Kasta według bratanków

Kiedy partia Viktora Orbána zabrała się za wymiar sprawiedliwości, on stanął jej na drodze. Historia sędziego Baki czytana dziś w Polsce brzmi znajomo.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

András Baka (w pierwszym rzędzie, trzeci od lewej). Plac Kossutha w Budapeszcie, rocznica wybuchu Rewolucji 1956 roku, 23 października 2010 r. / VÖRÖS SZILÁRD / PUZZLEPIX / EAST NEWS
András Baka (w pierwszym rzędzie, trzeci od lewej). Plac Kossutha w Budapeszcie, rocznica wybuchu Rewolucji 1956 roku, 23 października 2010 r. / VÖRÖS SZILÁRD / PUZZLEPIX / EAST NEWS

Premierowi Węgier Viktorowi Orbánowi likwidacja niezależnego sądownictwa zajęła niecały rok. Długo – z mediami poradził sobie w kilka tygodni. Tak jak w Polsce, pierwszą ofiarą padł Sąd Konstytucyjny, potem przyszedł czas na Krajową Radę Sądowniczą, a na końcu – Sąd Najwyższy.

Najdłużej bronił się ten ostatni. Na jego czele stał wtedy András Baka, sędzia reformator, który – gdyby historia była racjonalna, a politycy kierowali się wyłącznie interesem kraju – zmieniałby wymiar sprawiedliwości razem z Orbánem.

Na kursie kolizyjnym

Ma 64 lata, młodzieńczą werwę i przenikliwe spojrzenie człowieka, który z niejednego pieca chleb jadł. Od razu zaznacza, że nie o wszystkim może mówić. Chętnie przypomni, jak Fidesz, partia Orbána, wprowadzał swoje zmiany, ale wolałby nie komentować obecnego funkcjonowania sądu czy w ogóle stanu sądownictwa na Węgrzech. Baka bowiem nadal pracuje w Sądzie Najwyższym, a raczej w jego następczyni – Kúrii.

Po tym, jak pod koniec 2011 r. parlament przedwcześnie wygasił mu mandat prezesa, Baka pozwał państwo węgierskie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Rok temu Trybunał przyznał mu sto tys. euro odszkodowania i umożliwił powrót do pracy. Baka został przewodniczącym wydziału cywilnego.

– Nie mam problemów z kolegami, cieszę się ich sympatią i szacunkiem. Prawdopodobnie nie jestem faworytem polityków i nowego kierownictwa, ale praca sędziego nadal sprawia mi radość – twierdzi.

Według niego Orbán nie miał pomysłu na wymiar sprawiedliwości. Obie strony tolerowały się prawie pół roku, ale rozmach zmian wprowadzanych przez Fidesz sprawił, że prędzej czy później znalazłyby się na kursie kolizyjnym. Iskrą było weto Sądu Konstytucyjnego wobec populistycznego projektu 98-procentowego podatku na odprawy w budżecie o wysokości ponad 2 mln forintów na osobę. Fidesz miał wtedy otwarty front wojny z bankowcami i superpodatek – łamiący zasadę, że prawo nie działa wstecz – został przygotowany z myślą o prezesie Banku Narodowego.

Po wecie Orbán się zdenerwował i zarządził to, co zawsze wzbudza radość mas: wymianę kadr i centralizację. Nie było w tym myśli państwowotwórczej, nie było lekarstwa na bolączki trapiące wymiar sprawiedliwości. Dominowała chęć odwetu. Bo główna emocja epoki była taka, że sędziowie to oderwana od ziemi kasta, żerująca na cierpieniu zwykłych ludzi. – Taki obraz pokazywały media publiczne – dodaje Baka. Podgrzewały one atmosferę, podnosząc do rangi standardu pojedyncze nieprawidłowości i kreśląc mało wyszukane analogie między obecnymi sędziami a tymi, którzy skazywali na śmierć powstańców po 1956 r.

