Inwestycja wysokiego ryzyka

Zanim jeszcze rządowy samolot wzbił się w powietrze, wiadomo było, że wizytę Jarosława Kaczyńskiego w USA zdominują sprawy bezpieczeństwa: kwestia "tarczy antyrakietowej, odbiór pierwszych samolotów F-16 i problemy energetyczne. Jednak mało kto spodziewał się, że to właśnie podczas wizyty w USA minister obrony Radek Sikorski ogłosi, iż polscy żołnierze pójdą na kolejną wojnę - w Afganistanie.

22.09.2006

Czyta się kilka minut

Jeśli wierzyć przeciekom, w rządzie i w Kancelarii Prezydenta zakończyło się już to, co eufemistycznie określa się jako "etap podejmowania decyzji", i że jest już zgoda na amerykańską propozycję, by na terenie Polski powstała trzecia na świecie (obok Alaski i Kalifornii) baza z tzw. antyrakietami, których zadaniem byłoby strącanie rakiet balistycznych, wystrzelonych np. z Iranu i zmierzających w kierunku USA albo Europy. Z czego miałaby wynikać zwłoka z upublicznieniem tej decyzji? Wprawdzie z sondaży wynika, że większość społeczeństwa jest przeciwna zbudowaniu w Polsce bazy antyrakiet. Jednak jeśli coś powstrzymywało dotąd rząd i prezydenta przed ogłoszeniem decyzji, to chyba nie obawa przed krytyką, lecz kwestia ceny.

Wygląda na to, że rząd chciałby, aby tym razem - inaczej niż w przypadku decyzji o udziale w misji irackiej, podjętej in blanco - Polska uzyskała możliwie jak najwyższą cenę za zgodę na zbudowanie bazy. Mowa jest nie tylko o "pomocy" dla polskiej armii, ale o skoku jakościowym: rząd domaga się podobno od Amerykanów, by przekazali polskiemu wojsku systemy "Patriot", służące do strącania rakiet krótkiego i średniego zasięgu (po 1990 r. armia amerykańska przekazała "Patrioty" m.in. armii izraelskiej oraz Bundeswehrze). Jeśli taka hipoteza jest prawdziwa, wówczas rozmaite "wątpliwości" i "zastrzeżenia", wygłaszane - dość nieoczekiwanie - w minionych tygodniach przez polityków z kręgów rządowych, byłyby jedynie elementem negocjacji, podbijaniem stawki.

Zarazem wiadomo, że w kwestii "tarczy" Polska została już chyba jako jedyny poważny partner po tym, jak z gry wypaść miały Czechy - nie tyle dlatego, że opinia publiczna jest tam o wiele bardziej pacyfistyczna, ile z powodu permanentnych w ostatnich miesiącach kłopotów ze sformowaniem stabilnego rządu, które będą ciągnąć się jeszcze długo i zakończą najpewniej przyspieszonymi wyborami w przyszłym roku.

Oprócz "tarczy" premier omawiał w USA dwie sprawy, z których jedna jest sfinalizowana: zakup 48 samolotów F-16; w obecności premiera nastąpiło formalne przekazanie pierwszych maszyn. Druga znajduje się dopiero na etapie pomysłu: chodzi o ideę zbudowania gazociągu z Azji do Europy, który pomógłby Polsce w choćby częściowym uniezależnieniu się od rosyjskiego monopolu. Idea opiera się na założeniu, że USA angażują się politycznie i gospodarczo (amerykańskie koncerny) na Południowym Kaukazie. Niedawno uruchomiono - po trwającej 12 lat budowie - rurociąg łączący Baku, Tbilisi i turecki port Ceyhan. "To pierwszy duży rurociąg zbudowany po rozpadzie ZSRR, który umożliwia transport na Zachód ropy z Azerbejdżanu, a w przyszłości też z Kazachstanu, całkiem niezależnie od Moskwy. Inicjatywie tej - tyleż gospodarczej, co politycznej - patronowały USA, dla których to element gry o Kaukaz" - pisała Agata Łoskot-Strachota ("TP" nr 31/2006).

Pomysł z nowym gazociągiem pozostaje na razie czymś odległym. Natomiast czymś bliskim, już wywołującym dyskusję i poruszenie w społeczeństwie, jest niespodziewana deklaracja towarzyszącego premierowi ministra obrony, ogłoszona w Waszyngtonie: że od lutego 2007 r. polski kontyngent w Afganistanie wzrośnie do ponad tysiąca żołnierzy. Dziś jest ich setka, głównie saperów. Istotą jest nie sama liczba, ale to, że większość z tego tysiąca stanowić mają jednostki bojowe (batalion zmechanizowany i komandosi) i że żołnierze ci mogą brać udział - albo raczej: na pewno wezmą udział - w walkach z talibami.

