Inna komunia. Rozmowa z malarką Beatą Stankiewicz

BEATA STANKIEWICZ, malarka: Pochodzę z galicyjskiego tygla, gdzie mieszają się narodowości, języki i wyznania. Inność jest dla mnie czymś naturalnym. Fascynującym, pociągającym. Nie budzi we mnie lęku.

08.01.2023

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Najlepsze światło do malowania?

BEATA STANKIEWICZ: Północne. Czyli odbite. W mojej pracowni jest południowe. Czyli najgorsze. Zasłonka na oknach dachowych odrobinę je rozprasza, ale zdarza się, że dokuczają mi plamy światła, więc latam ze sztalugą po pracowni, szukam najlepszego miejsca.

Malujesz wyłącznie przy świetle naturalnym?

Duże płótna, ze względu na gabaryty, muszę malować przy elektrycznym, czego nie lubię, to ostateczność. Lecz znam malarzy, którzy cały dzień spędzają w pracowni na niskim parterze, w półmroku i przy świetlówkach. Wyobraź sobie: budzisz się, jest jasno, słonecznie, radośnie, a ty siedzisz w podziemiach przy włączonych lampkach. Koszmar.

Od razu widzisz, które obrazy były malowane przy świetle sztucznym, a które przy naturalnym?

Nie, nigdy się nad tym nie zastanawiam. Caravaggio malował w kapeluszu, do którego przymocowane były świeczki. Prawdopodobnie używał camery obscury – praprzodka aparatu fotograficznego. Jeśli w malarstwie średniowiecznym i renesansowym pojawia się realistyczny obraz oddany z każdym szczegółem, to jasne jest, że artysta używał właśnie camery obscury. Urządzenie przypominało częściowo wyciemniony namiot, na jego przedniej ścianie była zamontowana soczewka, przez którą wpadało światło, natomiast na tylnej można było zobaczyć obraz, coś na kształt slajdu z rzutnika. Malarz podkładał tam płótno i jechał po nim pędzlem, odwzorowując. Zrobiłam takie doświadczenie. Okazało się piekielnie trudne, dziś właściwie już nie do wykonania.

Co oprócz światła jest Ci potrzebne do malowania?

Przydałaby się sztaluga. Choć nie jest konieczna.

A co jest konieczne?

Opowiem o czymś, co się zdarzyło, gdy miałam cztery, pięć lat. Jestem w przedszkolu, trwa leżakowanie. Nie chcę spać, więc gapię się w okno. Za nim dwie bezlistne wierzby płaczące. Zainspirowana widokiem tworzę rysunek: kartka jest framugą okna, a kredką woskową na białym tle znaczę czarne konary drzew, splątane i pokręcone. Przedszkolance to się nie spodoba, powie, że dopóki nie namaluję niebieskiego nieba, zielonej trawy, kolorowych kwiatków i żółtego słońca, nie pójdę bawić się z dziećmi. Siedzę na podeście i zastanawiam się, czy dać ciała, czy nie dać. Czy namalować jej to, co chce, i pójść się bawić z dziećmi, czy trzymać fason. I złamałam się, dałam ciała. Pamiętam, z jakim niesmakiem malowałam niebieskie niebo, żółte słoneczko, zieloną trawkę, a z niej wyrastające kwiatki, wielkie, wynaturzone i czerwone!

To okno mnie zastanawia. Namalowałaś kilka cykli obrazów z oknami. Co w nich jest, że do nich wracasz?

Szczęście życia.

Różnie bywa z tym szczęściem.

Pierwszy z moich okiennych cykli, pokazujący fragmenty mieszkań podglądanych z ulicy, zza firanek, z niewyraźnymi sylwetkami domowników, nazwałam ,,Drzewko szczęścia”. I nie wyłącznie dlatego, że na jednym z obrazów stoi na parapecie doniczka z drzewkiem szczęścia, ale dlatego, że tytuł oddaje iluzję, której ulegamy idąc ponurą ulicą i zobaczywszy w oknie ciepłe światło elektryczne, myślimy, że tam musi być rajsko. Natychmiast wytwarzamy w sobie pragnienie dobrostanu. Lecz kolejny cykl nazwałam ,,Single”. W pewnym momencie zaczęłam w oknach dostrzegać pojedyncze osoby. Zmieniłam optykę.

Domniemane szczęście przeszło w samotność?

Namalowałam kilka obrazków ze starymi mężczyznami, ale na większości są kobiety, zapewne wdowy. A z wnętrz bije klimat gomułkowszczyzny, zamrożona „nasza mała stabilizacja” – meble, dywany, egzystencja w dekoracjach świata, który przeminął. Oczywiście to są moje przypuszczenia i fantazje, przecież nic nie wiem o ludziach zza firanek.

