Jazda po bandzie

Donald Tusk - samowładny lider - staje się dzisiaj jedynie depozytariuszem interesu partyjnych kolegów. Nie jest to nawet interes całej partii, choć niektórym posłom PO może się tak wydawać.

05.01.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Mało kto zwrócił uwagę na przełomowy charakter wypowiedzi premiera Donalda Tuska na jego ostatniej konferencji prasowej przed Sylwestrem. Może także dlatego, że on sam dbał o to, by nie odebrano jej zbyt poważnie. Jednak pośród żarcików na temat przyszłego roku Tusk zmienił zasadniczo - o ile słowa cokolwiek znaczą - swój stosunek do tego, co dzieje się w tak zwanej komisji hazardowej.

Komu mniej wolno?

Całkiem niedawno przyznawał, że w dochodzeniu na temat afery hazardowej "Platformie mniej wolno" (cytat z Ewy Milewicz), a usunięcie z komisji posłów Wassermanna i Kempy to błąd "w sensie politycznym i ludzkim". Teraz ogłosił, że nie ma żadnego wpływu na postępowanie szefa tej komisji, posła Sekuły (a to on firmuje akcje wyeliminowania Wassermanna i Kempy), zaś za impas w dochodzeniu odpowiedzialność ponosi w dużej mierze PiS. Jest to wersja dająca posłom: Sekule, Urbaniakowi i Neumannowi oraz patronującemu ich poczynaniom kierownictwu klubu Platformy zielone światło na najtwardszy kurs. Na próbę faktycznego zablokowania tego śledztwa wszelkimi możliwymi środkami - od uczynienia z opozycji głównego negatywnego bohatera hazardowej historii po faktyczny paraliż obrad. Gdy podstawowym problemem staje się sam skład komisji, bardzo o to łatwo.

Jeszcze niedawno wokół zamętu w komisji narastały najdziksze spekulacje i plotki. Byli politycy PO, którzy chcieli wierzyć, że Grzegorz Schetyna - wyeliminowany z rządu, ale przecież uczyniony politycznym nadzorcą dochodzenia - celowo tak przewleka prace komisji, aby Tusk był przesłuchiwany możliwie jak najbliżej prezydenckich wyborów. Schetyna nie uchodzi dziś za szczególnego entuzjastę swojego niedawnego przyjaciela i nadal lidera, mógłby więc kierować się urażoną ambicją. Ale skoro tak, czyżby także premier wspierał prowokację wymierzoną w samego siebie? Coś tu się nie zgadza.

I nie będzie się zgadzać przez najbliższe miesiące. Bardzo trudno dociec, kto w tej sprawie o co gra. Ale ostatnia wypowiedź Tuska pozwala na kilka hipotez.

Pierwsza nasuwała się już wcześniej. To koledzy premiera zadbali o to, aby głośna stała się jego sugestia: "w postępowaniu z komisją jedźcie po bandzie". W opinii wielu ludzi PO, Donald Tusk był od początku zainteresowany tym samym co Schetyna - paraliżem komisji śledczej. Czy dlatego, że historia z przeciekiem jest dla niego nie do wygrania? Że czuje się winny? A może tylko ma świadomość, że konfrontacja z byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim jest w przededniu prezydenckiej rozgrywki politycznym kłopotem, niezależnie od tego, czy ma poczucie winy, czy też nie? Tusk przed laty wyrobił sobie nawyk dystansowania się od spraw kłopotliwych. Tak postąpił w pierwszym odruchu i tym razem. Ale koledzy przypomnieli mu, że tak się nie robi. I stąd ta przedsylwestrowa rejterada.

Wersja druga jest w gruncie rzeczy wariantem tej pierwszej, tyle że odrobinę dla Donalda Tuska korzystniejszym. Premier nie ma poczucia wielkiego ryzyka związanego z przeciekiem. Ma jednak dawnych przyjaciół, którzy są w stanie wytłumaczyć mu bardzo skutecznie, że wybielenie się ich kosztem nie wchodzi w grę. Nie tylko Schetyna, nieobciążony na razie żadnymi zarzutami poza wrażeniem, że jest blisko całej historii, ale Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki, co do których zarzuty etyczne są niewątpliwe, nie chcą być zostawieni na pastwę losu. I potrafią zmusić dawnego szefa i przyjaciela, by - nawet ryzykując utożsamienie się z czymś kompromitującym - żyrował wojnę z komisyjnym dochodzeniem. W jaki sposób to osiągają? Argumentów i środków nacisku możemy się tylko domyślać.

