Utrapienia prezesa

Gdyby spojrzeć na wyniki wyborów oczami Jarosława Kaczyńskiego, to okaże się, że radości jest niewiele, za to trosk co niemiara. A najtrudniejsze dopiero przed nim.

21.10.2019

Czyta się kilka minut

Warszawa, 13 września 2019 r. / JACEK DOMIŃSKI / REPORTER
Warszawa, 13 września 2019 r. / JACEK DOMIŃSKI / REPORTER

Suweren zabrał głos, sprawa zamknięta – taką parafrazą kościelnego powiedzenia można zazwyczaj podsumować wynik wyborów. Tym razem jest inaczej. Wyborczy wyrok suwerena nie kończy przegrupowania na scenie politycznej. On dopiero je otwiera.

No bo spójrzmy. Wbrew pozorom, wcale nie jest tak, że PiS może rządzić samodzielnie. Sojusznicze partie Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina się wzmocniły i szachują Kaczyńskiego tym, że bez nich nie ma większości. Nie udało się zaorać z PSL ani zrobić putinowskich wariatów z nacjonalistycznej Konfederacji. Obie formacje nie tylko weszły do Sejmu, ale bardzo się wzmocniły, także finansowo. Do tego prezesowska pycha została ukarana, bo część znanych, kontrowersyjnych i brutalnych polityków PiS niespodziewanie przegrało wybory, a inni ledwo przeczołgali się przez próg.

Wieszczyć końca hegemonii PiS nie ma sensu. Ale powiedzieć, że partia władzy dostała zadyszki, można jak najbardziej.

Żeby była jasność – PiS odniósł w wyborach duży sukces. Nigdy nikomu nie udało się wygrać wyborów samodzielnie – a Kaczyński dokonał tego drugi raz z rzędu. W tym sensie PiS stał się partią masową, która jest w stanie zdobyć i utrzymać poparcie ponad 40 proc. aktywnych wyborców.

Czemu więc Kaczyński nie otwiera szampana? Czemu nie kroi tortu, najlepiej w kształcie sejmowej sali plenarnej? Czemu narzeka, że PiS zasługuje na więcej? Ano dlatego, że to zwycięstwo spełnia wiele przesłanek zwycięstwa pyrrusowego.

Sukces kosztował dużo

Przede wszystkim kosztowało naprawdę dużo. Obóz władzy położył na szali wszystkie aktywa. Kaczyński i Morawiecki odbyli wielomiesięczne tournée po Polsce, bardzo aktywni byli członkowie rządu i walczący o mandaty kandydaci. Masa billboardów, reklam, efektowne konwencje – to wszystko kosztowało dziesiątki milionów z partyjnej kasy. Szczodre obietnice i wprowadzone w kampanii programy – 500 plus na pierwsze dziecko, obietnica 13. i 14. emerytury – to z kolei żywa, liczona w miliardach gotówka z państwowej sakiewki. Do tego obietnice wyższych dopłat dla rolników (z budżetu UE) oraz drastycznego podniesienia płacy minimalnej (na rachunek przedsiębiorców). Wszystko podbudowane refrenem o spełnianiu obietnic, wiarygodności i dotrzymywaniu słowa.


WYBORY PARLAMENTARNE 2019 – ZOBACZ SERWIS SPECJALNY >>>


Dlatego nadzieje były ogromne. Liderzy PiS liczyli na ok. 270 mandatów, może nawet o kilka więcej, by móc odrzucać prezydenckie weto (276). Jeżeli z takimi oczekiwaniami prezes przyjeżdżał na wieczór wyborczy na Nowogrodzką, to nie ma się co dziwić, że po ogłoszeniu wyników miał kwaśną minę.

Tak, w liczbach są rekordy. Nikt nigdy w wyborach do Sejmu nie dostał ponad 43 proc. poparcia. Tak, to wzrost o 6 punktów w porównaniu z wynikiem PiS sprzed 4 lat. Tak, to rekordowe ponad 8 mln głosów, czyli partii Kaczyńskiego przybyło w ciągu kadencji niemal 2,5 mln wyborców.

Tylko cóż z tego? Mobilizacja elektoratu antypisowskiego – we wszelkich jego odcieniach – doprowadziła do zniwelowania tego sukcesu. Rekordowa od trzech dekad frekwencja i liczba partii, które weszły do Sejmu, wraz z zapisanymi w ordynacji zasadami przeliczania wyników – wszystko to doprowadziło do tego, że obóz władzy uzyskał ledwie 235 miejsc w Sejmie. Wszystkie tłuste obietnice, brutalna propaganda TVP, cały zapał działaczy, straszenie złodziejami z Platformy i dewiantami spod szyldu LGBT+ pozwoliły zaledwie zachować status quo.

