Kargul

Już nie pamiętam, kiedy go poznałem.

21.10.2013

Czyta się kilka minut

Sześć, siedem lat temu. Zaprosił mnie do Krasnegostawu na spotkanie w księgarni. Pojechałem, chociaż nie wiedziałem, kto zacz, jaka księgarnia i w ogóle. Pewnie ten Krasnystaw mnie skusił, bo znany jedynie z mleczarni, ale na wschodzie, a jak wiadomo, wschód oznacza przygodę.

Księgarnia rzeczywiście była. Prócz książek sprzedawali w niej zabawki, pomoce szkolne, długopisy i papier. Staliśmy za ladą i gadaliśmy. Przyszło paru jego znajomych. Gadaliśmy dalej. Może z pięć osób. Ktoś wszedł, żeby kupić kredki. Ktoś wszedł i zaraz wyszedł, jakby onieśmielony naszą obecnością. Coś tam podpisałem i poszliśmy pochodzić po tym mieście, leżącym na skraju znanych ziem. Może była jesień? A może to ten skraj sprawił, że ciemność zapadała tak wcześnie i można było tylko chodzić i gadać, wyrywając się myślą gdzieś dalej. Przysiadaliśmy od czasu do czasu w jakichś ciepłych miejscach, bo oprócz ciemności w mieście był też chłód. Na przykład w piwnicy, czy też suterenie zwykłego bloku przerobionej na, powiedzmy, kulturalny klub. Ze stylowymi stolikami, barem jak kredens, obrazami na ścianach i ze wszystkim jakoś tak innym niż Krasnystaw w zimną jesienną noc.

No, ale zacząłem jakoś wracać do Krasnegostawu i do niego. Chyba jeszcze ze trzy razy byłem, gdy pretekst wydawał się wystarczający. Ale też po prostu, żeby się z nim spotkać, ponieważ jakoś mi imponował. Wielki, otyły, zwalisty, zasapany, wymyślił sobie, że w mieście płynącym mlekiem, kefirem oraz piwem podczas krasnostawskiego oktoberfestu będzie się coś dziać. W sensie kultury. Odgrzebał i odkurzył niebywałą postać chłopskiego, podkrasnostawskiego poety Stanisława Bojarczuka: talent rzeczywisty i absolutnie wyjątkowy, dalece wykraczający poza dziedzinę tzw. poezji chłopskiej czy ludowej. Jest podejrzenie, że Bojarczuk był kimś w rodzaju nieoczywistego geniusza. No i on uparł się, że zrobi z „chłopskiego Petrarki” znak firmowy, nowy herb miasta Krasnystaw, które zaświeci jak nowa gwiazda na kulturalnym firmamencie kraju. Sapał, pocił się i powoli dopinał swego i Bojarczukowego.

Byłem na pierwszym Festiwalu Sztuk Krasnych, czyli pięknych. Udało mu się nawet zwabić Jurija Andruchowycza. Występowaliśmy na dziedzińcu byłego kolegium jezuickiego. Czytaliśmy Bojarczuka. Andruchowycz występował z Karbido. Dziedziniec był ogromny. Garstka publiczności wyglądała niepozornie. Jakby zaszli przypadkowo albo schronili się i przeczekiwali. Kilkadziesiąt osób. Głośne, ciężkie granie Karbido zwabiło krasnostawskich chłopaków, ale wkrótce odchodzili do swoich spraw, do poszukiwania piwa, do gadek, do gapienia się z nadwieprzańskiej skarpy.

Wtedy wydało mi się, że jest samotny i bohaterski w tym mieście kefiru, sera i chmielu. Jak Bojarczuk ze swoim tysiącem klasycznych sonetów napisanym podczas pasania krów. Na deszczułce przybitej do kijka służącej za stolik.

Potem wyprowadził się do Warszawy i przestaliśmy się widywać. Co innego Krasnystaw, co innego stolica. Mielibyśmy chodzić po Krakowskim Przedmieściu i rozmawiać o Bojarczuku? Dość szyderczy obraz. Czasem wyobrażałem go sobie w tym barbarzyńskim mieście: jak walczy, jak próbuje utrzymać się na powierzchni, zasapany, zmęczony, ale wciąż z tym nieśmiałym, bezinteresownym uśmiechem na okrągłej twarzy. Pisywał recenzje do gazet, prowadził spotkania z pisarzami, chciał założyć agencję literacką. W myślach życzyłem mu wszystkiego dobrego, ale też trochę się o niego bałem. Warszawa to nie jest miasto dla ludzi, którzy szybko tracą oddech i mają szczery uśmiech. Porozumiewaliśmy się za pomocą esemesów. W przedostatnim napisał, że jest w szpitalu. Zapytałem, czy to coś poważnego. Odpisał, że to i to, ale że już lepiej, przenieśli go na ogólną salę i że „warunki iście hotelowe”. Potem dostałem jeszcze jedną wiadomość, ale odkładałem odpowiedź, bo byłem w objeździe, od miasta do miasta, samochód, spotkanie, spać. Gdzieś między Katowicami a Rybnikiem dowiedziałem się, że umarł.

Teraz siedzę w hotelu na przedmieściach Prudnika i piszę ten tekst. W oddali widać Góry Opawskie. Na przemian pada i świeci słońce. W hotelowym basenie zostały resztki wody. Kilka kaczek pływa w niej i próbuje nurkować. Wiatr niesie złote liście. Mariusz Kargul nie żyje. Dlaczego gdy ktoś umiera, świat pozostaje taki sam? Wieje wiatr, kaczki pływają, na zboczach wzgórz widać przesuwające się cienie chmur. Dlaczego tylko my dostrzegamy, że kogoś nie ma? Jakbyśmy byli na tej ziemi dziwni i obcy, bo nikt poza nami nie towarzyszy umarłym.

W grudniu skończyłby 37 lat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013