Krótki tekst o miłości

Moje serce toczyło gwałtowną walkę z rozumem. Może lepiej poczekać i kupić sobie ułożonego konia z zaufanej hodowli? Miękłam stopniowo.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

 / FREDO DE LUNA / GETTY IMAGES
/ FREDO DE LUNA / GETTY IMAGES

Nikt nie wie, skąd mi się to wzięło. Nie miałam w rodzinie żadnych ułanów, żadnych dorożkarzy ani nawet poczciwych wozaków. Rodzina na wsi w razie potrzeby pożyczała konie od sąsiadów. Ojciec kochał psy, matka nie miała zdania, starszy brat – z którym przez kilkanaście lat mieszkaliśmy w jednym pokoju – był urodzonym kociarzem. Tymczasem ja rzucałam się do okna, ilekroć usłyszałam stukot kopyt chabety czerniakowskiego węglarza.

Rysowałam konie, odkąd nauczyłam się trzymać w ręku ołówek. Opanowawszy umiejętność czytania i pisania, uczyniłam z nich bohaterów swoich dziecięcych baśni i opowiadań. Rodzice wstydzili się ze mną wyjść na ulicę, bo maszerowałam stępem paradnym, raźno poparskując i rżąc – lepiej od naśladowania tych odgłosów wychodziło mi tylko pianie koguta.

Brat droczył się ze mną niemiłosiernie. Poświęciłam kiedyś mnóstwo czasu na sporządzenie tablicy końskich maści wraz z objaśnieniami – wykorzystał chwilę mojej nieuwagi, żeby dorysować jeszcze jedną sylwetkę z dopiskiem: „łysek – brak sierści”. Po tęgiej awanturze z bijatyką nastały długie ciche dni.

Szkółek jeździeckich było wtedy jak na lekarstwo – zresztą rodzice i tak nie mieli zamiaru zapisywać mnie na lekcje jazdy konnej. Zazdrościłam dwóm koleżankom z wyższego rocznika w podstawówce, które miały więcej swobody ode mnie – w tygodniu, w zamian za pracę w stajni, pozwalano im dosiadać wierzchowców w pewnym warszawskim klubie, w dni wolne wyjeżdżały kolejką za miasto i wypożyczały konie w teren od miejscowych rolników. Z jedną z nich się zaprzyjaźniłam. Kolekcjonowałyśmy pocztówki i wycinki z gazet, kupowałyśmy wszelkie dostępne książki o koniach, nie przepuściłyśmy żadnego westernu ani filmu historycznego w dzielnicowym kinie.

Kilka lat później udało mi się zgromadzić dzieła wszystkie ­Witolda Pruskiego, jednego z najwybitniejszych polskich hipologów w dziejach. Końska pasja zaczęła się splatać z zamiłowaniem do genealogii, historii i tajemnic pionierów polskiej hodowli.

O posiadaniu własnego rumaka nie było co marzyć: rodowody najwspanialszych ogierów i klaczy-matek potrafiłam jednak wyrecytować do siódmego pokolenia wstecz, włącznie z datami urodzenia i nazwami stadnin.

Klacz

Wreszcie ulitował się nade mną brat przyrodni. Z wykształcenia zootechnik, koni bał się panicznie i całe serce oddał trzodzie chlewnej – ale na studiach przez krótki czas chodził z zapaloną koniarą, uczennicą legendarnego rotmistrza ­Tadeusza Jacobsona oraz instruktorką w ostatniej z prowadzonych przez niego stajni. Jakimś cudem przebłagał ojca i od tamtej pory każda z moich niedziel przebiegała pod znakiem wyprawy na rubieże stolicy.

W szopie przylegającej do drewnianej chałupy stały wówczas trzy konie, wszystkie co do jednego wyratowane z rzeźni: klacz z lekkim przykurczem ścięgien w przednich nogach i dwa wałachy – jeden z wystającym jak grzebień kręgosłupem, drugi naznaczony taką traumą z przeszłości, że nie wolno nam było do niego podchodzić bez kasku na głowie.

To na nich uczyłam się jeździć: miesiącami na lonży, na oklep, bez wodzy, żeby oszczędzić im bólu, który jest teraz udziałem niemal wszystkich szkółkowych wierzchowców. Siodła dostawaliśmy tylko w teren, strzemion nie dostaliśmy nigdy. Na koniach ułożonych przez Jacobsona nie były potrzebne – do dziś pamiętam, jak w pełnym galopie tuż przed oczyma wyrosła mi gałąź: zanurkowałam wałachowi pod brzuch i wróciłam w siodło dzięki jego ­wydatnej ­pomocy. ­Jacobson i jego instruktorki wybili mi z głowy brawurę, wpoili bezwarunkowy szacunek do zwierzęcia i uświadomili, że wielkiej amazonki ze mnie nie będzie. Wszystkie trzy lekcje przyjęłam z pokorą. Koń to nie jest maszyna na siłowni, a prawdziwy znawca i miłośnik tych zwierząt nie musi być mistrzem olimpijskim.

