Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Piętnaście lat temu jechałam tam bez entuzjazmu. Chciałam za wszelką cenę, choć na chwilę, zamieszkać w Nowym Jorku. Tymczasem przyznano mi dwuletnie stypendium na University of Colorado w Boulder. – Boulder? To przecież jakaś dziura na końcu świata! – myślałam rozgoryczona, spodziewając się krów, kowbojów, bezkresnych autostrad i jedzenia pozbawionego smaku.
Nie miałam zielonego pojęcia, że to jedno z najszczęśliwszych miejsc w Ameryce.
Tak w każdym razie twierdzą naukowcy z Vermont Complex Systems Center, którzy przyglądali się nastrojom mieszkańców z czterystu amerykańskich miejscowości. Posługiwali się hedonometrem: programem komputerowym, który w 2011 r. przeanalizował 10 mln wiadomości opublikowanych w serwisie społecznościowym Twitter.
GDZIE SIĘ PODZIAŁ NOWY JORK?
Zestawienie piętnastki „szczęściarzy” otwiera kalifornijska Napa – miłośnicy dobrego wina nie są pewnie zaskoczeni. Nie dziwi też chyba obecność na liście Santa Barbary na południu tego samego stanu – pełne kwiatów i palm miasteczko nad Pacyfikiem przypomina krainę z bajki. Santa Fe z Nowego Meksyku – kolejny szczęśliwiec – to miejscowość uwielbiana przez lekkoduchów i artystów; tworzyli tu m.in. Georgia O’Keeffe i Ansel Adams.
Aby dojść do wniosku, że w Santa Fe, Napa albo też na Hawajach żyje się szczęśliwie, nie potrzeba komputerowych algorytmów. Ale na liście wybrańców pojawia się też cały szereg miejscowości niepozornych, by nie rzec: mało ekscytujących. Kalifornijska Santa Rosa, San Clemente, Santa Cruz i San Jose; Longmont, Fort Collins, Lafayette i Loveland Kolorado, Spokane na przedmieściach Seattle i Green Bay w Wisconsin.
Co sprawiło, że trafiły na listę wybrańców? Dlaczego nie ma na niej San Francisco ani Nowego Jorku? Gdzie się podziały Boston i Chicago? A piękny Nowy Orlean? Nie tylko nie ma go wśród szczęśliwców, ale Luizjana, w której się znajduje, uplasowała się na pierwszym miejscu w kategorii stanów, których należy unikać. Zaraz potem jest Mississippi i Maryland. Zaś najszczęśliwszymi stanami są ponoć Hawaje, Utah, Idaho i Maine. Od czego to zależy? Klimatu? Pięknej przyrody? Możliwości znalezienia ciekawego zajęcia?
Hedonometr nie dostarcza odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Ogranicza się do semantycznej analizy notatek z Twittera, przypisując każdemu z użytych w nich wyrazów wartość od 1 do 10. „Szczęśliwe” słowa (tęcza, miłość, nadzieja, wino) uzyskują odpowiednio więcej punktów niż negatywne (cholera, brzydki, dym, nienawidzić, kłamać). Notowania z wpisów, nadawanych przez użytkowników Twittera z danej miejscowości, są następnie sumowane, a uzyskany współczynnik – niczym wskazanie barometru – ma obrazować nastroje mieszkańców.
SZCZĘŚLIWE MIASTECZKA
Czy to właściwa metoda, by stwierdzić, kto i gdzie jest szczęśliwy? Naukowcy zapewniają, że o ile tylko analizowany korpus słów będzie odpowiednio duży, wówczas dostarczy informacji obiektywnych i precyzyjnych. Nieważny jest kontekst; większego znaczenia nie ma też ironia czy sarkazm. Co więcej, te semantyczne prawidłowości skorelowane są z kilkoma innymi zjawiskami: w miastach, w których rzadziej się przeklina, niższy jest odsetek otyłych i mniej ludzi żyje poniżej granicy ubóstwa.
Co jest przyczyną, a co skutkiem? Trudno o jednoznaczną odpowiedź, ale lingwistyczne ustalenia pokrywają się z wynikami innych badań socjo-demograficznych – m.in. przeprowadzanego od wielu lat przez Instytut Gallupa sondażu dotyczącego dobrego samopoczucia i jakości życia. W 2011 r. wzięło w nim udział 353 tys. Amerykanów, którym zadawano pytania o ulubione zajęcia, stan zdrowia, finanse i komfort emocjonalny.
