Jedna maska na dwa tygodnie

SARS-CoV-2 może zniszczyć cały organizm: płuca, serce, mózg, jelita, nerki. Elidona, Sikander i Liz są przyzwyczajeni do widoku śmierci. Ale nie takiej.
z San Diego (USA)

22.06.2020

Czyta się kilka minut

Oddział intensywnej terapii w Scripps Mercy Hospital w kalifornijskim mieście Chula Vista, 12 maja 2020 r. / LUCY NICHOLSON / REUTERS / FORUM
Oddział intensywnej terapii w Scripps Mercy Hospital w kalifornijskim mieście Chula Vista, 12 maja 2020 r. / LUCY NICHOLSON / REUTERS / FORUM

Elidona Mirashi nauczyła się zostawiać smutek w samochodzie. Po dyżurze w szpitalu zostawia tam również zapakowany w plastikową torbę kombinezon ochronny, przyłbicę, dwie pary masek i dwie pary rękawiczek.

Wieczorem nie może sobie pozwolić na słabość, bo jej dzieci potrzebują mamy. Trzyletnia Klearta i dziewięciomiesięczny Dionis już i tak przyzwyczaili się, że po powrocie ze szpitala Elidona biegnie najpierw pod prysznic. Klearta wie, że mama jest „brudna”, bo jest lekarką i pomaga ludziom, którym dzieje się „bubu”. Rozumie to, bo jej też dzieje się „bubu”, gdy uderzy się w kolano w trakcie zabawy.

Najmniej rozumie maleńki Dionis. Pewnie tylko tyle, że nagle mama przestała karmić go piersią i opiekuje się nim tylko tata. Na początku dużo płakał. Elidona próbowała go uspokajać przez telefon, ale na ostrym dyżurze zwykle nie ma na to czasu.

Pacjent już nie żył

Był koniec marca. Do nowojorskich szpitali w ciągu doby trafiało półtora tysiąca chorych z koronawirusem. 31-letnia Elidona, przyszła rezydentka w Brookdale Hospital Medical Center na Brooklynie (w lipcu miała zacząć specjalizację z chorób wewnętrznych), dostała maila z informacją, że przeciążona placówka szuka wolontariuszy.

Najpierw porozmawiała z mężem. Wiedzieli, że jeśli pójdzie do szpitala, on zostanie z dziećmi. Jako programista musi pracować na pełnych obrotach, bo to dla nich jedyne źródło utrzymania. A co, jeśli ona złapie wirusa i zarazi rodzinę? Po długich dyskusjach doszli do wniosku, że nie są w grupie ryzyka, i że Elidona może pomóc w szpitalu.

Do omówienia pozostało jeszcze jedno: co z pokarmem dla Dionisa? Najlepiej, gdyby Elidona odciągała mleko. Ale szybko okazało się, że w szpitalnych warunkach to nierealne. Kombinezon ochronny można było otworzyć raz dziennie, podczas krótkiej przerwy na obiad. Gdy była sama, ukradkiem wycierała mleko wyciekające z bolących, nabrzmiałych piersi.

Elidona nie miała czasu myśleć o swoim bólu. Już pierwszego dnia dostała pulsoksymetr: miała badać poziom natlenienia krwi pacjentów. Zależnie od wyniku, mieli zakładany cewnik do podawania tlenu (kaniulę nosową), maskę tlenową lub byli podłączani do urządzenia służącego do tzw. nieinwazyjnej wentylacji płuc BiPAP. Ci w najgorszym stanie trafiali na intensywną terapię, gdzie byli podłączani do respiratora.

– To było jak pole bitwy – wspomina Elidona. – Nie miałam standardowego szkolenia, jakie przechodzą rezydenci pierwszego roku. Po prostu dostałam listę 50 pacjentów, których miałam przebadać. Na ostrym dyżurze, gdzie normalnie mieści się 50 łóżek, upchnięto 180 ludzi. Samo odnalezienie tych z listy zajmowało sporo czasu. Zdarzało się, że gdy doszłam do kolejnego łóżka, pacjent już nie żył. Musiałam go wykreślić z listy i powiadomić zespół.

Jak się czuje mama?

Elidona szybko nauczyła się, że w czasie epidemii nie zawsze i nie wszystko można zrobić idealnie. Gdy personel był przeciążony, zmarli pacjenci leżeli na oddziale nawet przez dwie godziny. Stale brakowało pielęgniarek i zdarzało się, że chorzy nie dostawali jedzenia na czas. Nie było też czasu, by bliżej poznać pacjentów. Dla Elidony byli oni prawie anonimowi. – Najtrudniejsze były dla mnie rozmowy z rodzinami – wspomina. – Było mi wstyd, gdy ktoś pytał, jak się czuje jego matka, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. To znaczy, znałam jej stan zdrowia, ale nie wiedziałam, jak znosi psychicznie pobyt w szpitalu.

