Kebab z automatu

To była sobotnia pora, na tyle późna, że w tej okolicy, nieopodal dworca, żaden prawy obywatel już nie ma po co łazić.

23.09.2019

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Sklepy pozamykane, a z placówek rozrywki są tu może jedynie domy schadzek, ale dzięki reporterom śledczym wiemy: przybytki te nie wydają paragonów, więc im bardziej prawy jest ów obywatel, tym bardziej go tam nie spotkamy. Ale też pora na tyle wczesna, że przejściem podziemnym nie ciągnęły jeszcze od przystanku do przystanku ofiary eksperymentów na wątrobie i mózgu, jakim co weekend poddają się miliony wolontariuszy. Dzięki ich poświęceniu nauka może doskonalić teorię o wpływie alkoholu na cofnięcie procesu ewolucji.

Krótko mówiąc, byłem sam jak palec w przestrzeni jarzeniowej, bezdusznej, wprawdzie bezpiecznej dzięki obecności kamer, ale takiej, z której chce się uciekać. Jednak w ostatniej chwili zatrzymał mnie połysk ustawionego w kącie automatu, bo obiecywał coś więcej niż standardowy batonik, puszkę coli czy kubek słodzonej farby emulsyjnej, zwany czekoladą na gorąco. Tu można było dostać kebaba za 10 złotych. Normalnie nie jestem wielkim miłośnikiem ani kebabów (mam poważne obawy co do jakości mięsa), ani automatów, ogromnie lubię niechby i śladową interakcję z człowiekiem, nawet opryskliwym. Ale poczułem, że to jednak jest nowe terytorium smaku, pchnęła mnie ciekawość badacza-przyrodnika i pewien rodzaj poczucia obowiązku wobec czytelnika naszej rubryczki – jeśli przyszłość jedzenia rysuje się tak ponuro, no to ktoś wam jest winien jej rzetelny opis.

Dwa rodzaje mięsa, trzy rodzaje sosu, wziąłem wołowe z łagodnym, ekran dotykowy okazał się bardziej przyjazny od tych, które służą do zamawiania u McDonalda. Ale tam chociaż cheeseburgera składają do kupy jacyś ludzie, uwijający się w tle. A tutaj wielka szafa miała wszystko wykonać sama, mocą skomplikowanych dźwigni, podajników, wysięgników i hydraulicznych tłoczków. W każdym razie tak to sobie wyobrażałem, domyślając się za gładką powierzchnią obecności robota godnego cudów z dworu cesarza Rudolfa w Pradze. Poczułem nawet coś w rodzaju pokory, skoro maszyna umie już sklecić sama kebaba, rzecz jednak nie taką najprostszą, wymagającą najpierw podgrzania mięsa i zgrillowania placka, po czym równomiernego rozłożenia warzyw i sprytnego zawinięcia, tak by nadzienie nie wypadało jedzącemu na spodnie... To znaczy że przyszłość naprawdę nadeszła: to samo miałem poczucie, gdym ujrzał w działaniu nową aplikację do tłumaczeń, w której sztuczna inteligencja poradziła sobie z prostym tekstem prasowym wcale nie gorzej, niżbym to zrobił ja, ślęczący po nocach nad przekładami.

Ponieważ zmierzałem akurat w odwiedziny do włoskich kolegów-kucharzy, zacząłem sobie wyobrażać, jak prosto – o wiele prościej niż z kebabem – dałoby się zautomatyzować przygotowanie dobrego makaronu. Baniak ze stale wrzącą wodą, w to się zanurza koszyk z kluskami, potem wpadają one do wklęsłego podgrzanego pojemnika z porcją sosu, który chwilę wiruje, by wszystko rozmieszać... Kiedy już szedłem dalej, miałem w głowie cały plan i tylko nie wiedziałem, jak rozwiązać kwestię regularnego czyszczenia całego ustrojstwa z resztek. Co zresztą tylko potwierdzało moje przekonanie, nabyte w trakcie zarządzania knajpą, że kluczowym ogniwem w dobrze działającej kuchni jest zmywak. Kucharz może nawet na pół dnia scedować swoje obowiązki byle komu, jeśli ma wszystko przygotowane. Na zmywaku nie może zabraknąć sprawnej dziewczyny czy chłopaka nawet na kwadrans, bo machineria się zacina.

I zostałbym dalej z tą mieszanką podziwu i przygnębienia, pogodnej rezygnacji i zaciekawienia, gdybym, zjadłszy już tego kebaba, nie sięgnął w głąb internetu, by się dowiedzieć, że automat tyle tylko umie, że podgrzewa i sprzedaje kebaby zwinięte gdzieś wcześniej w prawdziwej kuchni. Owszem, robi to sprytnie, bo placek jest chrupki, a warzywa nadal jakby świeże, nieprzegrzane, ale jednak to jest nadal coś jak montownia, która nie jest godna miana prawdziwej fabryki. Zrobiło mi się lżej na sercu i wypełniła je wdzięczność do nieszczęsnych sprzedawców z wszelkich orlenów i żabek, od których czasem zmuszony nagłymi okolicznościami kupuję hot dogi lub zapiekankę. Przeczuwając ból brzucha, jaki wywoła zaraz paskudna parówka i buła, zwykle nie patrzę im w twarz, biorę swoje i wychodzę gdzieś byle dalej. Ale to dobrze, że jednak są, mają jakoś na imię, coraz częściej zresztą ukraińskie. Chociaż wobec klienta wypowiadają tylko trzy formułki ze szkolenia, to wstali rano z jakimiś wspomnieniami i położą się z nadzieją na coś jutro. A gdyby padł prąd i internet, zrobią być może głupią minę, ale to i tak lepiej niż ekran z napisem „Error”. ©℗

Z okien ciągnie już ziąb – zanim włączy się centralne, wykorzystuję piekarnik do ogrzania kuchni. Kiedy nie mam okazji, to znaczy nie piekę niczego szczególnego, wrzucam choćby buraka, by go potem pokroić w kostkę razem z ogórkiem kiszonym na pobudzającą śniadaniową sałatkę. Albo piekę ziemniaki, to się nigdy nie zmarnuje. Czasami, kiedy mi się znudzą takie z oliwą i rozmarynem, robię inną wersję „śródziemnomorską”. Kilo ziemniaków szorujemy i bez obierania kroimy w wąskie cząstki, wrzucamy do dużej miski. Dodajemy 2 cebule pokrojone w grube piórka, 2 obrane ząbki czosnku, łyżkę kaparów (wypłukanych z soli) i parę łyżek czarnych oliwek bez pestki. Na koniec puszka siekanych pomidorów, sól, pieprz, szczodra porcja oregano. Mieszamy wszystko energicznie, dolewamy parę łyżek oliwy. Przekładamy do brytfanki dobrze wysmarowanej oliwą, pieczemy w 180 stopniach ok. 45 minut, mieszając kilka razy w trakcie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2019