Fasadowa reforma

Aby pozbyć się liderów środowiska, Fidesz obniżył wiek emerytalny z 70 do 62 lat. Szacuje się, że w wyniku tej decyzji z zawodu odeszło ok. 300 osób, czyli co dziesiąty sędzia. Większość ze sporymi odprawami z budżetu państwa. Sądowi Konstytucyjnemu odebrano możliwość wypowiadania się o ustawach okołobudżetowych. Zwiększono liczbę sędziów w nim zasiadających, zmieniono zasady ich wyboru, a swoim nominatom – wśród nich znajdował się były szef kancelarii Orbána – przedłużono kadencje z 9 do 12 lat.

Krajową Radę Sądowniczą zlikwidowano, w jej miejsce powołano nową instytucję z prezesem wybieranym przez parlament. – Ma on ekstremalnie szerokie uprawnienia. To od niego zależy być albo nie być sędziów – komentuje sędzia Baka.

Ów prezes podejmuje decyzje o ich zatrudnieniu lub zwolnieniu, zarządza budżetem. To stanowisko przypadło Tünde Handó, przyjaciółce domu Orbánów i żonie współzałożyciela Fideszu.

Jednym z tych, którzy głośno protestowali, był sam András Baka. Nie musiał tego robić. Gdyby milczał, najpewniej zachowałby posadę, tak jak prezes Sądu Konstytucyjnego, który w ciszy znosił odbieranie kolejnych uprawnień. – Urzędy nie są po to, aby je celebrować, czasem trzeba coś powiedzieć i zrobić – uśmiecha się sędzia. – Wykonałem swój obowiązek. Zapłaciłem za to cenę.

Niedługo po swoim wystąpieniu w parlamencie, w którym podważył główne założenia reformy, sam znalazł się na celowniku Fideszu.

Z Baką jednak był problem. Nawet dwa. Po pierwsze, był za młody – miał dopiero 58 lat – i nie podchodził pod kryterium wieku. Żeby się go pozbyć, prawnicy Fideszu wymyślili więc inny trik. Zmieniono nazwę Sądu Najwyższego na historyczną Kúrię, z czasów monarchii habsburskiej. Uznano, że to zupełnie nowa instytucja, i na tej podstawie wygaszono mandat Baki. Aby nie mógł się ubiegać o prezesurę w Kúrii, wprowadzono kryterium minimum pięciu lat pracy na Węgrzech. On miał niespełna cztery.

Outsider reformator

Po drugie, ciężko było mu zarzucić, że jest z układu. Zaczynał karierę w poprzedniej epoce, ale w pierwszych latach transformacji został rekomendowany na sędziego w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Spędził tam 17 lat.

– Kiedy wracałem do kraju, środowisko zarzucało mi nieznajomość realiów w węgierskim wymiarze sprawiedliwości. Patrzono na mnie nieufnie jako na outsidera niezwiązanego lokalnymi sieciami – opowiada.

Właśnie to sprawiło, że przy jego kandydaturze upierał się ówczesny prezydent László Sólyom, były prezes Sądu Konstytucyjnego. Wybór nieznanego sędziego został negatywnie zaopiniowany przez prawników i zablokowany przez socjalistów, którzy mieli wtedy większość w parlamencie. Sólyom nie odpuścił, wrócił do sprawy po roku. Na ponownym głosowaniu Baka przekonał do siebie i socjalistów, i Fidesz, który początkowo także kręcił nosem. Łącznie poparło go 86 proc. posłów.

Zgodnie z zapowiedziami przygotował kompleksowy projekt reform. Brał przykład z Finlandii. – Tam prace trwały aż trzy lata – opowiada. – Opłacało się, dziś Finowie są europejskim wzorem. U nas sądownictwo podlegało nieustannej krytyce, niekiedy uzasadnionej, niekiedy przesadzonej. Ogólnie jego stan był kiepski. Finansowo, organizacyjnie, strukturalnie. W jednej miejscowości odkryłem sąd z tylko jednym sędzią, z kolei w Budapeszcie mieliśmy ich ponad ośmiuset.

Baka domagał się m.in. zmiany lokalizacji sądów, która nadal odpowiadała mapie Węgier z czasów monarchii habsburskiej, zwiększenia wydatków i uproszczenia procedur.

W listopadzie 2010 r. przekonywał do tego samego Orbána. – Nic jeszcze nie wskazywało, że rząd zamachnie się na sądy. Poprosiłem go o wsparcie polityczne, on je zadeklarował. To było nasze pierwsze i ostatnie spotkanie – wspomina.

