Jedność radości pozbawiona

15 lat temu Niemcy z NRD wyszli na ulice i obalili komunizm. Po czym uwierzyli, że przyjdą ci mądrzy ludzie z Zachodu i cudownie zamienią ziemię między Odrą a Łabą w kraj mlekiem i miodem płynący. Inicjatywa, która wybuchła podczas Jesieni Ludów, szybko zgasła, a zamiast krytycznej autorefleksji Niemcy ze Wschodu prezentują znowu mentalność roszczeniową. Dziś słyszą od polityków, że ich standard życia może nigdy nie dorównać standardowi zachodniemu - i głosują na ekstremistów.

24.10.2004

Czyta się kilka minut

Najpierw wołali do swych ciemiężycieli: “To my jesteśmy narodem!". Potem, gdy upadł mur, zaczęli krzyczeć: “Jesteśmy jednym narodem!". A kiedy stało się jasne, że połączenie obu państw niemieckich jest kwestią czasu, dominujące podczas wielkich demonstracji na ulicach NRD-owskich miast hasło znowu się zmieniło, po raz ostatni. Brzmiało: “Niemcy, jedna ojczyzna!".

Niemcy, jedna ojczyzna? Przecież to fikcja, wymysł idealistów, myślenie życzeniowe, które nigdy nie miało odpowiednika w rzeczywistości! Przecież zjednoczenie Niemiec w 1990 r. tylko jeszcze bardziej podzieliło krainy między Renem a Odrą: już nie tylko na Wschód i Zachód, ale także na tych jeszcze bardziej biednych i tych jeszcze bardziej bogatych, na beneficjentów i przegranych...

W tak czarnych kolorach publicysta Wolfgang Herles kreśli bilans zjednoczenia, które rozpoczynało się 15 lat temu demonstracjami w Lipsku, gdzie w każdy poniedziałek, począwszy od września 1989 r., na ulice wychodziły coraz liczniejsze tłumy, sięgające w październiku 120 tysięcy. Lipska fala szybko się rozlała na inne miasta i proces zjednoczenia nabrał nieodwracalnej dynamiki 9 listopada 1989 r., gdy berliński mur został otwarty.

Książka Herlesa - pod tytułem “Kłamstwo o niemieckiej jedności" - to zamierzona prowokacja: opisując zjednoczenie jako ciąg porażek, autor wzywa Niemców, by raz na zawsze pożegnali się z myślą o “jednej ojczyźnie". Bowiem zamiast obiecywanych przez Helmuta Kohla “kwitnących krain", zamiast wzrostu gospodarczego i pomnażanego dobrobytu mamy w Niemczech zastój i marazm. Po 15 latach “odbudowywania" byłej NRD, ironizuje Herles, po przetransferowaniu tam setek miliardów euro, widać tylko tyle, że proces zjednoczenia będzie obciążać Niemców dłużej niż istniała NRD (czyli, przypomnijmy, 40 lat).

A poczucie przynależności do jednego narodu? To, prowokuje dalej Herles, nic innego, jak tylko relikt z historycznego lamusa, którego nikt i nic już nie ożywi.

Krzyk protestu

Czy rzeczywistość faktycznie jest aż tak dramatyczna? Oczywiście nie. Ale dzisiaj nikt nie odważyłby się już zakwestionować ogromu problemów, wynikających z połączenia dwóch kompletnie różnych systemów gospodarczych i społecznych. Efekt: zjednoczone Niemcy jęczą pod ciężarem bolesnych i nieuniknionych reform. Jęczą przede wszystkim (znowu) Niemcy ze wschodnich landów, którzy mają (znowu...) poczucie krzywdy, że to na nich skupia się wszystko, co najgorsze.

Sytuacja psychologiczna w byłej NRD znalazła odbicie w wynikach niedawnych wyborów do parlamentów krajowych (landtagów) Brandenburgii i Saksonii. Wyborcy ukarali w nich partie szeroko rozumianego centrum demokratycznego (zwłaszcza socjaldemokratów z SPD i chadeków z CDU), premiując formacje skrajne - prawicowe i lewicowe. Wielki sukces odniosła zwłaszcza Partia Demokratycznego Socjalizmu, następczyni SED (partii komunistycznej w NRD), która w obu landach stała się drugą siłą, podczas gdy dotąd musiała zadowalać się trzecim miejscem i elektoratem ograniczonym do grupy stałych i wiernych wyborców.