– Była jednak pewna pacjentka, której długo nie zapomnę – dodaje. – To był drugi dzień mojej pracy. Kobieta, około sześćdziesiątki, zaczęła mi się zwierzać. Powiedziała, że jest w szpitalu od pięciu dni, czuje się bardzo samotna i chciałaby zobaczyć córkę. Starałam się ją pocieszyć i na jej prośbę obmyłam jej twarz chusteczką. Wkrótce stan się pogorszył. Umarła kilka godzin później. Tamtej nocy trudno mi się było pozbierać. Nie mogłam powstrzymać myśli, że to obmycie twarzy było ostatnią rzeczą, jaką ktoś dla niej zrobił.

Teraz Elidona coraz rzadziej spotyka się ze śmiercią. Już pod koniec maja w całym stanie Nowy Jork epidemia zabijała mniej niż sto osób dziennie, a do szpitala Brookdale w ciągu doby trafiało już tylko kilku zakażonych. Dla Elidony oznacza to, że może już przytulać dzieci. Nie śpi też już na sofie, gdzie wcześniej izolowała się od reszty rodziny.

– Zaczęłam karmić córkę łyżeczką – mówi Elidona z radością. – Ale dalej przestrzegam środków bezpieczeństwa. Zawsze mam ubranie na zmianę, które ubieram tuż przed powrotem ze szpitala. Przed wejściem do domu dezynfekuję telefon i klucze. Muszę uważać, bo maski i kombinezon ochronny wymieniamy tylko raz na dwa tygodnie. Po kilku dniach oddychania w tej samej masce smród jest nie do zniesienia.

Elidona nie wie nawet, czy była zakażona. Jak mówi, w jej szpitalu personel nie ma rutynowych testów na obecność przeciwciał SARS-CoV-2.

Pielęgniarka do wynajęcia

Liz Adams odczytuje moją wiadomość i odpowiada, że może porozmawiać w każdej chwili. Pisze, że akurat ma dużo czasu, bo właśnie wyruszyła w 17-godzinną podróż z Bostonu do rodzinnej Alabamy.

Gdy odbiera ode mnie połączenie, jest już w okolicach Nowego Jorku. Podczas wideorozmowy przez aplikację Zoom widzę zmęczoną 35-latkę, która pierwszy raz od wielu tygodni ma czas, żeby zastanowić się nad swoim życiem.

Liz tłumaczy, że od prawie roku jest w żałobie i wciąż nie może otrząsnąć się po stracie ojca. Jego śmierć przyszła niespodziewanie. Podczas operacji kręgosłupa organizm źle zareagował na narkozę i doszło do powikłań, które przerodziły się w zespół ostrej niewydolności oddechowej (ARDS). Przed śmiercią ojciec był podłączony do respiratora – tak jak pacjenci, którymi Liz zajmowała się niedawno w Massachusetts General Hospital w Bostonie. Trafiła tam jako travel nurse (pielęgniarka wędrująca), czyli tymczasowo wypełniająca braki kadrowe.

Jak wynika z danych portalu NurseFly (nazwę można przełożyć jako: Latająca Pomoc Pielęgniarska), w stanie Massachusetts – gdzie leży Boston – od lutego do marca tego roku zapotrzebowanie na pielęgniarki specjalizujące się w pracy na oddziałach intensywnej terapii wzrosło siedmiokrotnie.

Liz zaczęła pracę na OIOM-ie na początku kwietnia. W jej szpitalu przebywało wtedy ok. 350 pacjentów chorych na COVID-19, co trzeci wymagał podłączenia do respiratora. Jako pielęgniarka pracująca wcześniej na oddziałach intensywnej opieki kardiologicznej, Liz sądziła, że jest przyzwyczajona do widoku śmierci. Okazało się, że jednak nie do takiej.

Spustoszenie

– W przypadku innych pacjentów wiemy przynajmniej, dlaczego ich stan zdrowia się pogarsza. U chorych na COVID-19 wszystko jest w normie, a potem nagle wirus sieje spustoszenie w całym organizmie. Oprócz płuc może zaatakować mózg, serce, przewód pokarmowy, nerki – wylicza Liz.

Tłumaczy, że jest to związane także z tworzeniem się zakrzepów w naczyniach krwionośnych, które mogą prowadzić do udaru mózgu, zawału serca czy niedrożności jelit. To ostatnie w najgorszym przypadku kończy się martwicą jelita, co wymaga szybkiej operacji. A to jeszcze bardziej komplikuje proces rekonwalescencji. Oczywiście pod warunkiem, że stan pacjenta powróci do normy.

Liz: – Niektórzy byli podłączeni do respiratora nawet przez kilka tygodni. Jeśli udało im się wygrać z chorobą, nie wyglądali jak inni ludzie. Skrajnie wychudzeni, mieli inny odcień skóry. Mięśnie niektórych były tak osłabione, że nie mogli podnieść ręki. Często pytali, co się z nimi działo, gdy byli w śpiączce, podłączeni do respiratora. Co miałam im powiedzieć? Że ich stan zdrowia był tak ciężki, że podczas kilkunastogodzinnego dyżuru czasem nie wychodziłam z ich sali? Że z minuty na minutę zmieniały się ich parametry życiowe?