Choć nie. Stan rzeczy został zmieniony, i to zasadniczo.

Prezes stracił panowanie

Kaczyński przestał niepodzielnie panować nad sceną polityczną, i nie chodzi wyłącznie o utratę kontroli nad Senatem. Opozycja dokonała tu niemożliwego – zwycięzca sejmowy zawsze miał w izbie wyższej jeszcze lepszy wynik z racji obowiązywania ordynacji jednomandatowej, faworyzującej duże ugrupowania. To jednak bardziej osobisty sukces mocnych kandydatów opozycji niż Koalicji Obywatelskiej jako formacji politycznej. Szefostwo Koalicji – w praktyce Grzegorz Schetyna – poza powtarzaniem zaklęć o wadze wyborów senackich nie zrobiło w kampanii nic, aby te słowa przekuć w czyny. Mandatów opozycji przysporzyli lokalni kandydaci. Doszło do sytuacji bez precedensu – do Senatu wystartowali wieloletni włodarze miast, związani z opozycją. Wadim Tyszkiewicz, przez ostatnie 17 lat prezydent Nowej Soli, czy Zygmunt Frankiewicz – aż przez 26 lat prezydent Gliwic – rok po wygraniu swych miejskich prezydentur zrezygnowali z nich dla foteli szeregowych senatorów. Podobnie zrobił popularny w elektoracie antypisowskim młody poseł Krzysztof Brejza. Do tego opozycja osiągnęła niemal w całym kraju porozumienie w sprawie wystawienia wspólnych kandydatów. Dlatego często wyborcy dostawali na senackiej karcie tylko dwa nazwiska – z PiS i z opozycji. Ten plebiscyt władza minimalnie przegrała.

Co prawda PiS zdobyło 48 na 100 mandatów, ale Platforma 43, PSL 3, a SLD 2.

Większość dają opozycji trzej senatorowie niezależni, którzy są kojarzeni z Platformą. Poza Tyszkiewiczem to były szef NIK i minister sprawiedliwości z PO Krzysztof Kwiatkowski oraz Stanisław Gawłowski, człowiek Schetyny, były wiceminister środowiska w rządzie Platformy.

PiS kusi senatorów

Oczywiście, Senat nie ma możliwości blokowania ustaw sejmowych. Ale może je przez miesiąc poprawiać, co znacznie wydłuża prace. W ten sposób niemożliwe byłyby sytuacje – jakże częste w mijającej kadencji – gdy PiS w ciągu jednego lub kilku dni przeprowadzał kontrowersyjne ustawy przez parlament.

Senat da także opozycji prawo zatwierdzenia nowego Rzecznika Praw Obywatelskich, bo znany z krytyki PiS Adam Bodnar za rok kończy kadencję. Do tego wyznaczy swoich nominatów do Krajowej Rady Sądownictwa i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. No i zatwierdzi wybór szefa NIK, co jest kłopotliwe dla PiS w razie, gdyby trzeba było wybrać następcę bohatera afery sutenerskiej Mariana Banasia. Ale najważniejsze jest to, że bez zgody Senatu nie da się zmienić Konstytucji.

Z przywiązywaniem wagi do Senatu należy jednak poczekać, bo PiS prowadzi szeroko zakrojoną akcję werbunkową – próbuje przekupić stanowiskami kilku senatorów opozycji. Korupcja polityczna? Ależ tak. Czy to godne i etyczne? Nie. Ale nie jest też nielegalne.

Dlatego wśród świeżo upieczonych senatorów jest nerwowo. Co jakiś czas słychać publiczne deklaracje, takie jak Jana Filipa Libickiego z PSL, który kiedyś był w PiS („Ja się nie dam przekupić”). Są i tacy, którzy – jak Tomasz Grodzki z PO – wprost przyznają: już u mnie byli („Byłem pytany o chęć zostania ministrem zdrowia. Uważam się za człowieka przyzwoitego, więc grzecznie odmówiłem”).

Senat jest rzeczywiście w tej kadencji wyjątkowy, jeśli chodzi o potęgę opozycyjnych osobowości. Ale mimo to łowy mogą się PiS udać. Bo, jak to zwykle, jest też grupka senatorów nowych, których pokusa nadania swej karierze szybkości światła może być kusząca. A światłem w polskiej polityce wciąż steruje Kaczyński.

