Koalicyjny kocioł

Opozycja z satysfakcją kibicuje napięciom w Zjednoczonej Prawicy. Dobrze byłoby, gdyby przyglądała się im uważniej, bo sama jest przecież w trakcie ucierania własnych relacji.

20.04.2021

Czyta się kilka minut

Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin na konwencji wyborczej PiS przed wyborami samorządowymi. Warszawa, 2 września 2018 r. / ANDRZEJ HULIMKA / FORUM
Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin na konwencji wyborczej PiS przed wyborami samorządowymi. Warszawa, 2 września 2018 r. / ANDRZEJ HULIMKA / FORUM

Gdy PiS w 2015 r. przejęło władzę, jednym z jego atutów umożliwiających podjęcie radykalnych działań była jedność. Przekonanie, podzielane także przez przeciwników (a nawet przez nich podkreślane), o poczuciu wspólnoty, jednego celu, niepodważalnego przywództwa i determinacji. Dzisiaj nic z tego nie zostało.

Formalnie sytuacja jest taka sama jak przed pięciu laty. Taka sama liczba mandatów w Sejmie, ten sam prezydent, ci sami liderzy partyjni – jednak to tylko pozory. Koalicja już nawet nie trzeszczy w szwach. Wygląda to tak, jakby przysłowiowe buldogi zapamiętały się tak bardzo, że nie zauważyły, iż dywan poszedł w strzępy – wszystko odbywa się publicznie, w mediach, z pogróżkami i oskarżeniami. Groźby rozstania i przyspieszonych wyborów padają tak, jakby w ciągu ostatnich dwóch lat obóz rządzący nie wygrał wszystkiego, co było do wygrania.

Opozycja z nieskrywaną satysfakcją kibicuje tym napięciom. Dobrze byłoby, gdyby przyglądała się im znacznie uważniej, bo sama jest w trakcie ucierania własnych relacji. Stosunki w jej obrębie są jeszcze mniej klarowne niż to, co dzieje się po stronie obozu rządzącego. Gdyby przyspieszone wybory odbyły się wkrótce i opozycja przejęłaby władzę, to czekają ją podobne napięcia. Kto wie, czy musiałoby minąć aż pięć lat, żeby dorównały one tym, które widzimy dzisiaj w PiS. Dlatego warto przejrzeć historię od początku tego tysiąclecia i patrząc na dotychczasowe doświadczenia, poszukać wskazówek tego, co ułatwia, a co utrudnia budowanie spójnej większości.

Cena rozbicia

Jeśli spojrzymy na obyczaje parlamentarne, widać powtarzalność pewnych mechanizmów. Zespół Centrum Badań Ilościowych nad Polityką UJ, analizując głosowania w Sejmie, jednoznacznie dowiódł, że to opozycja zawsze głosuje w mniej spójny sposób niż ugrupowania rządzące. Sprawowanie władzy spaja obóz – czy to dlatego, że łatwiej pewne rzeczy uzgodnić i wynagrodzić sobie ustępstwa, kiedy rozdziela się frukta władzy, czy też dlatego, że sam fakt powołania rządzącej większości daje większą spójność. Opozycja może mieć znacznie szersze spektrum ideowe i nie musi cała stać po jednej stronie.

Ale fakt, że może się ona z większym lub mniejszym sukcesem jednoczyć, także jest elementem tej opowieści. Warto wspomnieć niespecjalnie udany sojusz PO i PiS w wyborach samorządowych 2002 r., do którego nikt już później nie wracał, jak i niedotrzymane obietnice współpracy w 2005 r.; rozbiła się ona o rywalizację w wyborach prezydenckich i nowe opcje, które pojawiły się na stole po wyborach sejmowych. Są też przypadki jednoznacznych sukcesów, jak w wyborach do Senatu 2019 r. Dotąd wybory do izby wyższej miały drugoplanowe znaczenie – lecz to właśnie one dały opozycji zwycięstwo, bez którego dzisiejsze życie polityczne wyglądałoby zupełnie inaczej.