Czy byłeś wczoraj traktowany przez wszystkich z szacunkiem? Jak często się uśmiechałeś? Czy robiłeś lub nauczyłeś się czegoś interesującego? (W 2011 r. prym w tej dziedzinie wiedli mieszkańcy Honolulu, stolicy stanu Hawaje). Czy masz możliwość wykorzystywania w pracy swoich mocnych stron? Czy twój szef zachowuje się bardziej jak przełożony, czy jak partner? Czy stwarza atmosferę zaufania i otwartości? (Ponoć na dobrego szefa najłatwiej można trafić w Gainesville na Florydzie).
Wśród 10 zwycięzców – miejscowości, których mieszkańcy byli najczęściej zadowoleni ze swej sytuacji i którzy najbardziej potrafili cieszyć się życiem – przeważały małe i średnie miejscowości: Bridgeport w stanie Connecticut, Gainesville na Florydzie, Madison w Wisconsin, Provo w Utah, Lincoln w Nebrasce. Na samym początku listy znalazły się też znajome nam z „semantycznego zestawienia” miasteczka Kolorado: Fort Collins i Loveland. Oraz... niezmiennie, od kilku lat, na pierwszym miejscu: Boulder.
NIEZALEŻNA REPUBLIKA BOULDER
Wtedy, 15 lat temu, najpierw był zapierający dech w piersiach widok: majestatyczne skały, otwarte przestrzenie, nieskazitelnie błękitne niebo. Boulder, usytuowane na wysokości 1650 m n.p.m., położone jest na skraju ogromnego płaskowyżu i prerii. Od zachodu, na wyciągnięcie dłoni, rozpościerają się już Góry Skaliste. Zbliżony rozmiarami do powierzchni Polski stan Kolorado zamieszkuje ok. 5 mln ludzi. Jakże tu pusto! Uprzedzano mnie, że będzie tam pięknie, i że to wszystko robi wrażenie, ale nie byłam przygotowana na taką skalę, rozmiary, na ostre światło i odurzające powietrze. Zachodziło właśnie słońce.
Jeszcze tego samego wieczora paru doktorantów z mojego wydziału zaprosiło mnie na imprezę. Byłam potwornie zmęczona, ale opór nie miał sensu – mieszkali w domu obok. Właściwie cała ulica była jednym wspólnym domem. Wieczorami na werandach wszyscy popijali piwo z małego miejscowego browaru. Tego pierwszego wieczora zostałam oddelegowana do wyciskania cytryn – mieliśmy ukręcić z nich lody. Domowej roboty cytrynowe lody, chyba najlepsze, jakie jadłam w życiu. Obok ktoś szykował salsę z przyniesionych z własnego ogródka pomidorów. Ogromna kuchnia pachniała czosnkiem i kolendrą. Tyle w temacie rzekomo okropnego, plastykowego jedzenia na amerykańskiej prowincji. Poszłam spać nad ranem. Parę dni później nie chciałam już wyjeżdżać.
Mieszkańcy miasteczka mawiają, że Boulder to 25 mil kwadratowych otoczonych przez rzeczywistość. Twierdzą też (z całą powagą – mają wręcz odpowiednie nalepki na samochodowe szyby), że stworzyli tu niezależną republikę: BR, czyli Boulder Republic. Wśród jej obywateli – jest ich dziś 98 tys. – przeważają ludzie młodzi i dobrze wykształceni. Wg spisu ludności z 2010 r., średnia wieku mieszkańców wynosiła 29 lat; 70 proc. ukończyło studia wyższe; roczne zarobki statystycznego mieszkańca przekraczały 57 tys. dolarów (to ponad dwukrotnie więcej niż średnia krajowa).
Mieszkańcy „republiki” mają najczęściej lewicowe poglądy – Boulder uchodzi za bastion amerykańskiego liberalizmu. Bynajmniej nie oznacza to jednak, iż kochają Baracka Obamę. W ostatnich wyborach aż 38 proc. deklarowało się jako wyborcy niezależni (Demokratów było tylko o trzy punkty procentowe więcej). Rekordy popularności biją tu zwykle kandydaci odcinający się od politycznego establishmentu. To głównie dzięki głosom mieszkańców Boulder Kolorado jako jeden z pierwszych stanów w USA zalegalizowało w 2000 r. sprzedaż marihuany w celach medycznych, a ostatnio także w celach rekreacyjnych.
