Iperyt w rybackich sieciach

Zapasy broni chemicznej, które po II wojnie światowej zatopiono w Bałtyku, są coraz większym zagrożeniem. Najwyższy czas, by zająć się nimi na poważnie.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

 /
/

Minęło ponad 100 lat od chwili, gdy na polu bitwy po raz pierwszy użyto broni chemicznej: w styczniu 1915 r., na froncie wschodnim w okolicy wsi Bolimów (dziś powiat skierniewicki), wojska niemieckie zastosowały przeciw armii rosyjskiej gaz łzawiący, bromek ksylilu. Atak był nieudany, gdyż panowała niska temperatura, ograniczająca parowanie tego związku. Kilka miesięcy później, w maju 1915 r., kolejny atak był już bardziej skuteczny. Tym razem Niemcy użyli olbrzymich ilości (ponad 260 ton) gazowego chloru. Zginąć mogło nawet kilkanaście tysięcy żołnierzy armii carskiej.

Chemicy wojskowi tamtych czasów masowo syntetyzowali kolejne bojowe środki trujące, mające rozmaite działanie na ludzki organizm. Tak powstały środki drażniące, psychotoksyczne, parzące, duszące, paralityczno-drgawkowe. Do 1939 r. w arsenałach krajów europejskich zgromadzono setki tysięcy ton tych śmiercionośnych związków, umieszczonych głównie w bombach i pociskach artyleryjskich. Jednak gdy wybuchła kolejna wojna światowa, żadna ze stron nie zdecydowała się na ich użycie na polu walki.


Sto tysięcy ton


Gdy w maju 1945 r. w Europie zakończyła się II wojna światowa, w poniemieckich arsenałach nadal pozostawały ogromne zapasy ładunków bojowych wypełnionych niebezpiecznymi chemikaliami. Coś trzeba było z tym zrobić. Decyzję musieli podjąć alianci zachodni i Związek Sowiecki – pokonane i okupowane Niemcy znalazły się pod ich zarządem.

Podczas konferencji w Poczdamie w sierpniu 1945 r. ustalono, że całe niemieckie zapasy broni chemicznej zostaną zebrane, zinwentaryzowane i następnie zatopione. Pierwotny plan zakładał, że operacja ta odbędzie się na Atlantyku, w miejscach, gdzie głębokość oceanu przekracza tysiąc metrów. Po oszacowaniu kosztów transportu pomysł ten szybko zarzucono. Zdecydowano się na wersję znacznie tańszą, ale o wiele bardziej niebezpieczną: na zatopienie tych ładunków w znacznie płytszym Bałtyku. Niestety, nikt w tamtym czasie nie analizował tego wszystkiego pod kątem ekologii, nikt też nie pofatygował się, aby zapytać o zdanie kraje położone nad Bałtykiem.

Dziś tylko z grubsza wiemy, ile broni chemicznej wtedy zinwentaryzowano. Dane szacunkowe mówią o 300 tys. ton, ale mogło być jej więcej. Oczywiście nie jest to masa samych bojowych środków trujących. Tę trudno oszacować, gdyż każdy rodzaj amunicji zawiera inną ilość toksycznego materiału. Specjaliści szacują, że samych substancji chemicznych mogło być 100 tys. ton.

Zinwentaryzowano wiele rodzajów środków bojowych, zmagazynowanych przez Niemców od I wojny światowej. Był to głównie iperyt siarkowy (gaz musztardowy; było go 25 tys. ton), a także środek paralityczno-drgawkowy znany jako tabun (12 tys. ton). Ponad 7 tys. ton stanowiła chloropikryna (gaz łzawiący). Było też 6 tys. ton duszącego fosgenu. Resztę stanowiły adamsyt, iperyt azotowy, luizyt i tzw. błękitny krzyż (niem. Blaukreuz; nazwa pochodzi od stosowanego przez armię niemiecką oznaczenia, malowanego na pociskach chemicznych). Oprócz gotowych do użycia pocisków i bomb były także beczki oraz kontenery zawierające substancje, których nie zdążono jeszcze umieścić w ładunkach bojowych.


Zrzucone do morza


Zatapianie ładunków zawierających broń chemiczną zaczęło się zaraz po wojnie. Była to olbrzymia operacja logistyczna. Najpierw transportowano je z magazynów rozsianych na terenie całych Niemiec do portów (głównie we wschodniej części kraju), potem ładowano na statki, które miały je dostarczyć w miejsca zatopienia. Planowo Sowieci mieli zatopić „swoją” część ładunków w okolicach Głębi Bornholmskiej (na wschód od tej wyspy) i Głębi Gotlandzkiej. Pozostała część miała być zatopiona przez aliantów zachodnich w okolicach cieśnin duńskich.

Tak miało być w teorii, praktyka okazała się inna – na nieszczęście krajów leżących nad Bałtykiem, w tym Polski. Sowieci często pozbywali się niebezpiecznego ładunku niebawem po wyjściu z portu, oszczędzając czas i paliwo. Ponieważ takie działanie było nielegalne, nie zostawiano śladów w postaci zapisów dotyczących miejsc zatopienia ładunków. Co gorsza, część z nich wyrzucano za burtę w drewnianych skrzyniach. Nie tonęły więc natychmiast, lecz przez jakiś czas dryfowały, co uniemożliwia dziś ustalenie ich położenia na dnie.

Z tych powodów nie wiadomo, gdzie – poza ustalonymi wcześniej miejscami – mogą znajdować się zatopione po 1945 r. ładunki z bronią chemiczną (podejrzewa się też, że część niemieckiej broni chemicznej, jak też instalacji do jej produkcji, została przez Sowietów wywieziona na wschód).