Jest i wersja trzecia, też nie odbiegająca zasadniczo od poprzednich. Według niej związek Tuska ze sprawą jest incydentalny, a jego wypowiedzi na temat afery - czysto przypadkowe, jak wiele innych jego publicznych deklaracji, od eutanazji po euro. Naciskany przez dziennikarzy jest w stanie odciąć się od własnej partii. Naciskany przez ważne postaci z partii - znów wahnąć się na ich stronę. Ten wariant różni się od poprzednich jednym - Tusk może jeszcze wiele razy zmienić stanowisko. Już słychać, że Jarosław Gowin domaga się od niego i od Schetyny porzucenia strategii niszczenia komisji, bo to wyrządzi partii sondażowe szkody. Słychać też, że naciskany Tusk znowu się cofa, tym razem na pozycje "miękkie". To by jednak zakładało, że on sam nie ma zbyt wiele do stracenia. Że może się w dowolnym momencie oderwać od całej tej historii. Przy poprzednich dwóch wersjach jest to w zasadzie niemożliwe.

Świadectwo lęku

Jeszcze przez dłuższy czas będziemy musieli tylko zgadywać, który wariant jest najbardziej prawdopodobny. Już choćby dlatego, że zakulisowe uzgodnienia w tej sprawie odbywają się w najwęższych partyjnych gremiach i zapewne nie przybierają postaci klarownych decyzji, lecz są raczej niejasnymi sugestiami, pełnymi uników i niedomówień.

Pewne już dziś jest jedno: premier Tusk raczej nie wystąpi więcej w całej tej historii w roli, w jakiej widzieliśmy go kilkakrotnie: roli twardej ostatniej instancji, która jednym ruchem miecza przecina kolejne gordyjskie węzły, myśląc za całą partię. Nie zważając na odruchy większości swoich kolegów kierujących się imperatywem najprostszym - grupową solidarnością. Ta grupowa solidarność nie obchodziła Tuska, kiedy wyrzucał z rządu Zbigniewa Ćwiąkalskiego ani gdy wyrzucał z partii za konflikt interesów senatora Misiaka. Umiał tym ująć Polaków i zgubić najrozmaitsze ogony. Ale dziś samowładny lider staje się jedynie depozytariuszem interesu kolegów. Nie jest to nawet interes całej partii, choć najbardziej wąsko myślącym posłom PO może się tak wydawać. Są jedynie bardzo ważni koledzy, upatrujący ratunku w strategii "po bandzie".

Ta konkluzja prowadzi do następnego wniosku. Ostatnimi czasy wielu komentatorów uznało postępowanie polityków Platformy z komisją śledczą za swoisty majstersztyk; dowód ich wyjątkowej zręczności, pozwalającej poodwracać wektory, pogubić tropy, zagłuszyć oskarżenia wobec własnego środowiska medialną wrzawą.

Nie przesądzając, co będzie dalej, nie zgadzam się z tą konkluzją. Do pewnego momentu tak rzeczywiście było. Wprowadzenie wątku machinacji poprzednich ekip wokół hazardu, mnożenie kolejnych rewelacji, mających świadczyć na przykład o spisku Przemysława Gosiewskiego z amerykańską firmą G-Tech, rzeczywiście dowodziło propagandowych talentów ekipy skupionej wokół szefa klubu Grzegorza Schetyny. Gdyby komisja rozdała razy różnym partiom, ale też zgodziła się głosami koalicyjnej większości na przetrzepanie Drzewieckiego i Chlebowskiego, można by uznać tę operację za całkiem udaną. Zwłaszcza że u punktu wyjścia ta afera rzeczywiście nie porażała. A w każdym razie takie można było odnieść wrażenie.

