Polscy żołnierze w Afganistanie?

To zdumiewające, wręcz niewytłumaczalne: decyzja rządu o wysłaniu tysiąca polskich żołnierzy na wojnę przeszła niemal bez echa zarówno w społeczeństwie, jak i wśród elit politycznych. Ani premier, ani prezydent, choć ostatnio często występowali publicznie, nie wygłosili na ten temat orędzia do narodu. Tymczasem tysiąc polskich żołnierzy będzie walczyć na prawdziwej wojnie. Niektórzy polegną. Inni wrócą okaleczeni. Postanowiliśmy rozpocząć w "Tygodniku dyskusję.

09.10.2006

Czyta się kilka minut

Amerykański żołnierz na patrolu w afgańskiej prowincji Kunar, sierpień 2006 r. /fot. US.Army -  Bem Minor /
Amerykański żołnierz na patrolu w afgańskiej prowincji Kunar, sierpień 2006 r. /fot. US.Army - Bem Minor /

Jeśli Zachód przegra

Nie ma innej ceny za śmierć polskiego żołnierza niż bezpieczeństwo państwa i jego obywateli. Od 11 września 2001 r. Afganistan nie leży już "na końcu świata". Udział w operacji wojskowej w tym kraju jest elementem zapewnienia bezpieczeństwa także Polsce.

Reakcje w Polsce na oświadczenie ministra obrony Radka Sikorskiego o wysłaniu tysiąca żołnierzy do Afganistanu świadczą o niedorozwoju publicznej debaty na temat interesów naszego państwa na arenie międzynarodowej.

Dlaczego? Przeciwnicy tej decyzji ograniczyli się bowiem do zarzutów, że nie należało ogłaszać jej poza granicami Polski, że konieczne było jej uprzednie skonsultowanie z koalicjantami w rządzie, że polscy żołnierze będą narażeni na śmierć, oraz że Polska - w zamian za wysłanie swoich chłopców "na koniec świata" - nic od Stanów Zjednoczonych nie uzyskała. Z kolei protagoniści ograniczyli się do mglistego argumentu o "konieczności wypełnienia zobowiązań wobec NATO" oraz do - nie mniej zawiłego - tłumaczenia okoliczności podjęcia omawianej decyzji (że na terenie ambasady polskiej w Waszyngtonie, i że rozstrzygające znaczenie miała w istocie rzeczy już uchwała rządu SLD Marka Belki).

Nikt zaś nie mówi o tym, co najważniejsze.

Ignorancja i niewiedza

Odniesienie się do wymienionych wyżej argumentów wymaga uprzedniego przedstawienia, choćby pobieżnie, sytuacji w Afganistanie. Jednym ze źródeł ułomności polskiej debaty na temat wysłania żołnierzy do tego kraju jest bowiem brak najogólniejszego nawet wyobrażenia na temat rozwoju wydarzeń w państwie, w którym przygotowano zamachy na WTC i Pentagon z września 2001 r. Do pewnego stopnia ignorancji tej winne są media - obsesyjnie wręcz relacjonujące każde wydarzenie na polskiej scenie wewnętrznej, a w kwestiach międzynarodowych ograniczające się do doniesień z Rosji, forów unijnych i (czasem) z Bliskiego Wschodu. Jednak główny ciężar odpowiedzialności za brak poparcia społecznego (czy chociażby zrozumienia) dla polityki państwa w regionach świata dalszych niż Białoruś i Ukraina ponoszą rzecz jasna politycy, którzy godzą się na zawężenie przez media horyzontu polskiej racji stanu.

Sytuacja w Afganistanie jest dziś gorsza niż w Iraku (destabilizowanym przez ataki terrorystów). W afgańskich prowincjach Helmand czy Kandahar, na południu kraju, toczy się regularna wojna z talibami, w której nasza, czyli NATO-wska, strona musi używać piechoty, helikopterów i rakiet. Zginęło w niej w ostatnich miesiącach blisko stu żołnierzy koalicji i zapewne zginie więcej, jeśli Sojusz Północnoatlantycki w najbliższym czasie nie wyśle wsparcia w sprzęcie i ludziach. Naczelny dowódca sił NATO w Europie, gen. James Jones, mówił niedawno o potrzebie wysłania tam dodatkowych 2,5 tys. żołnierzy, co najmniej kilkunastu helikopterów oraz samolotów transportowych - niezbędnych do wzmocnienia NATO-wskiego kontyngentu Sił Wspierania Bezpieczeństwa Afganistanu (ISAF). Niektórzy amerykańscy politycy, np. demokratyczny senator John Kerry, mówią, że potrzeba 5 tys. żołnierzy - i ta cyfra też nie wydaje się wygórowana.