Kilka miesięcy później Fidesz rozpoczął własną akcję reorganizowania wymiaru sprawiedliwości. Sędziowie stali się wrogami narodu, który domagał się cięcia siekierą, a nie chirurgicznych posunięć. Propozycje Baki trafiły do kosza.

Przerwana kontynuacja

No dobrze, ale czy Orbán nie miał racji, domagając się odejścia doświadczonych prawników i zmiany szyldów? Sąd Najwyższy to formalny spadkobierca instytucji założonej pod tą samą nazwą w 1949 r. A ona była głównym narzędziem terroru po powstaniu antysowieckim w 1956 r., skazując na śmierć jej liderów – w tym byłego premiera Imre Nagya, oraz zwalniając z odpowiedzialności karnej bojówkarzy, którzy do nich strzelali.

W tamtym czasie emocje publiki podgrzewały dodatkowo doniesienia z procesu 90-letniego Béli Biszku, byłego ministra spraw wewnętrznych, który trzymał polityczną pieczę nad prześladowaniami. Biszku pozostawał bezkarny do połowy 2010 r., kiedy po premierze filmu dokumentalnego pod znamiennym tytułem „Zbrodnia bez kary” zainteresował się nim prokurator. Dlaczego na osądzenie zbrodniarza trzeba było czekać tak długo? Czy nie dlatego, że Sąd Najwyższy to komunistyczny złóg, który chroni swoich?

Sędzia Baka przekonuje, że nie ma mowy o kontynuacji. – Na początku transformacji ponad 90 proc. sędziów miało mniej niż 55 lat, to znaczy, że zaczynali kariery w latach 80. i nic ich nie łączyło z prześladowaniem opozycji – tłumaczy. – Ci, którzy jakimś cudem przetrwali rządy prawicy w okresie 1990-94, odeszli niedługo potem, kiedy weszła w życie lustracja. Żeby było zabawnie, nowych sędziów nie lubili socjaliści, oskarżali ich o sympatie prawicowe.

Zdaniem Baki w 2011 r., czyli kiedy Orbán triumfalnie ogłaszał zerwanie z komunizmem w wymiarze sprawiedliwości, ponad 70 proc. wszystkich sędziów stanowili ci, którzy zaczęli pracę po 1990 r.

A Biszku? Po upadku komunizmu zaszył się na wsi, nawet sąsiedzi nie wiedzieli, kim jest. Po premierze filmu rząd wprowadził prawo pozwalające na ściganie sprawców zbrodni komunistycznych.

Z tego paragrafu sądzono Biszku, który w końcu został skazany za zbrodnie wojenne na pięć i pół roku. Jednak Sąd Apelacyjny uznał, że niektóre procedury zostały naruszone, i proces zaczął się od nowa. W międzyczasie Biszku zmarł.

Aby zostało po staremu

Jak wygląda krajobraz sześć lat po reformie? – Zaufanie publiczne do sędziów jest takie jak wcześniej: dosyć niskie – odpowiada Baka.

World Justice Project, badający stan państwa prawa na podstawie wywiadów z obywatelami mającymi do czynienia z sądami, przyznał Węgrom najniższą – obok Bułgarii – notę w Unii Europejskiej. Krytykuje węgierski wymiar sprawiedliwości m.in. za niewystarczającą kontrolę władz, korupcję, nieefektywność postępowań karnych i generalnie trudności z dostępem do niego.

– Wprowadzanie zmian administracyjnych jest łatwe, ale nigdy nie rozwiąże problemów – komentuje András Baka. Jednocześnie przyznaje, że nie słyszał o przypadkach politycznego wykorzystywania sędziów. – Nowi to głównie młodzi i niedoświadczeni, stale się uczą – mówi.

Czy są niezależni? Baka milczy. Odpowiada dopiero po chwili: – W tym zawodzie ważne jest nie tylko, co i jak robisz. Istotne jest też, co się wokół ciebie dzieje. Kto cię wybrał, w jaki sposób, kto ci przydziela sprawy. Czyli cały system. To wszystko składa się na niezależność sędziego.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017