Nie ustawałam więc w swojej pasji, choć przyszedł czas innych priorytetów. Skończyłam studia, założyłam rodzinę, los zetknął nas z mnóstwem problemów zdrowotnych. Kiedy prowadziłam już w miarę ustabilizowane życie zawodowe, dawna szkolna przyjaciółka przeprowadziła się z mężem na wieś i zaczęła realizować nasze dziecięce marzenie. Szybko dałam się wciągnąć w ten waldenowski eksperyment.

Kiedy w remontowanej stajni zamieszkały już dwa wierzchowce, doszły nas słuchy, że sąsiad nauczyciel chętnie sprzeda w dobre ręce młodszą z dwóch końskich sióstr, które jakiś czas temu odratowali z kolegą z amatorskiej pseudo­hodowli. Jej właściciel, miejscowy przedsiębiorca, w przypływie sarmackiej fantazji sprawił sobie klacz czystej krwi arabskiej, po czym dwukrotnie ją zaźrebił – ogierami angloarabskimi z pobliskiej stadniny.

Starsza klaczka miała więcej szczęścia: panu jeszcze dobrze się wiodło. Potem interesy zaczęły szwankować, skutkiem czego młodsza źróbka spędziła pierwszy rok życia właściwie nie wychodząc ze stajni, zaniedbana, niedożywiona i nieoswojona z ludźmi.

Nauczyciel otoczył ją najlepszą opieką, ale uprzedzał, że dwulatka wciąż wygląda jak skrzyżowanie osła z Rosynantem. Może się jeszcze rozwinie, choć pewnych wad, spowodowanych niedostatkiem ruchu w źrebięctwie, nie da się już zniwelować.

Gwiazda i koronki

Moje serce toczyło gwałtowną walkę z rozumem. Może lepiej poczekać i kupić sobie spokojnego, ułożonego konia z zaufanej hodowli? Miękłam stopniowo. Najpierw zobaczyłam jej rodowód. Kaja – bo tak jej na imię – w linii żeńskiej okazała się prawnuczką janowskiego Banata, czempiona Wielkiej Brytanii, a tym samym praprawnuczką legendarnej Bandoli, bodaj najcenniejszej córki Witraża, który wraz z Andrzejem Krzyształowiczem przeżył bombardowanie Drezna. Po mieczu wywodziła się z rodu Arlequina, francuskiego angloaraba czystej krwi, którego potomstwo słynęło z wytrzymałości i doskonałych predyspozycji sportowych.

Potem zobaczyłam ją samą. Opis nauczyciela i tak wydał się nadmiernie pochlebny, bo obrośnięte zimową sierścią siostrzyczki zdążyły właśnie wytarzać się w błocie. Zawołałam klacz po imieniu. Zareagowała. Chwilę pobyłyśmy razem, po czym – nie wiem, co mi strzeliło do głowy – wdrapałam jej się na grzbiet. I nic się nie stało. Ten moment przeważył. Dobiliśmy targu.

Na wiosnę Kaja zaczęła powolutku rozkwitać. Spod zimowej okrywy wyłoniła się gniada maść o pięknym złotawym połysku – jak u stepowych koni z Turkmenistanu. Na czole podłużna gwiazdka, na obu lewych nogach śmiesznie nakrapiane koronki – oraz niesforna grzywa, której nigdy nie dało się zaczesać na jedną stronę. Klacz rzeczywiście była łagodna, ale niezwykle pobudliwa – nie potrafiła ustać w miejscu przy żadnym zabiegu, wypuszczona na okólnik pędziła przed siebie na oślep, na łące pasła się krótko, po czym urządzała szalone galopady. Od innych koni trzymała się raczej na dystans.

KAJA (ur. 1994) jest w linii żeńskiej prawnuczką janowskiego Banata, czempiona Wielkiej Brytanii, praprawnuczką legendarnej Bandoli, bodaj najcenniejszej córki Witraża. Po mieczu wywodzi się z rodu Arlequina, francuskiego angloaraba czystej krwi, którego potomstwo słynęło z wytrzymałości i doskonałych predyspozycji sportowych.