Na przykładzie sprawy Senatu i wystawiania wspólnych kandydatów widać, o ile trudniejsza jest sytuacja obecnej opozycji w porównaniu do obozu rządzącego. W połowie okręgów udało się jej doprowadzić do tego, że odbył się pojedynek pomiędzy kandydatem PiS i tzw. bloku senackiego. W drugiej połowie okręgów pojawił się jednak trzeci kandydat. Porównując wyniki wyborów do Senatu z wyborami sejmowymi widać, że tam, gdzie partie bloku senackiego łączyły swoje siły – ich wyborcy zgodnie głosowali za nim przeciwko kandydatowi PiS. Gdy nie udało się uzgodnić wspólnego kandydata, lub pojawiał się kandydat niezależny, przewaga PiS nad blokiem rosła. Wyborcy PiS nie odpływali do trzeciego kandydata, natomiast wyborcy opozycji już tak – średnio co szósty z nich wolał poprzeć kogoś innego.

Jest to pewna miara trudności, przed jakimi stoi i będzie stało szerokie opozycyjne porozumienie. Kandydaci, którzy doprowadzili do rozbicia głosów anty-PiS, dali rządzącym dodatkowe 10 mandatów w Senacie. Sprawia to, że w ogóle można dyskutować o montowaniu przez PiS większości w Senacie w sprawach takich jak np. zatwierdzenie Rzecznika Praw Obywatelskich. Gdyby nie wspomniane rozbicie, PiS musiałoby się zadowolić 38 mandatami w Senacie i sprawa byłaby jednoznaczna.

Na plecach większego

W przypadku wyborów do Sejmu reguły gry są trochę inne. Nie ma aż tak przemożnej presji na zjednoczenie. Dochodzi za to jeden dodatkowy element naszego systemu wyborczego, na który nikt wcześniej nie zwracał aż takiej uwagi. Głos preferencyjny (możliwość wskazywania konkretnego kandydata) pozwala szukać dynamicznej równowagi pomiędzy koalicjantami, zostawiając rozstrzygnięcie rywalizacji pomiędzy partiami „w rękach wyborców”. Wiemy, że decyzje wyborcy są ukierunkowane przez doskonale znane politykom mechanizmy – bonus dla pierwszego kandydata na liście, rywalizację terytorialną, rozproszenie głosów. W każdym razie gra związana z rywalizacją w ramach listy jest jeszcze bardziej skomplikowana niż to, co dzieje się między partiami.

W 2019 r. wszystkie pięć list, które przekroczyły próg wyborczy, było w zasadzie listami koalicyjnymi. Na każdej z nich można porównać, jak radziły sobie partie w tak nieoczywistych sytuacjach koalicyjnych. Mali koalicjanci PiS poradzili sobie w tej rywalizacji bardzo dobrze. Liczba mandatów, które udało im się zdobyć, była wyraźnie większa niż waga miejsc, które im podarowano, i liczba zdobytych głosów. Taki sukces wynikał ze zrozumienia przez Ziobrę i Gowina reguł tej rywalizacji i pełne zastosowanie się do jej logiki. W szczególności chodzi tu o wspieranie przez ogólnopolskich liderów kandydatów lokalnych, którzy mieli szanse na zdobycie mandatów po przeskoczeniu konkurentów z głównego nurtu PiS.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Prawica - ani porozumienia, ani zjednoczenia


Wszystko to przyniosło sukces frustrujący dla PiS, generujący żal i rozgoryczenie. Przekonanie, że sojusznicy wjechali do Sejmu na plecach większego koalicjanta, a korzyści podzielono nierówno. Niewątpliwie jednak była to cena niezbędna, by myśleć o większości. Gdyby nawet cząstka głosów oddanych na małych koalicjantów przeszła na opozycję – np. głosy oddane na Solidarną Polskę trafiły do Konfederacji lub głosy zdobyte przez Porozumienie powędrowały do PSL – to sytuacja PiS byłaby jeszcze kłopotliwsza. Koalicje z tymi partnerami, gdyby w ogóle wchodziły w grę, byłyby zdecydowanie trudniejsze niż aktualna sytuacja. Ale jak widać, sprawowanie władzy powoduje problemy z realną oceną możliwości.

