Improwizowany Bóg

Saksofonista i klarnecista, autor muzyki do filmów Smarzowskiego, wybitny improwizator... Miniony rok, w czasie którego opublikował sześć płyt, należał do Mikołaja Trzaski.

31.12.2012

Czyta się kilka minut

To jest trochę tak, jak ptaki na dużym drzewie. Szczególnie na jesieni, kiedy stoi ogołocone z liści, a na nim sto, dwieście wróbli. I to jest takie szumiące drzewo, ale w tym jest konstrukcja, system, rytm, sens – mówi saksofonista, klarnecista improwizator Mikołaj Trzaska. – Spróbuj wspólnie, spostrzegając rzeczy, które wydarzają się dookoła, stworzyć jedną strukturę, która wyrośnie w świadomości każdego z muzyków. Wszyscy zaczną ją słyszeć i każdy doda coś swojego, a może ktoś coś ujmie. To jest niebywałe, jak doświadczeni muzycy improwizują utwory tak dobrze, że jeden kompozytor nie byłby w stanie tego napisać. Właśnie o to chodzi: jeden kompozytor nie, ale trzech świetnych improwizatorów, którzy komponują muzykę na żywo, potrafi zrobić nieprawdopodobne rzeczy. I na tym polega cud.

ZŁOTA PLATYNA

Kiedyś przed warszawskim klubem Powiększenie mieszkaniec jednej z okolicznych kamienic, o intensywnie fioletowym obliczu, spytał, spoglądając na zebrany przed wejściem tłum: „Co to, k..., Trzaska dzisiaj gra?”. Mikołaj Trzaska jest jednym z najważniejszych muzyków polskiego jazzu, czy może szerzej: polskiej sceny muzyki improwizowanej. Saksofonista, twórca muzyki do filmów Wojtka Smarzowskiego – „Wesela”, „Domu złego”, „Róży” i najnowszego – „Drogówki”. Przede wszystkim jednak to osobowość, wokół której gromadzą się tak muzycy, jak i słuchacze. Miniony rok, choć może mało kto to zauważył, należał w ogromnej mierze właśnie do Mikołaja Trzaski.

Bez blasku fleszy i nadmiernej atencji mediów na sklepowe półki trafiło aż sześć płyt z jego udziałem. Rozwinąć mógł dzięki temu pracę swojego kwartetu klarnetowego Ircha, chicagowsko-szwedzko-polskiego kwartetu Inner Ear ze Steve’em Swellem, Timem Daisym i Perem-Akem Holmlanderem, a także udało mu się uformować nowe trio z Brytyjczykami – Oliem Brice’em (kontrabas) i Markiem Sandersem (perkusja) – Riverloam. Z jego udziałem powstał kolejny album legendarnej orkiestry Resonance pod wodzą Kena Vandermarka – saksofonisty, zdobywcy stypendium MacArthura, zwanego grantem geniuszy. Trzaska włączył się też w działania orkiestry perkusyjnej Remont Pomp, złożonej z podopiecznych gdańskiego koła Polskiego Stowarzyszenia na rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym, z którą wspólnie stworzyli album „Złota platyna”. Do tego jeszcze sygnował cykl koncertów w ramach gdańskiego festiwalu Jazz Jantar, a także w 70. rocznicę likwidacji warszawskiego getta zorganizował niezwykły koncert – „Ohel Warszawa”.

Na przełomie 2012 i 2013 r. do sklepów trafia kolejny album Trzaski, zatytułowany po prostu: „Mikołaj Trzaska gra »Różę«”. Jest to zapis koncertu, który odbył się 4 sierpnia podczas Off Festivalu w Mysłowicach. Muzykę z filmu Wojtka Smarzowskiego wykonał wtedy w towarzystwie dwóch klarnecistów – Wacława Zimpla i Michała Górczyńskiego, dwóch kontrabasistów – Mike’a Majkowskiego i Adama Żuchowskiego, oraz perkusisty Pawła Szpury. W lutym Trzaska wyrusza w kolejną trasę po USA. Wraz z triem Shofar wystąpi m.in. w prestiżowym nowojorskim Lincoln Center, w którym za program jazzowy odpowiada sam Wynton Marsalis.

Jednak to nie liczba premier czy blask gwiazd, z którymi Trzaska realizuje swoje projekty, są tu najważniejsze. Liczy się spotkanie – to, co wydarza się między muzykami na scenie i pod nią, wśród zgromadzonej publiczności.

