistrz pijak straszny, pierun jeden. Ino trochę farby załatwiłem i się na swoje wyrwałem.

Pół wieku temu Edmund został malarzem. Od ponad 50 lat maluje wszystko. Pokoje, domy, samochody. Ludzie proszą – on robi. Sam wycinał szablony, uczył się pisma technicznego.

– Tu wtedy żadnego malarza nie było. W Hutkach ten, co był, zaliczek od ludzi nabrał, polami musiał uciekać.

Pracy było w bród. Codziennie osiem godzin szychty w kopalni. Malował samochody, maszyny, opisywał rozdzielnie. Do domu wracał na 15 minut. Potem jechał na wioski. Zamówień miał na pół roku do przodu. Pokoje, ściany, szyldy.

– Wracałem o dwudziestej trzeciej, a na stole czekał stosik tablic rejestracyjnych. Bo sąsiadowi potrzebna na już, bo kolega jutro jedzie w delegację i musi mieć.

Siadał i malował. Litera za literą. Nie narzeka.

– Od tych farb mi się całe życie kolorowe zrobiło. Wojsko mnie nawet na poligony nie wysyłało, bo tyle mieli pracy. W kopalni też miałem dobrze. Pamiętam plakaty pierwszomajowe – to już w marcu zaczynaliśmy. I się pisało: „Niech żyje Związek Radziecki”, a z drugiej strony, mniejszym drukiem: „ale na własny koszt!”.

Do dziś w gminie wiszą jego szyldy. Firany, krawiec, fryzjer. Większość firm już wymieniła na drukowane, ale jak jest ręcznie malowany – to wiadomo, że Mundek robił.

– O, jeszcze o chłopie, który kochał konie. Spodoba ci się.

Chłop kochał konie. Wracał z pola i rozstawać się z nimi ani myślał. Jak to, one do stajni, on do domu? Osobno? A że ścianę w izbie miał wolną, to kazał malować.

– Wymalowałem mu tego konia. Pasł się na łące szerokiej na całą ścianę, niebo nad nim bezchmurne, dobrze mu było. Chłop wrócił z pola, ogląda dzieło i mówi: „No bardzo ładnie, ale ja mam dwa konie w stajni. To ten drugi ma być pokrzywdzony? Maluj pan tu jeszcze jednego”.

– Tylko obrazów długo nie malowałem. Do 1986 roku. Moja ciocia wyszła wtedy z domu i już nie wróciła. Jak kamień w wodę przepadła. Nigdy jej nie znaleźliśmy.

Samotna postać cioci stoi nad brzegiem rzeki. Stała. Bo zamazał na prośbę rodziny. Została górska rzeka. To pierwszy obraz. Piwnica, w której siedzimy, jest dziś galerią jednego autora. Odrapanych ścian prawie nie widać. Wśród zakurzonych rupieci wiszą akty, pejzaże, portrety. Ramy złote, brązowe, najróżniejsze. Między nimi rzeźbiona, dębowa fajka i drewniany karmnik ze skrytką na bimber.

Mundek podnosi akordeon. Gra piosenki, których nikt już dzisiaj nie pamięta. Żołnierskie, ludowe, plebejskie. Są to piosenki o rzeczach zwykłych. O drzewach, wódce i pięknych kobietach. O tym, że na pewnej ścianie w gminie Konopiska pod bezchmurnym niebem do dzisiaj pasą się dwa konie. ©

Nazwa ulicy została zmieniona na prośbę bohaterów. Na takiej ulicy mieszkają wszyscy bohaterowie poza Edmundem i babcią Romualdą: w ich wioskach nie ma nazw ulic.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2019