Mały i duży

Warto wrócić do mniej lub bardziej udanych koalicji, by zobaczyć, jak kolosalne znaczenie ma układ sił dla tego, co dzieje się w Sejmie. W nowe tysiąclecie weszliśmy z rządem mniejszościowym, po upadku koalicji AWS i UW. Dzisiaj nikt już nie pamięta, o co poszło, ale wszyscy wiedzą, jak się skończyło. Rozpadem obydwu ugrupowań, „solidarnym” zejściem poniżej progu wyborczego i polityczną śmiercią obydwu środowisk, które jeszcze trzy lata wcześniej miały poczucie wspólnego sukcesu i misji. Tę groźbę politycy pamiętają, ale trzeba mieć na uwadze, że rozpad partii był poprzedzony właśnie upadkiem koalicji. A doszło do niego także dlatego, że część polityków UW z narastającą sympatią patrzyła w stronę SLD i widziała potencjalną alternatywę dla układu z AWS.

Świadomość napięć w relacjach małego i dużego koalicjanta towarzyszyła sojuszowi SLD i PSL w 2001 r., od początku powrotu do władzy po czteroletniej przerwie. Był to element stale obecny w działaniach tej koalicji, która również ostatecznie się rozpadła. Także dlatego, że jeszcze przed połową kadencji doszło do rozpadu jednej z nowych partii protestu, Samoobrony. To właśnie dzięki rozłamowcom z Samoobrony, po pozbyciu się PSL z rządu, SLD był w stanie uzyskać wotum zaufania dla swoich mniejszościowych rządów. Polityczny plankton, który był zainteresowany „dojechaniem” do końca kadencji, zadziałał jak stabilizator sceny politycznej.

Nie na wiele się to jednak SLD zdało. Wysoki poziom napięcia i wewnętrzne konflikty doprowadziły do rozłamów po aferze Rywina. Rząd Belki za drugą próbą uzyskał wotum zaufania. Lecz z perspektywy całej kadencji obóz rządzący poniósł porażkę niewiele mniejszą niż AWS. Zarówno SLD, jak i wypchnięte z koalicji, nadmiernie podgrzewające wewnętrzne konflikty PSL, które dostało najgorszy w swojej historii wynik.

Oczekiwana w 2005 r. koalicja PO i PiS w ogóle nie powstała. Przede wszystkim dlatego, że PiS zaczął dostrzegać pojawiającą się alternatywę. Okazało się, że do wejścia do rządu są bardzo chętne (i w zasadzie chcą za to znacznie mniej) dwa ugrupowania antysystemowe, jeszcze bardziej negatywnie nastawione do III RP, czyli Samoobrona i Liga Polskich Rodzin. Chętne do wejścia do rządu było też PSL, ale pod warunkiem, że nie będzie tam Samoobrony, głównego konkurenta w rywalizacji o wiejskich wyborców. Tyle tylko, że koalicja PiS, LPR i PSL nie miałaby wystarczającej liczby mandatów, więc postulat nie był realistyczny.

Jak skończyła się koalicja PiS z przystawkami – powszechnie wiadomo. Widoczne w tamtej kadencji napięcia pozostają dzisiaj żywe. Przekonanie, że nie ma wyjścia i druga strona jest na nas skazana, to sytuacja będąca potężnym źródłem konfliktów.

Przyda się straszak

Wybory w 2007 r. przyniosły istotną zmianę, jeśli chodzi o stabilność koalicji. Po raz pierwszy od 1989 r. przetrwała ona całą kadencję bez żadnego kryzysu i z tym samym premierem. Wydaje się, że złożyły się na to aż trzy czynniki. Po pierwsze, elektoraty PO i PSL były uznawane za rozłączne. Żadna ze stron nie czuła się więc zagrożona przez drugą, obie postrzegały się jako yin i yang polskiej polityki – PO była wypukła tam, gdzie ich koalicjant był wklęsły, i odwrotnie. Dało to najtrwalszy sojusz na polskiej scenie politycznej, który do dzisiaj funkcjonuje bez istotnych zakłóceń na poziomie samorządów.