Ale zatapianie broni chemicznej nie zakończyło się tuż po wojnie. W 2009 r. szwedzcy dziennikarze pokazali dokument na temat tajnych operacji zatapiania sowieckiej tym razem broni chemicznej; miało to mieć miejsce zaraz po zakończeniu zimnej wojny, w latach 1989-92. Zapasy tej broni, zgromadzone na terytorium Łotwy i Estonii, miały zostać zrzucone także do Bałtyku – w szwedzkiej strefie ekonomicznej. Być może takich działań było więcej.


Beczka na plaży


Od tamtej mało znanej tragedii minęło już ponad 60 lat.

Latem 1955 r. dzieci z Żywca, spędzające wakacje na kolonii nad morzem, bawiły się na plaży w Darłówku. Znalazły przerdzewiałą beczkę, którą zaczęli toczyć. Z wnętrza wydostawała się gęsta, beżowo-brunatna ciecz – prawdopodobnie był to iperyt azotowy. Ponad setka dzieci uległa poparzeniom, czworo bezpowrotnie straciło wzrok. Oczywiście ówczesne władze komunistyczne skrzętnie ukryły te informacje przed społeczeństwem.

Nie była to jedyna taka sytuacja – choć najczęstsze wypadki z „uwolnioną” bronią chemiczną dotyczyły rybaków. W 1976 r. sześciu z nich, z Darłowa, zostało poparzonych zaplątanym w sieci iperytem. Do podobnego zdarzenia doszło w 1997 r. w okolicach Władysławowa, gdzie poszkodowane zostały cztery osoby. Szacuje się, że od lat 50. XX w. do dziś w krajach położonych nad Bałtykiem rozmaitym oparzeniom uległo co najmniej kilkaset osób.

Niestety, po długim przebywaniu w wodzie morskiej iperyt przypomina wyglądem bursztyn. W odróżnieniu od niego jest jednak skrajnie niebezpieczny. Warto o tym pamiętać, gdy wędrujemy brzegiem morza, szczególnie z dziećmi.


70 lat później


Mimo tych wypadków kwestia broni chemicznej zatopionej w Bałtyku przez wiele lat nie zaprzątała niemal niczyjej uwagi. Dopiero pod koniec XX w. kraje europejskie postanowiły zabrać się za rozwiązanie tego problemu. Powstał koordynowany przez Polaków projekt CHEMSEA, w ramach którego przewiduje się sklasyfikowanie i monitoring składowisk broni chemicznej na dnie Morza Bałtyckiego. Drugim projektem, który właśnie zaczął być realizowany, jest DAIMON, przygotowujący metody monitorowania składowisk. Pierwszy rejs rozpoznawczy w ramach tego przedsięwzięcia odbył się w marcu 2016 r.

Znalezienie tego, co leży na dnie, nie jest łatwe. Dziś każdy taki obiekt pokrywa warstwa mułu, który miejscami może mieć grubość kilku metrów. W takiej sytuacji obrazowanie przy użyciu sonarów nie da zadowalających wyników. Trzeba stosować bardziej subtelne metody poszukiwania, co wydłuża czas i zwiększa koszty. Największe nadzieje pokłada się w urządzeniach wykrywających anomalie magnetyczne – są one w stanie wykryć obecność obiektów, w których składzie jest żelazo. Ale stwierdzenie obecności bomb czy pocisków to dopiero początek. Trzeba ustalić, jaki jest ich stan, pobrać próbki, określić stopień rozkładu i zagrożenia dla środowiska.

A przede wszystkim: specjaliści zastanawiają się, co po ponad 70 latach można zrobić z tym śmiercionośnym dziedzictwem wojny. Rozpatrywane są dwie wersje. Pierwsza zakłada ostrożne wydobycie ładunków i ich likwidację – co może być trudne, gdyż korpusy bomb i pocisków są skorodowane, a to może skutkować ich pęknięciem i skażeniem wody. Druga koncepcja zakłada zabetonowanie znalezionych ładunków. Nie usunie to zagrożenia raz na zawsze, ale powinno zabezpieczyć Bałtyk na dłuższy czas.

Jak zwykle jedną z kluczowych kwestii są koszty. Trudno je dziś oszacować, ale wydaje się, że mogą sięgnąć dziesiątek miliardów euro. Oczywiście nikt się nie kwapi, by sypnąć pieniędzmi. Wydaje się jednak oczywiste, że koszty powinny ponieść państwa, które nas wszystkich w tę kabałę wpędziły – a więc głównie Niemcy i Rosja.

Cały proces będzie zapewne trwał wiele lat. Jedno jest pewne: zegar tyka, więc trzeba działać szybko. ©


MIROSŁAW DWORNICZAK jest chemikiem i dziennikarzem naukowym. Prowadzi bloga starychemik.wordpress.com


Zdjęcia wykonane podczas rejsów badawczych, realizowanych w ramach projektu CHEMSEA na wodach Głębi Gotlandzkiej w 2013 r.
1. Wodowanie pojazdu badawczego ROV.
2. Obraz z dna Głębi Gotlandzkiej: widoczna jest prawdopodobnie głowica bomby albo miny.
3. Komputerowe stanowisko operatora pojazdu ROV.
4. Po wyciągnięciu pojazdu ROV jest on badany automatycznym przyrządem rozpoznania skażeń. Operatorzy muszą pracować w maskach i rękawicach.

Zdjęcia i informacje dzięki uprzejmośći komandora porucznika dr. Jarosława Michalaka z Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016