W sumie w całym Afganistanie służy dziś 20 tys. Amerykanów i mniej więcej drugie tyle żołnierzy z innych krajów w ramach ISAF. Niemcy, Włochy, Francja, Kanada czy Wielka Brytania utrzymują jednostki liczące od tysiąca kilkuset do 5 tys. ludzi. Większość z nich skoncentrowana jest jednak w stosunkowo spokojnym regionie Kabulu, podczas gdy w ogarniętym chaosem Helmandzie bezpieczeństwa na obszarze równym Czechom strzeże zaledwie 500-600 osobowy batalion brytyjski.

Na tym tle dotychczasowe zaangażowanie Polski jest nie do pogodzenia z naszym statusem pełnoprawnego członka NATO, nie mówiąc już o ambicjach odgrywania roli regionalnego mocarstwa. Warszawa wysłała bowiem raptem 100 żołnierzy w ramach amerykańskiej operacji "Trwała Wolność" ("Enduring Freedom") i jeszcze... dziesięciu w ramach ISAF. Wszyscy oni stacjonują w bazie Bagram na północ od Kabulu, gdzie ich jedynym wrogiem są miny i wypadki samochodowe.

Przed wyborem

Wróćmy do polskiej dyskusji o wzmocnieniu naszego kontyngentu w Afganistanie.

Argumenty dotyczące miejsca ogłoszenia decyzji przez Radka Sikorskiego, konsultowania jej lub nie z koalicjantami i znaczenia uchwały rządu Belki nie mają bezpośredniego odniesienia do meritum, więc zostawmy je na boku. Skupmy się od razu na argumencie, że polskich żołnierzy do Afganistanu wysyłać nie należy, bo mogą zginąć. A jeśli wysyłać, to tylko do Bagram.

Trudno o bardziej absurdalną uwagę. Armia, która nie mierzy się ze śmiercią, nie jest w stanie spełnić swego podstawowego zadania: obrony terytorium państwa i sojuszy, w którym to państwo się znajduje. A niska (żadna) przydatność Polski dla bezpieczeństwa europejskiego - nie mówiąc o wymiarze transatlantyckim - sprawia, że będziemy mieli do powiedzenia na arenie międzynarodowej (także w sprawach politycznych i gospodarczych) znacznie mniej, niż powinien mieć blisko 40-milionowy naród zamieszkujący terytorium przekraczające 300 tys. km2.

Nie mamy znaczących dla Europy złóż ropy i gazu, nie mamy koncernów mogących dać pracę dziesiątkom tysięcy mieszkańców Starego Kontynentu. W tej sytuacji rola Polski w systemie bezpieczeństwa europejskiego może być jednym z niewielu atutów w rozmowach z unijnymi partnerami na interesujące nas tematy: bezpieczeństwa energetycznego czy wsparcia dla demokracji na obszarze posowieckim.

Powinniśmy uczestniczyć w takich operacjach jak w Afganistanie także ze względu na nasze własne bezpieczeństwo - nawet jeśli przyjąć, że sytuacja w tym państwie wprost nas nie dotyczy. Bez względu bowiem na to, że Polsce nie grozi teraz bezpośrednie zagrożenie militarne - bez stałej weryfikacji swej zdolności bojowej na znaczącą skalę i doskonalenia umiejętności współdziałania z armiami NATO, nasze wojsko nie będzie w stanie zareagować kiedyś w przyszłości (oby nigdy) na atak zewnętrzny. Nie będziemy po prostu w stanie wykorzystać tej unikalnej w dziejach Polski sytuacji, jaką stwarza członkostwo w Sojuszu Północnoatlantyckim.

Właśnie dlatego musi nas być stać teraz na myśliwce F-16, nowe samoloty transportowe, czołgi, pojazdy opancerzone, systemy łączności itd. W diametralnie zmienionym środowisku bezpieczeństwa polscy żołnierze nie nauczą się w ciągu miesięcy ani lat korzystać z uzbrojenia dającego w dzisiejszych i przyszłych czasach nadzieję na obronę kraju, nie sprostają obciążeniu psychicznemu towarzyszącemu wojnie.

