Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W debacie "Więzi" biorą udział osoby zawodowo zajmujące się komentowaniem rzeczywistości; rozumiem, że redakcja sama narzuciła sobie takie ograniczenie. Reprezentują bardzo różne środowiska, i to może jest najciekawsze: w niektórych wypowiedziach wyraźnie dochodzą do głosu resentymenty, dawne i nowe niechęci, ale nie ma złośliwości i nie ma (no, prawie nie ma) takich gestów, które by można interpretować jako załatwianie osobistych porachunków. To dość istotna zmiana w stosunku do debat, które się toczyły wcześniej, czy to wokół książki Jarosława Gowina "Kościół po komunizmie", czy przy okazji licznych ankiet poświęconych polskiemu katolicyzmowi. Jedyne, co martwi, to nieobecność głosów kobiecych.
Jak zatem widzę siebie? Chyba najbliżej mi do tej grupy, którą Tomasz P. Terlikowski nazywa "soborowym katolicyzmem dialogu", choć charakterystyka, jaką dołącza do tego określenia, to raczej moja karykatura niż portret. Gdy "soborowi katolicy misji" budują, według Terlikowskiego, "nowoczesne społeczeństwo w oparciu o twarde wartości", ja wyglądam na zagubionego gadułę (bo opieram się na "nie do końca adekwatnym rozpoznaniu rzeczywistości"), którego w dodatku można oskarżyć o współudział w zbrodniach. Nie jest mi to miłe, ale rzeczywiście wybrałem inną drogę niż owi "misjonarze", wierząc, że religia wchodzi głębiej w ten świat poprzez dialog, perswazję i świadectwo życia.
A inni? Ostatnio coraz bardziej interesuje mnie grupa, o której w "Więzi" mówi się stosunkowo niewiele. Chyba tylko ks. Adam Boniecki zwraca uwagę, że wszystkie przywoływane podziały mieszczą się w kategorii "wiara z wyboru". A co z ludźmi, którzy wiary nie wybrali, lecz przyjęli ją bez refleksji? Którzy nie mieli w życiu momentu ani "wejścia", ani "zerwania", a "sprawę z Kościołem" rozstrzygają wedle logiki świętego spokoju - wypełniając, owszem, niektóre obowiązki, a nawet popierając tę czy inną "akcję", ale niespecjalnie się interesując, "o co w tym wszystkim chodzi"? Myślę, że w Polsce mamy, wbrew pozorom, dosyć dużą grupę katolików, którym Kościół jest prawie obojętny, którzy w sakramentach uczestniczą na zasadzie zwyczaju i którzy nie mieli nigdy okazji (albo woli), żeby zbliżyć się do Ewangelii na odległość niepozwalającą na obojętność. Co z nimi? Jak ich "obudzić"? I do czego?
Pamiętam taki obrazek. Na tydzień przed wyborami przy drodze do kościoła ktoś ustawił plakat reklamujący kandydatów "katolickiej" partii. Hasło brzmiało: "Nie głosuj na Barabasza, wybierz Jezusa". Była tam, oczywiście, mowa o obronie życia. Wynik wyborów pokazał, że hasło przebudziło niewielu "obojętnych". Czy to znaczy, że ludzie nie mają sumienia? Że sprawa życia nie ma dla nich znaczenia? Nie, myślę, że chodzi o coś innego. Na wszystko trzeba mieć sposób, na sumienia także. Myślę, że sumienia większości ludzi są wyczulone na szantaż. Trzeba do nich przemówić inaczej. Nie jestem taki mądry, żebym od razu wiedział jak. Ale jedno wiem na pewno: jak nie znajdziemy takiego sposobu, z rozpaczy zaczniemy szantażować. I wtedy zamiast przybliżyć ludziom Ewangelię, postawimy między nimi a nią jeszcze jedną przeszkodę.