Sama deklaracja ministra Sikorskiego nie powinna zaskakiwać: gdy kilka dni temu dowództwo NATO­ zwróciło się do krajów członkowskich z prośbą o wysłanie dodatkowych 2500 żołnierzy do Afganistanu, było prawie pewne, że odpowiedź polska będzie pozytywna - w sytuacji, gdy np. Niemcy mają w Afganistanie 2900 ludzi, a Polska zaledwie stu. Zaskoczeniem może być skala zaangażowania - i fakt, że ogłoszono to nie w Polsce, ale w USA (to niby rzecz mało istotna, ale sprawia wrażenie, może błędne, jakby decyzję podjęto błyskawicznie i z jakichś powodów nie można z nią było poczekać choćby kilku dni).

Sedno sprawy tkwi jednak nie tylko w samej liczbie. W ostatnich tygodniach sytuacja w Afganistanie stała się bardziej napięta niż w Iraku. Od początku sierpnia wojska międzynarodowe prowadzą tam kontrofensywę przeciw talibskim partyzantom, w odpowiedzi na serię kilkudziesięciu zamachów samobójczych, wymierzonych w instytucje nowego afgańskiego państwa i wojska międzynarodowe. Walki toczą się głównie na południu kraju, a uczestniczą w nich, obok rządowej armii afgańskiej, nie tylko Amerykanie i Brytyjczycy, jak miało to miejsce w minionych latach, ale również Holendrzy i Kanadyjczycy z NATO-wskich sił "ISAF". I także oni ponoszą straty.

Co to oznacza politycznie? Że w afgańskich realiach zatarciu ulega dotychczasowy podział na - z jednej strony - 18-tysięczne siły "Isaf" (wojska międzynarodowe podległe NATO, których zadaniem jest zabezpieczenie odbudowy Afganistanu; temu dowództwu podlegają Polacy), a z drugiej strony na jednostki amerykańskie i brytyjskie, działające jako tzw. Combined Forces Command, które kontynuują to, co zaczęło się w październiku 2001 r.: walczą z talibami. Prośba gen. Jamesa Jonesa, głównodowodzącego NATO w Europie, o wysłanie dodatkowych 2500 ludzi z Europy do - uwaga - nie tyle Afganistanu w ogóle, lecz w bardziej niebezpieczne regiony tego kraju, dowodzi w gruncie rzeczy, że zatarcie tejże granicy między misją stabilizacyjną a wojenną jest faktem.

Dla krajów NATO jest to sytuacja politycznie coraz bardziej "gorąca": Włosi, Turcy i Hiszpanie już odmówili prośbie Jonesa, używając zresztą argumentu wiarygodnego - że nie są w stanie jej podołać, gdyż posyłają poważne siły do Libanu. Z kolei rząd Niemiec nie zgodził się, aby przerzucić na południe część z 2900 żołnierzy Bundeswehry, którzy stacjonują teraz w spokojniejszych regionach: w Kabulu i na północy. "W największej biedzie rękę podnieśli Polacy. (...) Inne kraje nie spieszą się" - konstatował publicysta "Wiener Zeitung", zresztą w tonie Polsce przychylnym.

Gdyby rząd chciał, zapewne mógłby użyć argumentu, że Polska posłała już kontyngenty do Iraku, na Bałkany, do Konga, a wkrótce zwiększy (nieznacznie) kontyngent w Libanie i że na Afganistan nie ma już sił ani pieniędzy - w sensie ścisłym, gdyż kraje uczestniczące w misji "Isaf" same ponoszą jej koszty. Zdecydowano inaczej. Zapewne stały za tym poważne argumenty; zapewne zostaną one przedstawione publicznie - wolno sądzić, że oczekują tego także ci, którzy skłonni są uważać tę decyzję za właściwą.

Opinia publiczna bowiem, sądząc po sondażach np. dotyczących Iraku, zachwycona raczej nie będzie. Co więcej, pierwsze krytyczne głosy ze strony opozycji - np. byłego ministra obrony Bronisława Komorowskiego w "Dzienniku" (15 września) - sugerują, że tym razem może być inaczej niż w przypadku Iraku, gdy większość opozycji poparła decyzję SLD-owskiego rządu i prezydenta o udziale w amerykańsko-brytyjskiej interwencji, a potem w powojennej misji. Zwłaszcza że zbliżają się wybory samorządowe i opozycja będzie musiała walczyć z pokusą uczynienia z Afganistanu tematu kampanii wyborczej.

Pozostaje jeszcze pytanie, jak zareagują koalicjanci PiS-u: zarówno Roman Giertych, jak i Andrzej Lepper ostro krytykowali kiedyś zaangażowanie w Iraku. Teraz to im wypadnie żegnać na lotniskach żołnierzy odlatujących do Afganistanu na - co przyznaje minister Sikorski - najbardziej niebezpieczną misję polskiej armii po 1945 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006