W obu landtagach mandaty legalnie wybranych przedstawicieli narodu objęli także przedstawiciele formacji skrajnie prawicowych: Niemieckiej Unii Ludowej (DVU) w Brandenburgii oraz Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD) w Saksonii; pierwsza zdobyła 6,1 proc. głosów; druga 9,2 proc. Szokiem był zwłaszcza sukces NPD. Nie tylko dlatego, że jest to partia jawnie neofaszystowska, rasistowska i mająca w swych szeregach ludzi nawołujących do przemocy. Okazało się bowiem, że w Saksonii - a więc w landzie, który, jak się wydawało, rozwija się najlepiej ze wszystkich regionów byłej NRD - neofaszyści zebrali prawie tyle samo głosów, co... socjaldemokraci. Co jeszcze bardziej niepokojące, głosowało na nich bardzo wielu młodych wyborców. Rekord padł we wsi Schöna w pobliżu granicy z Czechami, gdzie co czwarty oddany głos przypadł neofaszystom.

Nie ma wątpliwości: głosując w ten sposób, wyborcy chcieli - w jedyny możliwy sposób w demokracji - “ukarać" politycznie elity rządzące oraz zaprotestować przeciw polityce prowadzonej przez obie wielkie partie - chadeków (dominujących w Saksonii) i socjaldemokratów (mających największe poparcie w Brandenburgii).

"Hartz IV", czyli strach

Chociaż w Berlinie rządzi SPD, a CDU jest w opozycji, to między obiema formacjami panuje w gruncie rzeczy zgoda, że w Niemczech konieczne są głębokie reformy, uderzające zwłaszcza w system socjalny Republiki Federalnej, którego finansować dalej nie sposób. Między czerwono-zielonym rządem, od dwóch lat podejmującym takie reformy (z różnym skutkiem), a opozycją (która raz go w tym wspiera, a raz blokuje) są oczywiście różnice zdań. Jednak nie dotyczą one pytania, “czy" reformować, ale “jak". Jak zmieniać podatki, renty i emerytury, ochronę zdrowia, rynek pracy?

Zmiany przeprowadzone w ostatnim czasie w każdej z tych sfer za każdym razem uderzały po kieszeni zwykłego obywatela. Najwięcej emocji wywołało zmniejszenie zasiłków dla bezrobotnych. W języku publicznej debaty ochrzczono je słowem-kodem “Hartz IV", od nazwiska Petera Hartza, menadżera koncernu Volkswagen, który na zlecenie rządu opracowywał projekt reformy rynku pracy; cyfra “IV" oznacza, że w życie weszła dopiero czwarta wersja tegoż projektu. Niemcy lubią takie hasłowe skróty; wystarczy potem napisać w komentarzu prasowym albo na transparencie “Hartz IV" - i od razu wiadomo, o co chodzi.

A transparentów na ulicach niemieckich miast, zwłaszcza w byłej NRD pojawiło się, począwszy od lata tego roku, bardzo wiele. Bowiem to, co rząd wychwalał jako “największą reformę społeczną", obywatele - ci, których ona dotyczyła, i ci, którzy szczególnie boją się o swoje miejsca pracy - odebrali jako bezprzykładne ograniczanie ich jedynego źródła dochodu. Nie tylko w byłej NRD, gdzie bezrobocie sięga 20 proc. (a w niektórych regionach, gdzie nastąpiła totalna deindustrializacja, 30 proc. lub więcej) dał się odczuć ów lęk i zachwianie poczucia bezpieczeństwa w skali społecznej.

Także w “starej" Republice Federalnej (bezrobocie: 10 proc.) coraz więcej ludzi odczuwa strach. Na ile pewne jest moje miejsce pracy? Jak głęboko upadnę, jeśli je stracę? Jak wtedy zapewnię dotychczasowy standard życia? Pytania, na które często nie ma odpowiedzi. Niepewność ogarnia więc Niemców. Niepewność, której polityczne skutki ujawniły się przy wyborczych urnach w Schöna i w innych miejscach. Niepewność, która zwłaszcza w byłej NRD skłoniła wiele tysiący ludzi do protestów. Znowu w poniedziałki...

Nostalgia za szarzyzną

Zaczęło się latem tego roku. W Lipsku, a także w Magdeburgu, Erfurcie czy Berlinie znowu pojawiły się, jak kiedyś, wezwania do “poniedziałkowych demonstracji". I znowu tysiące wyszły na ulice. Z tym tylko, że okrzyk, który tym razem dominował, brzmiał już zupełnie inaczej: “Wir sind kein Volk!". W tym kontekście można to przetłumaczyć dwojako. Albo: “Nie jesteśmy narodem!". Albo też: “Nie jesteśmy jednym narodem!".