Ale grupa parlamentarzystów, wspieranych przez tak prominentne postaci platformerskiego establishmentu jak Sławomir Nowak czy Andrzej Halicki, zdecydowała się na coś, co kojarzy się nieodparcie z amerykańskimi kryminałami. Oto drobny oszust czy złodziejaszek uruchamia spiralę. Jego pierwszy czyn pociąga za sobą następne, aż wreszcie dochodzi do morderstwa - popełnianego na przykład po to, aby zatrzeć ślady. Taki charakter miały kolejne coraz śmielsze przejawy "jechania po bandzie": usunięcie Kempy i Wassermanna, potem zaś gwałtowna zmiana ekspertyz prawnych po to, by nie mogli już do niej powrócić.

Ten ciąg decyzji, których nie broni już dziś żadne poważne medium, żaden liczący się komentator (poza Tomaszem Wołkiem), można tłumaczyć na dwa sposoby. Pierwszym jest wyjątkowa nieporadność w spełnianiu zalecenia: "jedźcie po bandzie". Kanciastość i gruboskórność  kontrastująca z pewną subtelnością pierwszych marketingowych kroków.

Interpretacja druga zakłada, że obecna rozgrywka z komisją nie jest już przejawem misternego, koronkowego planu, lecz świadectwem lęku. W myśl zasady, którą wyłożył bardzo trafnie komentator "Polski", Michał Karnowski: możliwe, że nie boją się kompromitacji, bo znacznie większa groziłaby im, gdyby ta komisja pracowała normalnie.

To nie szachy

Owszem - kolejne ruchy kończą się osiągnięciem celu, bo pozycja partii większości daje szerokie możliwości naginania prawa i obyczaju, ale na końcu tej szarży nie ma żadnej, wymyślonej zawczasu konkluzji. Politycy PO licytują na ślepo. Dokonują kolejnych wistów nie wiedząc, jakie karty ma przeciwnik, ba, nie zaglądając nawet szczególnie uważnie we własne. Niesie ich ciągle poczucie szczęścia, wszak oburzone media są im na ogół wciąż  przyjazne, a Polacy nadal niegotowi na rewizje własnych preferencji politycznych z takiej przyczyny. Ale nikt nie zna pointy. Ani nie szczędzący twardej ręki Schetyna, ani na poły uczestnik, na poły kibic - Donald Tusk.

Można się tylko zastanawiać, co mogłoby być stawką w tej grze.  Jakiej kompromitacji chcą uniknąć reżyserzy kampanii wkładania komisji kija w szprychy. Możliwe, że afera ta nie jest tak błaha. Tyle że próbując zadławić w tak spektakularny sposób próbę jej wyjaśniania, Platforma i tak czyni z niej gorszący spektakl. Tak jak w przypadku owego nieszczęsnego cwaniaczka, zmuszonego we własnym mniemaniu do mordowania. Lada dzień być może zapytamy o koszty. Jeśli nie można się już odwołać do innych wartości - choćby sondażowe.

Z pewnością politycy Platformy rozumują tak, jak potrafią: kategoriami partyjnej partii szachów. PiS, główny ich przeciwnik w tej grze, wydaje się wciąż na tyle niestrawny dla przeciętnego Polaka, że niegroźny - nawet jeśli manipulując parlamentarnym dochodzeniem partia Tuska potwierdza wszystkie diagnozy, jakimi partia Kaczyńskich raczyła nas przez lata. Z kolei prezydenccy kandydaci centrum i lewicy wydają się niezdolni do korzystania z tego błogosławionego prezentu od losu, bo sami składają się głównie z miękkich podbrzuszy. Wyobraźmy sobie moralizującego Andrzeja Olechowskiego, gdy o finansowe i polityczne zaplecze jego kampanii dba Paweł Piskorski. To wręcz zaproszenie do harców dla PR-owców PO.

Ale ta logika gry w szachy może się okazać chybiona. Wystarczy wielki odpływ przypadkowych, koniunkturalnych zwolenników Platformy, którzy nie pójdą do urn, aby zwarty partyjny elektorat rywali Tuska zaczął się na powrót liczyć. On sam może kandydować na prezydenta lub nie - w każdym z tych przypadków, jako patron "ściemniania" w sprawie afery hazardowej, będzie obciążeniem dla własnej partii.

Czas więc wyplątać się z tej roli. To być może ostatnie minuty, aby to uczynić. Pytanie tylko, czy Donald Tusk jest w tej sprawie sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Jeśli tak, znając jego nieoceniony instynkt, znajdzie drogę wyjścia z matni. Jeżeli nie - być może jest to początek jego końca jako ważnego polityka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2010