Przejęcie kontroli nad Senatem – czyli wybranie jego władz – nie będzie więc dla opozycji łatwe. Swą grę zaczął już prowadzić Krzysztof Kwiatkowski. Polityk, która ma proces o ustawianie konkursów w NIK i był dla PiS jednym z symboli zgnilizny czasów PO, zaczął publicznie wysyłać do obozu władzy sygnały o swej skłonności negocjacyjnej. Oczywiście, wiele w tym charakterystycznej dla niego megalomanii – chce się stać języczkiem u wagi, wynegocjować dla siebie stanowisko i przywileje, do których przywykł w ministerstwie i w NIK. Choć z drugiej strony, Kwiatkowski wytrwał w NIK mimo zarzutów karnych także dlatego, że wpuścił do władz tej instytucji nominatów PiS, w tym Małgorzatę Motylow, koleżankę Marty Kaczyńskiej, i syna przegranej właśnie posłanki Anny Sobeckiej.

Ziobro się rozbrykał

Nawet jeśli Senat uda się skorumpować i podporządkować, to wciąż lista kłopotów, które suweren przysporzył Kaczyńskiemu, jest spora. Na pierwszy rzut oka to może wydawać się drobnostka, ale warto od niej zacząć tę litanię. Oto wyborcy głosujący na PiS pokazali czerwoną kartkę kilku wyrazistym, kontrowersyjnym politykom obozu władzy, na których w różnych obszarach opierał się Kaczyński.

Na konserwatywnym Podkarpaciu przepadł Stanisław Piotrowicz, w PRL prokurator, a ostatnio szef sejmowej Komisji Sprawiedliwości, który słynął z ekspresowego przepychania wszelkich ustaw przez Sejm. Z Torunia nie weszła Anna Sobecka, od lat bliska sercu szefa Radia Maryja, łącznik ojca dyrektora z partią władzy. Nie weszła Bernadeta Krynicka, która – sama majaca córkę z zespołem Downa – ubliżała rodzicom dzieci niepełnosprawnych, którzy w 2018 r. protestowali w Sejmie, domagając się zwiększenia świadczeń. W Krakowie ledwo wszedł szef klubu PiS, mistrz mieszania nonszalancji z arogancją, Ryszard Terlecki. Nawet Jarosław Gowin nie błysnął – zdobył niespełna 16 tys. głosów, co jest jego najgorszym wynikiem, od kiedy kandyduje do Sejmu, czyli od 12 lat. Suweren dał prezesowi Kaczyńskiemu jasny sygnał – skończyły się czasy przyjmowania wszystkiego i wszystkich bezkrytycznie.

Decyzje wyborców PiS zasadniczo zmieniły układ sił w obozie władzy. W Zjednoczonej Prawicy dominuje PiS, ale swoje drobne udziały mają partie Ziobry i Jarosława Gowina. Po wyborach okazało się, że w 235-osobowym klubie ich ugrupowania mają po 18 posłów. Czyli PiS samodzielnie nie ma większości i stał się zakładnikiem dwóch kanapowych partii.

O ile Gowin ma ciche porozumienie z Morawieckim i wierzga umiarkowanie (na razie zapowiedział, że nie poprze podwyżek ZUS), to stronnicy Ziobry wręcz przeciwnie: brykają, aż miło. Morawiecki liczył, że przy wyniku na poziomie 270, a nawet 250 posłów uda mu się zmarginalizować Ziobrę. Ludzie ministra sprawiedliwości dostali marne miejsca na listach, jednak patron bardzo ich w kampanii wspomagał. To dało efekty – teoretycznie są w stanie nawet utworzyć w Sejmie własny klub, do czego wystarczy 15 posłów.

Przy 235 posłach – gdy obóz władzy ma nad opozycją przewagę zaledwie pięciu głosów – Morawiecki nie może rozprawić się z Ziobrą. Co więcej: Ziobro próbuje tę sytuację wykorzystać. Nie dość, że gra o posadę wicepremiera – przy zachowaniu teki ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego – to domaga się dodatkowych stanowisk dla swoich ludzi. Gra o drugie ministerstwo. Jednocześnie jego ludzie, ewidentnie do tego wyznaczeni, zaczynają przebąkiwać o potrzebie rozmowy nad wymianą premiera. Mówił o tym w TVN 24 europoseł Patryk Jaki, potem idąc z podobną tezą do innych mediów dodawał, że premierem powinien zostać Kaczyński.

To oczywiście taktyka negocjacyjna, choć przy okazji wyszła na jaw nienawiść między głównymi graczami Zjednoczonej Prawicy. Ziobro podczas rozmów z tego – nierealistycznego – postulatu zrezygnuje. Ale przy okazji próbuje obsadzić premiera w roli odpowiedzialnego za słabszy wynik, czyli prezentuje Morawieckiego jako część problemu, nie zaś rozwiązania.