Ale z rekreacją mieszkańcy Boulder radzą sobie doskonale bez używek. Kolorado to raj dla miłośników natury i tych, którzy uwielbiają aktywny tryb życia: narty, rowery, chodzenie po górach, wspinaczkę. A jeśli chodzi o ustawę legalizującą „zioło”, była to formalność. Znakomita większość obywateli „republiki” nawet bez palenia „trawki” sprawia wrażenie wyluzowanych, radosnych, zadowolonych z życia, może też lekko oderwanych od rzeczywistości. Nie muszą palić skrętów.
HIPISI I WYNALAZCY
Tuż przed Gwiazdką zaczęliśmy jeździć na nartach; śnieg i słońce na kilkutysięcznikach działały mocniej niż jakikolwiek narkotyk. Trochę z powodu tego „nałogu” (nie jest to tani sport) zatrudniłam się na kilka godzin w uniwersyteckiej bibliotece. Moim zadaniem było otwieranie kopert z nowymi periodykami, które prenumerował dział czasopism. Zajęcie niemożebnie nudne, ale na szczęście obok pracował Jeff. Z wykształcenia muzykolog, posiadał też doktorat z filozofii. Kiedyś podróżował po świecie, teraz spędzał dni na wprowadzaniu tytułów do katalogu. Polubiliśmy się i pewnego dnia spytałam go, jak to się dzieje, że tkwi w bibliotecznej piwnicy ze swoją piękną siwą brodą, doktoratem i wspomnieniami. „To proste. Mam nieciekawą pracę, ale za to mieszkam w Boulder. Jestem tu szczęśliwy. Kiedyś może to zrozumiesz”.
Takich jak Jeff było w „republice” więcej. Kiedyś Boulder odkrywali hipisi i bitnicy; w inspirowanym buddyzmem Instytucie Naropa (to jedna z liczących się, acz mniej ortodoksyjnych szkół pisarzy i poetów) pracowali Jack Kerouac i Allen Ginsberg. Dziś, prócz buntowników i poetów, miasto przyciąga też ludzi przedsiębiorczych i lubiących wyzwania. W Boulder swoje oddziały mają firmy Google i IBM; działa tu cenione centrum badań nad atmosferą (National Center for Atmospheric Research), renomą cieszy się wydział biologii i badań nad środowiskiem dużego stanowego uniwersytetu.
Ale najważniejsze są chyba niezliczone start-upy – niewielkie firmy na dorobku, zakładane przez marzycieli, narwańców, wynalazców, którzy z jakichś przyczyn postanowili ominąć Krzemową Dolinę i spróbować szczęścia tu, w „republice”. W przeliczeniu na głowę mieszkańca, inwestycje venture capital w nowo tworzone przedsięwzięcia należą w Boulder do najwyższych w kraju (1165 dolarów rocznie na mieszkańca). Miasteczko przoduje też pod względem liczby rejestrowanych patentów.
***
A patent na szczęście? Tuż przed wyprowadzką z Boulder zawiozłam do mechanika mój wiekowy, mocno zdezelowany samochód. „Będę musiała przejechać kilka tysięcy mil, ale nie mam kilku tysięcy dolarów na remont”. Poprosiłam, by przejrzał i zreperował, co się da, tanim kosztem. Zadzwonił po kilku godzinach, mówiąc, że wymienił mi olej. Miałam kiepskie opony, wysłużony silnik, słaby akumulator, nienajlepsze hamulce... Ale on był przekonany, że „przy odrobinie dobrej karmy” wszystko będzie dobrze.
Wyruszyłam kilka dni później na zachód przez Góry Skaliste, śmiejąc się w duchu z owej karmy i przestrogi-wróżby, o której przyjaciele mówili mi na pożegnanie. Dotyczyła pięciu ogromnych skał – Flatirons – które niczym wrota strzegą wjazdu do miasteczka. Ponoć ci, którzy opuszczają Boulder, nie powinni na nie spoglądać, jeśli chcą tam jeszcze wrócić: „Pamiętaj, nie oglądaj się za siebie”.
Kpiłam trochę z tych porad. Na szczęście jednak wyjeżdżając z Boulder byłam zbyt podekscytowana, by się odwracać – przede mną rozpościerały się nowe drogi; myślałam o nowych górach i nowych przygodach. Dziś, po piętnastu latach, przeczytawszy o wynikach sondażu i wskazaniach hedonometru, przypomniałam sobie, co mówił Jeff w bibliotecznej piwnicy: „Kiedyś jeszcze zrozumiesz”.
Może to dobrze, że się nie obejrzałam.