– Najbardziej utkwił mi w pamięci przypadek sześćdziesięciolatka, który przypominał mojego tatę – dodaje pielęgniarka. – Trafił do szpitala z lekkimi objawami ARDS i oddychał z pomocą kaniuli nosowej. Na moich oczach jadł śniadanie, uśmiechał się. A potem jego stan nagle się pogorszył i konieczne było podłączenie do respiratora. Pół godziny później już nie żył.

Liz Adams nie ma już siły pracować z zakażonymi koronawirusem. Najchętniej wróciłaby do szpitala w rodzinnym Huntsville, 200-tysięcznym mieście w stanie Alabama, gdzie kilka lat temu była zatrudniona jako etatowa pielęgniarka.

Przeciążenie

Na to jednak Liz może długo poczekać, bo w Alabamie i co najmniej 18 innych stanach doszło ostatnio do dużego wzrostu liczby nowych zakażeń i hospitalizacji. Związane jest to nie tylko z odmrażaniem gospodarki, ale także z protestami po śmierci George’a Floyda. Eksperci ostrzegają, że do października liczba zgonów z powodu COVID-19 może sięgnąć 200 tys. Do połowy czerwca zmarło już 119 tys. Amerykanów – to więcej niż liczba amerykańskich żołnierzy poległych podczas I wojny światowej.

Jak może skończyć się zbyt szybkie rozprzestrzenianie się wirusa, pokazuje przykład szpitali w 200-tysięcznym mieście Montgomery, stolicy Alabamy. Już pod koniec maja, czyli kilkanaście dni po zniesieniu stanowych restrykcji, na oddziałach intensywnej terapii brakowało łóżek i pacjenci przewożeni byli do odległego o godzinę drogi Birmingham.

O przeciążenie systemu nietrudno zwłaszcza w wiejskich szpitalach, gdzie już przed epidemią brakowało personelu i sprzętu. Dziennik „Guardian” opisywał przypadek szpitala w 21-tysięcznym miasteczku Gallup w stanie Nowy Meksyk, którego władze zignorowały zagrożenie epidemią i pod koniec marca zwolniły 17 pielęgniarek. Miesiąc później w pobliskim rezerwacie Indian Nawaho zaczęła szybko rosnąć liczba zakażonych i szpital z dnia na dzień stał się lokalnym epicentrum COVID-19.

Mnie nie podłączajcie

Z danych Centrum Kontroli Chorób i Prewencji wynika, że do końca maja w całych Stanach koronawirusem zaraziło się 62 tys. pracowników służby zdrowia; 291 z nich zmarło. Wśród nich był James Mahoney, 62-letni pulmonolog z Downstate Medical Center na Brook- lynie. Choć mógł przejść na wcześniejszą emeryturę, zdecydował się leczyć w najgorszym okresie epidemii. „New York Times” pisze, że w połowie kwietnia Mahoney zaczął mieć objawy COVID-19, a niecałe dwa tygodnie później trafił na ostry dyżur w szpitalu, w którym pracował przez ostatnie 40 lat. Zmarł 27 kwietnia.

Nowojorskiego lekarza wspomina Sikander Zulqarnain, pulmonolog z brook- lyńskiego szpitala Kings County Medical Center. W czasie epidemii Mahoney brał tam dodatkowe dyżury. – Widzieliśmy się regularnie, bo James przychodził trzy razy w tygodniu na nocną zmianę. Kończyłem akurat mój dyżur i przekazywaliśmy sobie informacje na temat pacjentów. Znałem go od dziesięciu lat, nieraz dzieliliśmy dyżurkę. Teraz bez niego jest tutaj pusto – mówi.

Śmierć kolegi sprawiła, że Sikander bardziej niż wcześniej zaczął się obawiać zakażenia koronawirusem. – Od wielu lat pracuję na oddziale intensywnej terapii i jestem przyzwyczajony do ciągłego widoku śmierci – opowiada. – Ale nigdy moja praca nie wiązała się z tak dużym zagrożeniem. Kilka tygodni temu miałem przypadek 30-latka. Był podłączony do respiratora i musieliśmy położyć go na brzuchu, żeby zwiększyć ilość tlenu dopływającego do płuc. Choć miałem przyłbicę i dwie maski, to i tak przy obracaniu pacjenta poczułem zapach jego potu. To nie pierwszy raz, kiedy mogłem się zarazić…

Podobnie jak jego koledzy, Sikander spisał na wszelki wypadek testament i przygotował wytyczne, jak postępować, gdyby się zaraził: – Powiedziałem kolegom, że nie chcę być podłączony do respiratora. Jeśli okaże się, że nie mam szansy na przeżycie, mają mi podać leki uśmierzające ból. Żeby nie było wątpliwości, spisałem nawet konkretne dawki. Czasem jedyne, co można zrobić, to pozwolić komuś odejść z godnością. O to prosili mnie też starsi pacjenci, którzy oprócz COVID-19 mieli za sobą długą walkę z rakiem lub inną chorobą.

Niedawno Sikander Zulqarnain przeszedł test na obecność przeciwciał SARS-CoV-2. Z lekkim rozczarowaniem w głosie mówi, że test dał wynik negatywny. Czasem myśli, że chciałby mieć to już za sobą. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2020