Koalicja władzy i pieniędzy

Rozstanie Ziobry z PiS nie wchodzi w grę – ten związek jest konsumowany władzą i pieniędzmi. Pisowcy straszą ziobrystów wyrzuceniem ich ludzi – w tym brata i żony Ziobry – z intratnych posad w spółkach skarbu państwa. Partia ministra sprawiedliwości nie ma innych źródeł dochodu dla swoich ludzi. W najbliższej kadencji PiS zainkasuje z budżetu w ramach subwencji dla partii politycznych niemal 100 mln zł, jednak Kaczyński nie podzieli się z Ziobrą i Gowinem, obawiając się właśnie tego, że będzie żywicielem pasożytów.

W PiS można usłyszeć, że partia na wszelki wypadek sonduje możliwość współpracy z PSL. To może być zagrywka na zdyscyplinowanie Ziobry, bo ludowcy kategorycznie zaprzeczają. – Możemy rozmawiać o sytuacji w Senacie. Do rządu z PiS na pewno nie wejdziemy – mówi mi jeden z kluczowych polityków PSL.

Faktem jest jednak, że PiS przestał mówić źle o PSL – to kolejny dowód na to, jak bolesne jest to sejmowe zwycięstwo. Wszak od czterech lat cała polityczna i propagandowa machina PiS zaprogramowana była na zniszczenie PSL, by przejąć cały elektorat rolniczy i wiejski. Kaczyński był przekonany, że tylko wówczas zyska gwarancje trwałych rządów na lata. Efekt jest taki, że ludowcy wyszli z tej wojny silniejsi – w 2015 r. ledwie przekroczyli 5 proc., dziś mają 8,5 proc.

Prezes lubi słowo „anihilacja”

Jarosław Kaczynski lubi słowo „anihilacja”, woli używać go w miejsce zniszczenia, unicestwienia, wdeptania w ziemię. W jego politycznej opowieści, przez 8 lat rządów anihilowany przez Platformę był on sam i cały PiS. Jak widać, anihilacja ta okazała się nieskuteczna, skoro PiS rozpoczyna drugą kadencję.

Jeśli ktokolwiek używał narzędzi politycznej anihilacji, to Kaczyński na pewno był w czołówce. Chciał anihilować nie tylko PSL: przez kilkanaście lat anihilował zagrażające PiS partie prawicowe, wychodząc z założenia, że aby rządzić, musi być jedyną narodową prawicą w Sejmie. Ten plan właśnie runął – nie udało mu się anihilować Konfederacji.

To zlepek mniej lub bardziej nacjonalistycznych, czasem poważnych, czasem zupełnie niepoważnych ugrupowań prawicowych. Właśnie dlatego czy jako poważni prawicowcy, czy jako nacjonalistyczni happenerzy, politycy Konfederacji mogą napytać partii władzy sporo biedy – choćby zmuszając ją do walki o rząd dusz na prawicy. Aborcja, zwrot mienia żydowskiego, wyścig o sojusz z Kościołem – po raz pierwszy od ponad dekady Kaczyński będzie się musiał oglądać na prawo. A konfederatów nie będzie łatwo rozbić i przejąć. Politycy, którzy w większości latami żyli bez państwowych pieniędzy, wchodząc do Sejmu zapewnili sobie finansowanie na poziomie niemal 7 mln zł rocznie. Nic nie spaja polityków tak jak pieniądze.

Polisa prezesa Kurskiego

W PiS popularne jest przekonanie, że sukces Konfederacji to wina prezesa TVP Jacka Kurskiego, który formację tę brutalnie zwalczał w telewizyjnych programach. Podobnie ma być zresztą i z PSL. W PiS słyszy się, że wojna telewizji z LGBT+ doprowadziła do wzmożenia elektoratu lewicy i jej powrotu do Sejmu po czterech latach banicji. Nie przypadkiem Kurski w wieczór wyborczy pojechał do siedziby PiS i zrobił sobie zdjęcie z Kaczyńskim. To jego polisa.

Zresztą robienie z Kurskiego głównego winowajcy pokazuje, że chętnych do wzięcia odpowiedzialności za zwycięską porażkę brak. Równie dobrze Konfederacji mogły pomóc jednoznacznie liberalne gospodarczo deklaracje jej liderów – wszak nawet ministrowie z PiS przyznają, że środowisko drobnych przedsiębiorców wystraszyło się podwyżki płacy minimalnej.