Analogia do jesieni 1989 r. jest jednak myląca. Tym razem “marsze poniedziałkowe" nie tylko nie były tak liczne jak kiedyś, ale wraz z nadejściem jesieni liczba demonstrantów zamiast rosnąć, zaczęła spadać (ostatnio na berlińskie Montagsdemos przyszło kilkaset osób). Jest jeszcze inna różnica, zasadnicza: wtedy demonstrujący ryzykowali wolnością (przynajmniej do upadku muru), dzisiaj korzystają z przysługującego im w demokratycznym państwie podstawowego prawa obywatelskiego.

Co nie zmienia faktu, że 15 lat po Jesieni Ludów i 14 lat po zjednoczeniu Niemcy najwyraźniej dalecy są jeszcze od poczucia, że naprawdę są jednym narodem.

A w niedawnym sondażu co piąty odpowiedział pozytywnie na pytanie, czy chciałby odbudowy muru berlińskiego... Mniej spektakularne, za to bardziej niepokojące są natomiast inne wnioski, wynikające również z badań opinii publicznej, a które wskazują na drastyczne różnice świadomościowe między landami wschodnimi i zachodnimi. Postawy Niemców ze Wschodu i z Zachodu wobec demokracji różnią się fundamentalnie. Co drugi mieszkaniec wschodnich landów nie uważa ustroju Republiki Federalnej za najlepszy z możliwych, a ponad trzy czwarte twierdzi nadal, że socjalizm był dobrą ideą, tylko że w NRD idea ta została źle zrealizowana. Niektórzy byliby nawet gotowi zaakceptować “przyjazną dyktaturę".

Co wynika z tych badań? Ano to, że spora część Niemców z byłej NRD mentalnie nie zakorzeniła się jeszcze w Republice Federalnej i nie uważa jej za swoje państwo. Ludzie ci wzdychają z nostalgią za siermiężną socjalistyczną urawniłowką, w której co prawda było biednie i szaro, ale przynajmniej przytulnie (o ile, rzecz jasna, siedziało się cicho i nie wchodziło się NRD-owskiemu państwu w drogę). Dla tych ludzi bezpieczeństwo socjalne i osobiste są nadal ważniejsze od wolności (także osobistej), od możliwości wykazania się własną inicjatywą i w ogóle od ponoszenia odpowiedzialności za siebie i własne życie.

Mentalny lamus

Ale czy jest się czemu dziwić? W końcu przyczyny tej sytuacji narastały przez 40 lat podziału Niemiec (pewien niemiecki publicysta, opisując niedawno z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego polskie tradycje walki o wolność, zadał przewrotne pytanie: jak wyglądalibyśmy jako naród, gdyby podział Niemiec trwał nie lat 40, ale tyle, ile rozbiory Polski?).

Po 1949 r. rozwój społeczeństwa “starej" Republiki Federalnej podlegał tendencjom, które określały przemiany w wolnych i otwartych krajach Zachodu; w skrócie: od społeczeństwa przemysłowego do usługowo-informacyjnego. Zamknięte społeczeństwo NRD nie mogło się swobodnie rozwijać. Pozostało w o wiele większym stopniu niż Niemcy Zachodnie starym społeczeństwem przemysłowym (takim, w którym główną grupę społeczną stanowią najemni pracobiorcy), a ideologia i polityka władz NRD umacniały ten stan.

Utrwalano więc społeczną pozycję “ludzi pracy" (czytaj: ludzi, wykonujących pracę najemną; chodzi nie tylko o robotników) i w ogóle pracy jako podstawowej wartości (ale znów: tylko pracy najemnej). Polityka oświatowa władz od początku istnienia NRD nakierowana była na osłabianie w społeczeństwie tego, co uważano za “mieszczańskie" czy “kapitalistyczne" (w tym także inicjatywy własnej czy samodzielnego myślenia). Zamiast tego propagowano podporządkowanie się, a robotnicy mogli zajmować różne ważne funkcje (np. nauczycieli, po krótkich kursach) tylko dlatego, że byli robotnikami, a więc kimś lepszym.

Trwająca aż do 1989 r., zamierzona proletaryzacja NRD-owskiego społeczeństwa nie mogła pozostać bez echa, a będąca jej produktem mentalność do dziś przekłada się na zachowania społeczne - i na polityczne wybory we wschodnich landach. Co więcej, jakaś część wschodnioniemieckiego społeczeństwa czerpie z tego ideowego lamusa legitymizację dla obecnego niezadowolenia i protestów o podłożu socjalnym.