Lecz dodatkowym, często pomijanym czynnikiem było istnienie alternatywy. PSL teoretycznie mogło zostać w każdej chwili zastąpione przez SLD, który był zainteresowany współrządzeniem z PO. Sama Platforma nie podzielała tego entuzjazmu, ale dopuszczała taką możliwość w samorządach. W każdym razie PSL musiało mieć świadomość, że gdyby stało się źródłem istotnych napięć, to może je spotkać los jak w 2003 r., ale w dotkliwszej formie. Nie pojawi się tu przypadkowe wsparcie „planktonu”, ale sformalizowana większość, która wypchnie partię do opozycji i zmusi do działania ramię w ramię z PiS. Ten z kolei był postrzegany przez PSL jako znacznie większe zagrożenie po tym, jak przejęło elektorat Samoobrony i LPR na polskiej wsi.

Sytuacja ta powtórzyła się jeszcze wyraźniej po kolejnych wyborach w 2011 r. SLD, rozpoczynając kolejną kadencję w ławach opozycji, był zapewne skłonny do stawiania jeszcze mniejszych warunków. Poza tym pojawił się Ruch Palikota, którego profil wyborców był znacznie bardziej zbliżony do elektoratu PO. Alternatywa dla PO w postaci Ruchu Palikota ujawniła się w przypadku kluczowych głosowań, które naruszały status quo i przesuwały je w stronę liberalną, jak przedłużenie wieku emerytalnego.

Podobnie rzecz wyglądała w kadencji 2015-19. Co prawda formalnie wybory wygrała jedna lista, ale istotne było to, że miała ona w zasadzie charakter koalicyjny, z zachowującymi swoją tożsamość Solidarną Polską i Porozumieniem. Ich pozycja była jednak niepewna z uwagi na obecność Ruchu Kukiza. Pomimo początkowej deklaracji dystansu bardzo wyraźnie skłaniał się on do współpracy z obozem rządzącym. Podobnie jak w przypadku Ruchu Palikota, a wcześniej Samoobrony, doszło w końcu do dezintegracji tego ugrupowania. Zapewniało ono jednak straszak na koalicjantów.

Bat na porozumienie

Nowa konfiguracja powstała w 2019 r. odebrała PiS nadzieję na swobodę manewru. Wspomniana już sprawność w korzystaniu z niuansów ordynacji przez Ziobrę i Gowina doprowadziła do tego, że PiS stało się ich zakładnikiem. Nigdy wcześniej nie traktowało ich jak partnerów, gdyż Jarosław Kaczyński z reguły nikogo tak nie traktuje. Jego stałą troską w stosunku do osób zajmujących eksponowane stanowiska, jak Andrzej Duda, Beata Szydło czy Mateusz Morawiecki, jest to, aby nie zaczęły sobie wyobrażać zbyt wiele na temat swojej roli.

W obecnym sejmie pojawiła się Konfederacja, ale to partner jeszcze bardziej kłopotliwy niż Kukiz, z uwagi na swój radykalizm i ostrzejsze nastawienie antysystemowe. Ma też Konfederacja mniej mandatów niż kiedyś każda z „przystawek”. Istotnie też zmieniła się sytuacja PSL. Jeszcze w 2015 r. ludowcy poważnie obawiali się o swoją egzystencję. Po 2019 r. zostali zdecydowanie uspokojeni. W obliczu konfliktów w koalicji rządzącej nie są już zainteresowani (podobnie jak Konfederacja) tym, by rozwiązywać problemy PiS z jego partnerami. Jeśli podejmują negocjacje, to raczej w celu zasiania jeszcze większych wątpliwości i przyspieszenia erozji obozu. Przyczyniły się do tego takie wydarzenia jak pandemia, wybory europejskie czy Fundusz Odbudowy. To wszystko stanowiło wyzwania dla koalicji, które doprowadziły do obecnego stanu.

Nie ma wątpliwości – zarządzanie układami koalicyjnymi jest niezwykle skomplikowane. Ze światowych statystyk wiadomo, że koalicyjne rządy upadają szybciej. Nie znaczy to, że dzieje się tak zawsze. Widzimy tu subtelną równowagę, także na polskim przykładzie, pomiędzy pewnością a istnieniem alternatywy. Gdy pojawia się zbyt wiele opcji, może to popychać do rozłamów i nierealistycznych oczekiwań. Tak samo jednak może zadziałać ich brak.