Dwa lata temu zainspirowana wierszem Tadeusza Różewicza „Opowiadanie o ­starych kobietach” namalowałam portrety kobiet mocno realistyczne, w większości ujęcia en face, bardzo proste. Zawsze ­miałam ogromny sentyment do starych kobiet. Mnóstwo czasu jako dziecko spędzałam z moją babcią i jej kuzynką.

Najpierw opowiedz o babci.

Oficjalnie Jadwiga, lecz wszyscy zwracali się do niej Heda. Światowa kobieta wsadzona w sztywne ramy komunizmu. Po szkole handlowej, oczytana, władała sześcioma językami, włącznie z dialektami. Znakomicie potrafiła bawić się nawet w zgrzebnym PRL-u. ­Otoczona ogromną grupą przyjaciół – z tymi, którzy ­wyemigrowali, prowadziła do końca życia korespondencję, a dla tych, którzy żyli w Krakowie, robiła przyjęcia z ogórkami kiszonymi, paluszkami i dipami z serka homogenizowanego.

Jej rodzice?

Polska Żydówka i Austriak, który jako sześćdziesięciolatek został wcielony do armii hitlerowskiej. Nie odmówił służby tylko ze względu na pochodzenie żony. Został więc oficerem w Schutzpolizei, zajmował się ochroną mienia. Jego znajomi śmiali się, że Aleksander tak naprawdę chroni własną hurtownię leków, dzięki której można szmuglować te najbardziej potrzebne do getta krakowskiego. Współpracował z Tadeuszem Pankiewiczem prowadzącym jedyną działającą tam aptekę, Pod Orłem.

Pradziadek z rodziną mieszkał w kamienicy przy Poselskiej, w której teraz rozmawiamy, tylko on ­rezydował na pierwszym piętrze. W przedpokoju wisiał jego mundur, który spełniał funkcję tarczy, dzięki niemu w mieszkaniu mogły odbywać się tajne komplety i spotkania AK. Bo jego zięć, czyli mąż Hedy, a mój dziadek, był kapitanem o pseudonimie ,,Sarmata”, a jego córka, czyli moja babcia – łączniczką o pseudonimie ,,Moja”. Mimo kilku donosów hitlerowcy nie wkroczyli do tego mieszkania. Kiedy niemieccy żołnierze stawali w drzwiach, a przed nimi na wieszaku wisiał hitlerowski mundur, natychmiast się wycofywali. Musieli uwierzyć oficerowi na słowo. A w tym czasie za drzwiami spiskowali AK-owcy.

A jej kuzynka?

Ciocia Irusia, również Żydówka, miała, w przeciwieństwie do babci, semickie rysy twarzy. Przez całą wojnę była ukrywana po komórkach we wsiach podkrakowskich. W naszym domu funkcjonowała jako niania. Nigdy nie wyszła za mąż. Bała się, że ktoś taki jak Hitler powróci, więc ona nie może mieć dzieci, bo nie mogłaby narazić ich na to, czego sama doświadczyła. Malutka, drobniutka, skromniutka, ale z postawą damy. Do końca życia paliła przez lufkę ekstra mocne, na rękach zawsze miała jedwabne rękawiczki. Pamiętam, że jako gówniara na spacerze próbowałam je ściągnąć i zobaczyłam skórę przemrożoną do czerwoności – rezultat zim spędzonych w lodowatych stodołach. Ciocia Irusia była ciepła, bliska, dobra. I potwornie samotna. Nie do udźwignięcia był dla niej kontrast pomiędzy przedwojennym dzieciństwem w bardzo bogatej rodzinie i walką o zachowanie życia w rzeczywistości okupacyjnej, a potem codziennością w PRL-owskiej prowizorce, gdzie cały świat wydawał się jedną wielką atrapą.

Jeszcze inne stare kobiety?

Ciocia Nowacka, dentystka. Wizyty u niej wiązały się ze skrajnymi odczuciami: borowanie w zębach bez znieczulenia i równolegle snute przez nią genialne opowieści. Ona uratowała moje myślenie o tym, że małżeństwo może być wieloletnie i mądre, że to w ogóle może się udać w dzisiejszym świecie. Tworzyli z mężem jedyny dobry związek z tamtego czasu, któremu się przyglądałam. Ciocia Nowacka powiedziała mi, że w hierarchii jej wartości na szczycie jest mąż, potem długo, długo nic i dopiero dzieci. Miała ich czwórkę i obstawiam, że była genialną matką. Z mężem na stare lata zamienili się rolami: on, koło sześćdziesiątki, zajął się domem, choć wcześniej zrobił całkiem sporą karierę, a ona zarabiała pieniądze na lewym gabinecie dentystycznym. Urocze obrazki: ludzie siedzą na kanapach i krzesełkach w pokoju, a ciocia Nowacka rozkłada parawan i za nim zajmuje się reperowaniem uzębienia.