Gadałam z nią jak z ludzkim dzieckiem, przesiadywałam z nią w boksie i na pastwisku, wciąż nie mogąc uwierzyć, że mam własnego konia. Przyjęła siodło i wędzidło, kilka razy udało się nawet pojechać na spacer stępem do lasu. Za ostatnim wdepnęła w gniazdo ziemnych os, wyskoczyła z czterech nóg w powietrze, pozbyła się mnie w pobliskich zaroślach i urządziła sobie popas pół kilometra dalej. W stajni zyskała opinię narwańca, mieliśmy jednak nadzieję, że najdalej za rok będzie można układać ją do jazdy.

Cztery nogi

Kiedy zdarzył się wypadek, byłam akurat w Warszawie. Cztero­godzinna podróż pekaesem dłużyła się w nieskończoność. Kaja wpakowała się w świeżo przyciętą karpę bzu w sadzie i przecięła sobie na wylot dwa ścięgna w przednim nadpęciu. Weterynarz przekonywał, że najrozsądniej będzie ją zgładzić. Serce znów wzięło górę nad rozumem i znów miało rację. Przez pierwsze tygodnie klacz praktycznie nie wstawała ze ściółki. Rana, opatrywana kilka razy dziennie, ziarninowała długo. W końcu zaczęła się goić.

Kilka miesięcy później prowadzona na uwiązie Kaja po raz pierwszy wyszła ze stajni. Na trzech nogach. Wkrótce potem dostawiła czwartą, ale było już pewne, że nigdy nie wróci do pełni sprawności.

Rekonwalescencja Kai była jednym z najdziwniejszych okresów w moim życiu. Nigdy nie miałam samochodu, a od stajni dzieliło mnie prawie dwieście kilometrów. Zaczęłam zabierać robotę redakcyjną na wieś i wpadać do Warszawy na dwa albo trzy dni w tygodniu. Woziłam autobusami wiadra z przyrządzonym w domu meszem, czyli soloną miksturą z siemienia lnianego, otrębów i ziół, oraz dziesięcio­kilogramowe lizawki z dodatkiem witamin i mikroelementów. Pół wsi pękało ze śmiechu, kiedy szłam na łąkę z Kają na lince i z książką pod pachą, żeby nie umrzeć z nudów podczas kilku­godzinnego wypasu. Los zadecydował za mnie. Skoro już nigdy nie wsiądę na Kaję, doczekam się od niej potomstwa.

Źrebaki

Kto wie, czy dałoby się uzyskać wpis do głównej księgi stadnej, gdyby nie królewski rodowód mojej kulawej piękności. Pierwszym partnerem Kai został inny arab z Janowa, podobnie jak jej pradziadek wywodzący się z linii Krzyżyka, sprowadzonego w 1876 r. do hodowli Dzieduszyckich w Jarczowcach. Drugim – zjawiskowo piękny ogier pełnej krwi, wnuk Damascusa, jednego z najsłynniejszych koni wyścigowych w historii.

Romanse odbyły się w pewnej prywatnej stadninie, której właściciel, widząc mój zapał, policzył mi za stanówkę i kilku­miesięczną opiekę nad Kają mniej więcej tyle, ile zapłaciłabym za koński pensjonat w Warszawie. Mówił do mnie „pani redaktor” i nie mógł się nadziwić, że wożę kilometrami kaleką kobyłę do krycia, a potem co tydzień ją odwiedzam, drałując na piechotę przez pola z przystanku autobusowego w pobliskim miasteczku. Być może chwyciło go za serce, że Kaja na dźwięk mojego głosu przybiegała krzywym cwałem z drugiego końca pastwiska.

Obydwa źrebaki – klaczka, a dwa lata później ogierek – przyszły na świat bez najmniejszych powikłań i z dala od oczu ciekawskich. Z pierwszym porodem Kaja pośpieszyła się dwa tygodnie i z dumą zaprezentowała swoje dziecko pracownikowi, który przyszedł na poranny obrządek. Z ogierkiem uwinęła się w kwadrans, odczekawszy, aż wyjdę wreszcie ze stajni i zrobię ludziom tę kolację. Za każdym razem zdążyła po sobie posprzątać: zjadała łożysko jak dzika klacz w obawie przed atakiem drapieżcy. Okazała się doskonałą matką, a jej dzieci, zgodnie z przewidywaniami, wyrastały na urodziwe, choć obdarzone wyjątkowo ognistym temperamentem konie w typie staropolskich „orientali”, jak z obrazów Juliusza Kossaka.