Ta wiedza i umiejętności muszą być w wojsku przekazywane i kontynuowane - nie można liczyć na to, że pojawią się nagle, kiedy wyniknie taka potrzeba. Wybór jest prosty: albo w rozsądny, ale nie pozbawiony ryzyka sposób doskonalić się u boku sojuszników, albo wzbogacać kalendarz narodowych świąt kolejnymi rocznicami przegranych powstań i zwycięskich interwencji z zewnątrz.

Co wolno powiedzieć ich matkom

O daleko posuniętym braku politycznego instynktu - jeśli nie o braku podstawowych manier - świadczą z kolei uwagi na temat tego, co zyska lub czego nie zyska Polska w zamian za wysłanie wojsk do Afganistanu.

Czy autorzy takich komentarzy zaryzykowaliby życie własnego dziecka, gdyby Stany Zjednoczone zniosły w zamian wizy dla obywateli polskich? Albo wybudowały gazociąg omijający Rosję? Jeśli nie, to dlaczego takie oczekiwanie stawiane jest wobec matek i ojców tych tysiąca chłopaków? Nie ma innej ceny za śmierć polskiego żołnierza niż bezpieczeństwo państwa i jego obywateli.

I to jest właśnie sedno sprawy. Od 11 września 2001 r. Afganistan nie leży już "na końcu świata". Udział w operacji wojskowej w tym kraju jest elementem zapewnienia bezpieczeństwa także Polsce. Stawką jest bowiem uniknięcie klęski planów Zachodu (a nie tylko USA czy Wielkiej Brytanii) wyeliminowania w Afganistanie organizacji ekstremistycznych, pragnących zagłady naszej cywilizacji.

Chodzi o coś znacznie więcej, niż tylko o pokonanie talibów na placu boju. Chodzi o dotarcie do Afgańczyków poza Kabulem z czymś więcej niż kule i rakiety. Chodzi o rekonstrukcję kraju zniszczonego przez dziesięciolecia wojen. Chodzi o to, by okres rządów talibów w pięć lat po ich wygnaniu nie był tam wspominany z tęsknotą, jak to się coraz częściej dzieje w wyniku chaosu, nad którym nie panuje rząd prezydenta Hamida Karzaja. Chodzi też o to, by plantatorom maku zastąpić dotychczasowe dochodowe zajęcie innym, legalnym (ONZ oceniła niedawno, że zbiory tej rośliny w Afganistanie przekraczają 6 tys. ton - ilość wystarczająca do wyprodukowania 1/3 heroiny na świecie!).

Krótko mówiąc, chodzi o to, by przekonać muzułmanów, że państwo demokratyczne (a w każdym razie nie fundamentalistyczne i nie antyzachodnie) jest w stanie zagwarantować im porządek i dobrobyt. Jeśli Zachód nie udowodni w Afganistanie, że to są jego prawdziwe intencje, świat islamu w jeszcze większym stopniu stanie się naturalnym środowiskiem dla Al-Kaidy, a więc źródłem kłopotów również dla nas. Zachód nie będzie miał jednak szans udowodnić swoich intencji, jeśli teraz nie wyśle do Afganistanu dodatkowych wojsk i pozwoli talibom wystrzelać swoich żołnierzy tam już walczących.

***

Kiedy przed rozpoczęciem operacji w Iraku Zdzisław Najder zainicjował dyskusję na temat naszego ewentualnego w niej udziału swoim sprzeciwem (na łamach "Rzeczpospolitej") - pozwoliłem sobie poprzeć jego stanowisko. Obecna dyskusja dotyczy jednak czegoś zupełnie innego. Po pierwsze, Afganistan to nie Irak. Po drugie, na obecnym etapie obu operacji nie możemy się wycofać. Jeśli Zachód przegra (w szerokim rozumieniu tego słowa, nie tylko militarnie) w Afganistanie czy Iraku, nie przyniesie to zawieszenia broni przez islamskich ekstremistów. Dopiero wtedy w nas uderzą.

---ramka 465918|strona|1---

BARTOSZ CICHOCKI jest analitykiem warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich; współautorem (wraz z Krzysztofem Jóźwiakiem) książki "Najważniejsze są kadry. Centralna Szkoła Partyjna PPR/PZPR" (2006). W tekście przedstawia swoje prywatne poglądy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2006