U Ciebie też obowiązują priorytety: najpierw mąż, później trójka dzieci?

Dobrze by było się zestarzeć z tym jednym jedynym mężem. Ciągle widzę niebezpieczeństwo: dwoje obcych ludzi warczących na siebie w M3. Potrzebny jest wysiłek, by w parze utrzymać coś dobrego, emocjonalną jakość. Z neurobiologii wiemy, że ludzie rodzą się do relacji. Tyle że kobiety mają to znacznie bardziej wykształcone, dlatego wybierają zawód nauczycielki, pielęgniarki albo opiekunki. Mężczyźni rodzą się z wyższym poziomem testosteronu, który wpływa na niższy poziom empatii.

Dlatego tak kocham stare kobiety, one nie mają z tym problemu, relacje są dla nich naturalne jak oddychanie. Cykl moich obrazów jest hołdem dla starych kobiet, które są nieśmiertelne.

„Dziesięcioro Żydów, którzy rozsławili Polskę” to z kolei hołd dla ludzi z Twojej rodziny?

W pewnym sensie. Kiedy zdecydowałam się na realizację tego cyklu, jednym z powodów było to, że płynie we mnie żydowska krew. Drugi powód: kwestia wyboru postaci – ludzie kultury, moi pobratymcy.

Znakomicie malowało mi się z tego cyklu żyjących: Hannę Krall i Andę Rottenberg. Ale także wszystkich, którzy przetrwali wojnę lub zmarli śmiercią naturalną, jak Julian Tuwim i Stanisław Lem. Natomiast tych, których zamordowano, malowało się strasznie boleśnie, dosłownie. Zuzanna Ginczanka powstała w dwóch wersjach. Pierwsza taka uśmiechnięta, z zębami białymi i błyszczącymi, oczami strzelającymi szczęściem. Zupełnie mi nie pasowała do cyklu. Wybrałam inne archiwalne zdjęcie, stanowiące inny punkt odniesienia. Cały czas się dokształcałam na temat Ginczanki: gdzie się ukrywała, kto ją zadenuncjował, w jaki sposób zginęła. W głowie miałam za dużo poezji, za dużo szczegółów, za dużo wiedzy. To mnie przytłoczyło. Nie spodziewałam się tego po sobie, bo jestem zadaniowa, nie rozsypuję się. Odczuwałam psychofizyczne dolegliwości, zupełnie absurdalne, bez konkretnych powodów pół ciała odmówiło mi posłuszeństwa: lewą ręką nie byłam w stanie ruszać, nie mogłam palić papierosów, a jak nie mogłam palić, to nie mogłam malować.

To samo działo się, gdy malowałam Brunona Schulza. Oraz Jonasza Sterna, który przeżył swoje własne rozstrzelanie – zanim wydostał się spod sterty trupów, leżał pod nimi cały dzień.

Czym jest w Tobie żydostwo?

Od bardzo dawna towarzyszy mi świadomość, że pochodzę z galicyjskiego tygla, gdzie mieszają się narodowości, języki i wyznania. Inność jest dla mnie czymś naturalnym. Fascynującym, pociągającym. Nie budzi we mnie lęku, przeciwnie – zaciekawienie. Wiesz, pierwszą osobą, którą odwiedziłam po przystąpieniu do pierwszej komunii świętej, był Roman Spira, przyjaciel rodziny, którego przodkowie byli rabinami, on sam zajmował się handlem, ale w wolnym czasie malował bardzo tradycyjne obrazy: sceny z chasydami przy świecach albo ortodoksyjnymi Żydami z twarzami wyłaniającymi się z ciemności. Kiedy przyszłam do niego w białym stroju, w wianku na głowie i z lilią w ręku, podarował mi czekoladę z orzechami. W ten sposób pojmuję swoją żydowskość.

Najpiękniejszy pogrzeb, w jakim uczestniczyłam, był właśnie jego. W Krakowie na kirkucie przy Miodowej. Pogoda bez pogody, bez pory roku. Stalowoszare niebo, drzewa bez liści, piony pni i słońce, które w ogóle nie świeci, jest po prostu jasną plamą, ale nie żółtą, w zasadzie jak księżyc z błyszczącym okręgiem. Kosmos. Jeszcze nie namalowałam tego widoku.

Ale namalowałaś twarz swojego męża w obrazie przestawiającym Jezusa Miłosiernego.

Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest twarz mojego męża. Tak twierdzą ludzie.

Co twierdzi mąż?