Czy Kurski atakując miłośników tęczy pomógł lewicy? Lewica raczej pomogła sobie sama. Wbrew pozorom, od poprzednich wyborów z 2015 r. elektoratu lewicowego drastycznie nie przybyło. Wówczas SLD, startując z Ruchem Palikota, zdobył prawie 7,5 proc., a Razem – 3,5 proc. Wtedy żadne lewicowe ugrupowanie nie przekroczyło progu wyborczego. Tym razem po prostu liderzy lewicy zmądrzeli i wystartowali z jednej listy. SLD, Wiosna i Razem dostały 12,5 proc.

Skarbczyk Czarzastego

Zjednoczona lewica to formacja różnorodna. Są tam zwolennicy adopcji dzieci przez pary homoseksualne, są entuzjaści jeszcze większej pomocy społecznej, są wreszcie miłośnicy PRL. Pełna paleta, której każdy odcień będzie dla PiS kłopotliwy – dlatego ten powrót do Sejmu to porażka obozu władzy.

Pamiętać należy jednak o jednym: SLD, Wiosna i Razem były dogadane tylko na wybory i na razie nie wiadomo, czy utworzą w Sejmie wspólny klub. Rozsypka lewicy byłaby PiS na rękę, szkopuł w tym, że – znów tak jak w przypadku Konfederacji – kluczowe mogą się okazać pieniądze. Całą subwencję lewicy – 11,5 mln zł rocznie przez cztery lata kadencji – zainkasuje SLD, bo Wiosna i Razem startowały po prostu z list Sojuszu. Jedyną receptą obu partii na dostęp do skarbczyka Włodzimierza Czarzastego będzie sojusz z nim. Wiosna jest już do tego przekonana, u młodych lewicowców z Razem pozostają jeszcze resztki buntu.

Przegrał tylko Schetyna

Jedno, co Kaczyńskiemu wyszło, to pokonanie Platformy. Wybory potwierdziły głęboki kryzys PO. Partia nie potrafiła przedstawić atrakcyjnego programu, okazała się niezdolna do wywołania emocji. Panuje w niej marazm, przez co kampania była koszmarna – mówią o tym nawet nowi posłowie. Choć wielu polityków PO – Bogdan Zdrojewski, Joanna Mucha, Julia Pitera – domaga się głowy Grzegorza Schetyny, on udaje zadowolonego z siebie. Jego stronnicy twierdzą, że ich sukcesem jest to, że opozycja dostała więcej głosów od PiS.

To prawda: Koalicja Obywatelska (PO i Nowoczesna) razem z lewicą i PSL dostały niemal 9 mln głosów, PiS zaś 8 milionów. Ale gdzie w wyniku lewicy czy ludowców sukces Schetyny? Koalicja Obywatelska jest jedyną formacją, która w tych wyborach wyraźnie przegrała – dostała o 4 punkty mniej niż PO i Nowoczesna startując oddzielnie cztery lata temu. To strata 32 mandatów.

Schetyna próbuje uciec do przodu, planując ogłoszenie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej kandydatką na prezydenta: kampanią prezydencką chce odwrócić uwagę od wyborów szefa PO, które powinny się odbyć na początku roku. Może zresztą pod tym pretekstem spróbuje je przełożyć?

Wygląda jednak na to, że po porażce Schetyny swe aktywa w PO zechce uruchomić Donald Tusk. Były ojciec założyciel Platformy wezwał publicznie do wystawienia takiego kandydata, który ma szansę pokonać Andrzeja Dudę. Zastrzegł, że nie mówi o sobie. Zasugerował też, że Kidawa nie ma na to szans. Nieoficjalnie spekuluje się, że Tusk rozpoczął akcję usuwania Schetyny po to, by PO poparła prezydencką kandydaturę Władysława Kosiniaka-Kamysza, polityka, który dobrze wypadł w sejmowej kampanii. W myśleniu Tuska elektorat Platformy przełknie każdego, kto ma szansę pokonać Dudę. A Kosiniak ma inne zalety – przyciągnie elektorat PSL i będzie w wyborach prezydenckich gryzł trawę.

A zatem może także słaby wynik PO wcale sukcesem Kaczyńskiego nie jest? Jeśli Grzegorz Schetyna straci stanowisko, szef PiS nie będzie miał powodów do radości. Schetyna jest niebywale wygodnym, wręcz komfortowym przeciwnikiem dla Kaczyńskiego.

Może się więc okazać, że choć Kaczyński wybory wygrał, to – jak mawiał Lech Wałęsa – więcej jest w tym plusów ujemnych aniżeli dodatnich. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2019