Znany z teorii negocjacji termin BATNA (Best Alternative To a Negotiated Agreement – czyli najlepsze inne rozwiązanie w razie braku porozumienia) można przemianować na „bat na porozumienie”. Trudno bez takiego „bata” coś osiągnąć. Lecz też właśnie w poszukiwaniu alternatywy tkwi jedno ze źródeł napięć. Świadomość (a nie da się tego utrzymać w tajemnicy), że druga strona szuka alternatywy, istotnie podkopuje lojalność i skłania do tego samego.

Do problemów instytucji dochodzą też inne: jak w każdym ludzkim działaniu pojawiają się pytania o zagospodarowanie indywidualnych ambicji. Co zrobić z tymi, którzy chcieliby być panem młodym na każdym weselu i nieboszczykiem na każdym pogrzebie, zwłaszcza gdy ambicje te znacznie przekraczają ich możliwości? Co począć z nieudacznikami – czy bronić ich w imię lojalności?

Koszty konfliktu

Jak mówi porzekadło, różnica między kolektywem a sitwą jest taka, że sitwa to oni, a kolektyw to my. Jest jednak realna różnica – dla sitwy lojalność jest ważniejsza niż skuteczność. Można sobie wyobrazić, że modelowy kolektyw jest w stanie przedłożyć lojalność względem swojego celu nad lojalność wobec kłopotliwych członków. Grupa połączona wspólnym celem może podjąć działania przeciwko tym, którzy w imię swoich ambicji, z głupoty lub omylności szkodzą sprawie. Taką więź tworzy wspólnota sukcesów będących udziałem wszystkich – nawet tych, którzy są akurat odsunięci od decydowania. To wiedza, z którą najwyraźniej bardzo trudno się pogodzić Jarosławowi Kaczyńskiemu, a i dla Donalda Tuska nie było to oczywiste.

Jarosławowi Kaczyńskiemu odpowiada budowanie wspólnoty wrogości, integracja przez konflikt. Poza oczywistymi efektami mają one ukryte koszty, które podważają ich sens. Po pierwsze, podnoszenie temperatury konfliktów zraża umiarkowanych, wahających się wyborców, co w sytuacji, w której są oni języczkiem u wagi, może prowadzić do porażki – jak w przypadku PiS w wyborach samorządowych. Taki konflikt jest też usprawiedliwieniem nadgorliwości i ściąga zagrożenie przez ultimatum radykałów. Rozgorączkowani radykałowie ograniczają pole manewru i potencjalne zwroty ku wahającym się wyborcom. Łagodzące przekazy mogą być kontrowane przez tych, którzy przywykli do wysokiego poziomu adrenaliny, wzięli sobie do serca sytuację konfliktu i uwierzyli w nieustający armagedon. Nie traktują go instrumentalnie, ale z całą powagą.

W arsenale środków utrzymywania jedności, z którego obficie korzysta Jarosław Kaczyński, a wcześniej Donald Tusk, są wszystkie metody dworskie. Wygrywanie słabości, napuszczanie ludzi na siebie, trzymanie w niepewności czy „przystrzyganie bonsai” – pilnowanie, by nikt nie urósł ponad ostatecznego arbitra. Wreszcie donosy. Za tymi środkami kryje się jednak zagrożenie. Gdy dla wszystkich jest już jasne, że gra toczy się wedle takich reguł, natychmiast pojawiają się zawodnicy, którzy z tego korzystają. Zaspokajają potrzeby swojego szefa przez tworzenie pozorów i manipulacje.

Trudno określić, jaki jest optymalny sposób na utrzymanie jedności. Na pewno nie zawadzi ostrożność, ale podejrzliwość ma to do siebie, że może napędzać zjawiska, przed którymi ma chronić. Kłopoty z odróżnieniem przyjaciół od wrogów wcale nie przysparzają przyjaciół. Stąd zachowanie jedności jest prawdziwą sztuką i próbą dla przywódców. Egzaminem, który właśnie spektakularnie oblewa Jarosław Kaczyński. Politycy opozycji dopiero staną przed tą próbą podczas kolejnych wyborów. Przeświadczenie, że błędy mogą się przydarzyć tylko przeciwnikom, doprowadziło wielu przywódców i wiele środowisk do upadku. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2021