Też tego nie widzi. A są osoby, które twierdzą, że twarz Jezusa to pomieszanie rysów moich i Sebastiana. Może to największy dowód miłości? A może jest tak, że twarz męża znam najlepiej? Nie ma przecież żadnego dostępu do rzeczywistego wizerunku Jezusa. Da się korzystać ze starych ikon i z malarstwa europejskiego, ale ja tego nie lubię i nie robię. By namalować twarz, nie wystarcza rysunek, musisz mieć ciało. Na przykład oczy Jezusa to są oczy mojej starszej córki Alicji.

Co w tym obrazie było największym wyzwaniem?

Długo szukałam języka, jakim powinnam go namalować. Stąd właśnie moje wybory: czysta biel jako tło i abstrakcyjne potraktowanie promieni. Zależało mi na zachowaniu jak największej ascetyczności kompozycji, chciałam, by działo się mało, by nic niepotrzebnego nie rozpraszało uwagi. Zadanie, o którym wiedziałam, że nie zwieńczy go sukces. Mówi się, że Faustyna zawsze będzie płakać widząc te wszystkie próby człowieka. I tak ma być. Ona Jezusa widziała naprawdę.

Wierzysz w to?

Gdybym była osobą niewierzącą, raczej bym nie namalowała tego obrazu. Dobrze jest zmierzyć się z malarstwem sakralnym. Chodziło też i o to, by powstał wizerunek przeznaczony dla wiernych XXI wieku, ale trzymający się w ramach kanonu sakralnego malarstwa europejskiego.

Wiara pomaga Ci w łączeniu aktywności zawodowej z życiem rodzinnym?

Wiara pomaga, by zbyt łatwo nie trzasnąć drzwiami. Bo gdybym polegała wyłącznie na moim wybuchowym temperamencie, wielokrotnie bym trzaskała, a nie walczyła o relacje, o rodzinę, o związek.

Gdy człowiek modli się do Boga o większą cierpliwość, to nie spłynie na niego cierpliwość, tylko dziecko, które wymaga mnóstwa cierpliwości. A cierpliwość musisz wygenerować z siebie. Więc bardzo trzeba uważać, o co się modlisz. Tak było właśnie z Iwem – to nasze późne dziecko, urodziłam go, jak miałam 38 lat, żadna instrukcja wychowawcza do niego nie pasuje. Człowieczeństwa nauczyłam się poprzez macierzyństwo. Nie byłabym tym, kim jestem, i nie malowałabym tego, co maluję, gdyby nie doświadczenie rodzicielstwa. Ono uzmysławia, że bez bólu niewiele się osiągnie, a coś, co przychodzi łatwo, szybko, przyjemnie, jest podejrzane. Gdybym nie miała dzieci, zostałabym głupią gąską.

Skąd się bierze poczucie spełnienia?

Od lat co dzień wchodzę do pracowni. Jak nie mogę malować, czuję się źle. Dbam o zachowanie rytmu – od poniedziałku do piątku maluję, w sobotę sprzątam, w niedzielę wypoczywam. Jako malarka latami funkcjonowałam na uboczu, miałam jakieś małe wystawy, ale nic spektakularnego. Pamiętam moment, w którym zdecydowałam się na cykl „Puste pokoje” – same wnętrza, bez ludzi. Z pełną świadomością, że bardzo chcę tak właśnie malować, za cenę tego, że nigdy nie zainteresuje się mną jakaś instytucja sztuki.

Zmieniło się?

Ciekawe propozycje zaczęły przychodzić, gdy położyłam zupełnie lagę na karierze, przestała stanowić dla mnie problem. Przeszłam wewnętrzny proces porządkujący: jak jestem w pracowni, maluję, jak jestem poza pracownią, zajmuję się rodziną i domem. Poczucie spełnienia daje mi to, że przy sztaludze wykonuję pracę bez względu na wystawy, splendory, uznania. Robię swoje. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę umiała z całą pewnością powiedzieć, na ile moja wiara w tym przypadku ma znaczenie. Choć intuicyjne wyczuwam, że ma. ©

 

BEATA STANKIEWICZ (ur. 1973) jest malarką, mieszka i pracuje w Krakowie. Pracuje cyklami, tworząc najczęściej wielkoformatowe, hiperrealistyczne przedstawienia wycinków rzeczywistości. Zajmuje się również malarstwem portretowym, w którym najistotniejszą rolę odgrywają światło i kolor. Jej obraz „Jezus Miłosierny” powstał w ramach projektu Teologii Politycznej „Namalować katolicyzm od nowa” (wystawa w krużgankach klasztoru ojców dominikanów w Krakowie). Do marca 2023 r. w krakowskim Bunkrze Sztuki można oglądać jej wystawę „Natural Born Artists”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Inna komunia