“Do 1989 r. odbierali nam wolność, dziś odbierają nam godność" - można było przeczytać na transparencie podczas niedawnej “demonstracji poniedziałkowej". To krótkie zdanie odsłania kulisy (post-)NRD-wskiej mentalności, która bezrobocie traktuje jak zamach na godność człowieka. “Masz mi dać pracę!" - wykrzyczał w twarz Gerhardowi Schröderowi pewien mężczyzna, gdy kanclerz pojawił się na wiecu wyborczym SPD w jednym z saksońskich miast. Czyli: zapomniałeś, kanclerzu, że to państwo ma dawać pracę, jak kiedyś, w NRD. Tak c z u j e nadal wielu Niemców ze wschodnich landów. Nawet jeśli od dawna wszyscy oni wiedzą, że istniejące rzekomo w NRD pełne zatrudnienie było nie tylko zakłamanym hasłem propagandowym, ale także jedną z przyczyn ekonomicznej katastrofy tego kraju.

Solidarność? Jaka solidarność?

We wschodnich Niemczech wielką euforię sprzed 15 lat dawno już zastąpiło wielkie rozczarowanie. Niemcy z byłej NRD odkryli, że Republika Federalna jest inna, niż się spodziewali; że życie w niej nie jest usłane różami, że każdy musi troszczyć się o siebie. A ponieważ różnice w rozwoju ekonomicznym, a co za tym idzie w poziomie życia w Niemczech wschodnich i zachodnich są nadal spore, między Odrą i Łabą coraz silniej daje o sobie znać także poczucie, że jest się obywatelem drugiej kategorii.

Kanclerz Schröder (socjaldemokrata) i prezydent Horst Köhler (chadek) mają więc podstawy do niepokoju, gdy przestrzegają unisono przed nowym podziałem na Wschód i Zachód oraz przed coraz bardziej malejącą gotowością zachodnich Niemców do solidarności z rodakami z byłej NRD. “Nawet jeśli ten czy ów ze starych landów ma prawo zadawać sobie pytanie, dlaczegóż to niby Zachód ma nieustannie pomagać Wschodowi, ja mogę tylko ciągle przypominać: jesteśmy jednym narodem, przynależymy do siebie, a sytuacja jest taka, że Wschód nadal jest zdany na solidarność Zachodu" - mówił Schröder.

Większość zachodnich Niemców ma jednak dość takich apeli, ma dość słuchania o solidarności z wschodnimi “braćmi i siostrami". Według sondaży 37 proc. mieszkańców zachodnich landów uważa, że dotychczasowa pomoc finansowa dla Wschodu była za duża; z drugiej strony, 31 proc. wschodnich Niemców twierdzi, że była ona za mała.

Większość Wessis (“zachodniaków") ciągle jeszcze postrzega Ossis (“wschodniaków") jako istoty bliżej nieznane: wprawdzie rodaków, ale przypominających jakby dalekich krewnych, w gruncie rzeczy obcych emocjonalnie, którzy na domiar złego stale użalają się nad swym losem (to kolejne typowo niemieckie słowo-skrót: Jammer-Ossis, w wolnym przykładzie: “labidzący wschodniacy", od czasownika jammern, narzekać) i są zapatrzeni w przeszłość. I marzą o państwie, którego 15 lat temu tak bardzo chcieli się pozbyć. I dalej tylko wyciągają do Wessis (a raczej: do Besser-Wessis, do tych “przemądrzałych zachodniaków") rękę po pomoc, która - o tym są święcie przekonani - im się należy...

15 lat temu “uwierzyliśmy, że ci mądrzy ludzie z Zachodu w jakiś znany im tylko sposób założą u nas »kwitnące krainy« i spoczęliśmy w fotelach" - pisze Hans-Joachim Maaz, znany psychoterapeuta z Halle (w b. NRD). Skutek był taki, że inicjatywa Niemców ze Wschodu, która wybuchła podczas Jesieni Ludów, szybko zgasła. Po czym, konstatuje Maaz, “zamiast dokonać krytycznej autorefleksji i rozwijać poczucie odpowiedzialności za samego siebie, Niemcy ze Wschodu popadli na powrót w mentalność paternalistyczną".

Nierówności? Są i będą!

W istocie świadczenia finansowe, które między rokiem 1990 i 2003 popłynęły z Zachodu na Wschód Niemiec, są gigantyczne: 1250 miliardów euro, czyli inaczej 1,25 biliona euro, albo jeszcze inaczej: 2,5 biliona nieistniejących już marek. A może jeszcze więcej: naukowcy z (kiedyś zachodnio-)berlińskiego Wolnego Uniwersytetu ogłosili niedawno, że wedle ich obliczeń zjednoczenie Niemiec pochłonęło do tej pory bite 1,5 biliona euro.