A potem nadeszło pasmo ludzkich tragedii, z których cało uszły chyba tylko konie. W natłoku dramatycznych wydarzeń skończyła się przyjaźń. Kajowe dzieci poszły w ludzi, a we mnie rozsądek po raz pierwszy zatriumfował nad sercem. Wybrałam rozstanie z klaczą, żeby nie narażać jej na dodatkowy stres związany z transportem i zmianą miejsca. Przez kilka lat płaciłam za paszę, wychodząc z założenia, że z utrzymaniem jednego konia jakoś sobie poradzę. W pewnej chwili przestałam sobie radzić, a wkrótce do mnie dotarło, że po tamtej stronie nie mam już na kogo liczyć.

Po krótkiej i przykrej rozmowie z nowym gospodarzem stajni – rozmowie, której do dziś się wstydzę – stanęłam przed ultimatum. Musiałam znaleźć dla Kai nowy dom, i to w sytuacji, kiedy nie mogłam kroku ruszyć z Warszawy. Byłam na skraju kompletnego załamania nerwowego. Nie docierało do mnie, że w tym nieszczęściu tli się iskierka nadziei, że bez niego zapewne już nigdy nie zobaczyłabym Kai.

Suknie

Pomogli starzy znajomi. Kaja przeniosła się kilkadziesiąt kilometrów dalej, do pustej stajenki, gdzie przez rok miała do towarzystwa kozy, owce, psy i energiczną koniarę, która zamierzała własnymi rękami reaktywować niewielki ośrodek jeździecki. Nie udało się, ale i tak jestem jej wdzięczna, że w sytuacji, w jakiej się znalazła, dała mi tydzień na przeprowadzkę.

Tym razem trzeba było poruszyć niebo i ziemię. Na ratunek przyszli nowi znajomi. Spotkałam się z mnóstwem życzliwości ze strony prawie obcych ludzi. Ktoś przypomniał sobie o przyjaciółce z lat dawnych, która przyjmuje sędziwe konie na emeryturę. Przyjaciółka z lat dawnych zgodziła się bez wahania. Ktoś pożyczył na transport. Właścicielka samochodu do przewozu koni przez całą akcję ewakuacyjną wspierała nas niczym końsko-ludzki psycholog.

Droga do raju bywa jednak kręta i pełna niespodzianek. W nowym miejscu Kaja wpierw zaprzyjaźniła się ze starszą od siebie, ciężko chorą klaczą, a potem po raz pierwszy w życiu się zakochała. W przystojnym i postawnym, dwa razy od niej młodszym końskim brunecie.

Szczęście trwało krótko: przyszedł czas na Kajowe dramaty. Najpierw opuścił ją oblubieniec, zabrany przez panią do innej stajni. Potem umarła sędziwa przyjaciółka. Kaja wpadła w depresję. Przestała jeść. Zaczęła tracić sierść. Gospodyni końskiego przytuliska wkroczyła do akcji: przekonała właścicielkę bruneta, żeby połączyć kochanków spod przeklętej gwiazdy. Kaja zamieszkała z pięknym karoszem i odtąd miała go tylko dla siebie. Z czasem doszło do kilku małżeńskich sprzeczek, ale na ogół snuli się po okólniku jak ośmionożne, dwugłowe końskie monstrum – nierozłączni, zatroskani o siebie nawzajem, płaczący wielkim głosem, ilekroć jego trzeba było wziąć na jazdę albo ją odprowadzić wcześniej do stajni.

A potem nadeszła pandemia. Właścicielka domu ze stajnią straciła pracę i musiała zjechać na stare śmieci. Kaja z brunetem stanęli w obliczu kolejnej przeprowadzki. Aż wierzyć się nie chce, ale znów wszystko się dobrze skończyło. Oblubieńcy wrócili na bujne łąki w poprzednim miejscu i będą razem, dopóki śmierć ich nie rozłączy.

Śmierć może poczekać albo nadejść w każdej chwili. Kaja skończyła w lutym 26 lat. Mówimy do niej jak w piosence Wołka – że jest ciągle młoda, tylko jej suknie wyszły z mody. Ale zdarzyło się jej już poprosić, żeby nie musiała wstawać ze ściółki do karmienia owsem. Wciąż potrafi się rozpędzić, ale już zapomina, że stawy nie te, i przewraca się na zakręcie.

Pocieszam się myślą, że jej arabska praprababka zmarła w wieku 35 lat. Wiem, że końscy rekordziści żyli jeszcze dłużej. Tęsknię. Dalej nie mam samochodu, a podróż zatłoczonym pociągiem w obecnej sytuacji wciąż nie wchodzi w grę. Też mam już swoje lata. I kolejny cel przed sobą: dożyć końca tej pandemii, bo przecież koń na mnie czeka. ©

Nakładem wydawnictwa Multico ukazała się właśnie książka edukacyjna DOROTA KOZIŃSKA OPOWIADA O KONIACH.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020