Mimo to wydajność we wschodnich Niemczech sięga dziś zaledwie 75 proc. wydajności w Niemczech zachodnich. Cierpi na tym oczywiście (zachodnio-)niemiecki fiskus, a przede wszystkim bogatsze landy zachodnie, które zmuszone są do dzielenia się tym większymi pieniędzmi z landami wschodnimi, im więcej same wygospodarują dla własnych landowych budżetów. Minister finansów zasobnej Badenii-Wirtembergii zażądał już, by pomoc finansowa z zachodnich landów dla Wschodu nie trwała dłużej poza ustalony rok 2019.

W tegorocznym orędziu z okazji święta zjednoczenia Niemiec (3 października) prezydent Köhler - z zawodu ekonomista, i to dobry ekonomista - ośmielił się złamać tabu: powiedział, że w ogóle czymś mało realnym jest zrównanie kiedyś standardów życia w całych Niemczech. Słowa te wywołały we wschodnich landach prawdziwą burzę. Tymczasem, patrząc z gospodarczego punktu widzenia, Köhler powiedział coś oczywistego. W końcu różnice gospodarcze i socjalne istniały zawsze także w obrębie “starej" Republiki Federalnej, np. między zamożniejszą Bawarią a mniej zamożnym Szlezwikiem-Holsztynem czy strukturalnie słabym Krajem Saary (gdzie gospodarka długo skoncentrowana była na węglu i stali, z fatalnymi tego skutkami).

Poza tym - właśnie dzięki gigantycznym transferom finansowym - owa “gospodarcza przepaść" między Wschodem i Zachodem Niemiec jest o wiele mniej dramatyczna, niż sądzą zwykli wschodni Niemcy i niż skłonni są głosić niektórzy politycy ze wschodnich landów. Badający różnice Wschód-Zachód boński socjolog Meinhard Miegel twierdzi wręcz, że “statystyki wprowadzają w błąd", gdyż w regionach, które wygospodarowują mniej, niższe są również koszty utrzymania. Dlatego traktowanie produktu krajowego brutto czy dochodów jako wskaźnika osiąganych przez ludność w danych regionach nie jest, zdaniem Miegela, dobrym instrumentem do zmierzenia faktycznego standardu życia - i w efekcie daje mylny obraz.

Bez satysfakcji

Nie, Wolfgang Herles nie ma racji. Zjednoczenie Niemiec było wprawdzie obarczone błędami - dziś widać np., że zbyt szybko wprowadzono w NRD markę zachodnią (i po zbyt korzystnym przeliczniku) - ale na pewno nie jest ciągiem porażek.

Jedność Niemiec nie jest fikcją. Zbyt wielkiego wysiłku dokonali Niemcy w ciągu minionych 15 lat - ci z Zachodu, i ci ze Wschodu. Infrastruktura w landach wschodnich jest dziś po części bardziej nowoczesna niż w zachodnich, miasta jak Lipsk czy Erfurt przeżywają boom, z miasteczek i wsi, nawet tych najuboższych, zniknęła szarzyzna; tu każdy dba o swój dom i jego otoczenie. Patrząc całościowo, krajobraz niemieckich landów wschodnich nie jest “kwitnący", jak obiecywał Kohl, ale “kwitnąco" wygląda niemało jego elementów.

A jednak na tych “wyspach szczęśliwości" czegoś brakuje. Jedność, nawet tam, gdzie bez wątpienia się powiodła, do dziś pozostaje, rzec można, ideą i praktyką pozbawioną pozytywnych emocji. Również tam, gdzie odniesiono sukces, trudno o radość, o satysfakcję.

Nadzieją pozostaje - cóż za banalna konstatacja - młodzież. Fakt, wielu młodych z Saksonii i Brandenburgii poparło polityczne skrajności. Ale, z drugiej strony, w zamierających już “marszach poniedziałkowych" dominowała nie ona, ale pokolenie “50 plus". Także z badań wynika, że właśnie ta grupa społeczna, ludzie młodzi, najbardziej optymistycznie i w najmniej zahamowany sposób patrzy na przyszłość.

40 lat musiało minąć, nim Izraelici pod wodzą Mojżesza przeszli swoją długą (choć wcale nie w kilometrach) drogę z egipskiej niewoli do ziemi obiecanej. Nie, tu nie ma prostej analogii. Ale Biblia to księga, którą warto czytać również pod kątem, mówiąc językiem dzisiejszym, pewnych ogólnoludzkich prawideł socjologicznych...

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2004