W OGÓLE CUD

– Mówisz z człowiekiem, który sześć lat temu przekroczył 40 lat – mówi Trzaska, kiedy rozmawiamy w kuchni jego mieszkania w Gdańsku-Wrzeszczu. – Ja już wiem, że nie będę młodszy. Zrozumiałem, że nie będę nikim innym niż tym, kim jestem. Że właściwie to, co mam do dyspozycji, to są te i te barwy, które mam na palecie, i że muszę nimi malować. I że to jest do zrobienia.

Choć moglibyśmy rozmawiać o każdym z jego przedsięwzięć, o wszystkich muzykach, z którymi współpracował i współpracuje, rozmowa schodzi na zaskakująco nadrzędny temat – muzyki improwizowanej.

– To nie jest muzyka, której uczysz się przez nuty i ślęczenie nad harmoniami, ale poprzez bycie i rozumienie rzeczywistości – mówi Trzaska. – Twoje doświadczenie życiowe określa twoje mistrzostwo posługiwania się warsztatem muzyka free-improvised. Rzeczywistość nie składa się wcale z przedmiotów czy z pieniędzy, ale z relacji między ludźmi. I na tym jest zbudowana muzyka improwizowana.

Po chwili dodaje: – To jest zawód dla nomadów, dla pielgrzymów. Bierzesz swój saksofon, czy co tam masz, na plecy i jedziesz się czegoś dowiedzieć.

Ważnym miejscem nauki jest dla Trzaski scena amerykańska, szczególnie ta w Chicago – pełna historii, klubów, pokoleń mistrzów i ich uczniów: – Tu nie ma gwiazd. To jest twój wybór, że będziesz grał taką muzykę. Kiedyś myślałem, że Ken Vandermark żyje jak książę, że Joe McPhee jest gwiazdą, że Peter Brötzmann lata na dywanie – miałem takie wizje – śmieje się Trzaska.

Tymczasem Ken Vandermark – ceniony na całym świecie chicagowski saksofonista, improwizator, kompozytor i bandleader – do niedawna pracował w sklepie z narzędziami. Jego kolega z zespołu, znakomity perkusista Tim Daisy wyrobił sobie państwową licencję wysokiej klasy barmana.

– Jak myślę „jazz”, to mam na myśli coś żywego – scenę, środowisko, muzyków, widzów, słuchaczy, ludzi, którzy to wspierają, promotorów, miejsca. To jest rodzaj takiej grupy... Kościoła? Nie wiem. Na pewno nie organizacji. Raczej archipelagu – wyjaśnia Trzaska.

Od kiedy improwizatorzy z Zachodu zaczęli przyjeżdżać do Polski, także u nas muzyka improwizowana wyszła z kręgu efemerycznych zdarzeń zamkniętych w galeriach sztuki współczesnej. – Dla mnie jest najważniejsze to – mówi Trzaska – że Wacek Zimpel, Raphael Rogiński i Macio Moretti naprawdę bardzo poruszyli to, co dzieje się w tej chwili na muzycznej scenie w Warszawie. Raphael ściągnął masę ludzi do grania muzyki żydowskiej czy bluesów. We Wrocławiu jest Kuba Suchar, którego uwielbiam, jest Artur Majewski – czyli chłopaki z Mikrokolektywu. W Poznaniu jest Piotr Mełech. Bardzo ważne rzeczy dla muzyki w Polsce zrobił Marek Winiarski w klubie Alchemia w Krakowie. Nie ma pustki. Była Chłodna 25 [klubokawiarnia założona na warszawskiej Woli przez Grzegorza Lewandowskiego, która stała się muzycznym domem dla wielu stołecznych improwizatorów, obecnie po konflikcie ze wspólnotą mieszkaniową przemieniona na scenę kabaretową]; skończyła się Chłodna – jest Pardon [klub przy placu Grzybowskim]. Jak to się skończy, wyrośnie inne miejsce. I to nie jest potrzeba rynku. Nikt na to nie daje pieniędzy. Gra się za bilety i wszyscy o tym wiedzą. Robią to wszystko ludzie. To jest w ogóle cud.

SZKLANKA BOURBONA

Mikołaj Trzaska jest z wykształcenia plastykiem. Po liceum plastycznym rozpoczął studia na gdańskiej ASP. Wtedy też, na przystanku autobusowym, poznał studenta anglistyki Ryszarda „Tymona” Tymańskiego. To on i koledzy z zespołu Miłość byli jego pierwszymi nauczycielami muzyki: – Mógłbym ci powiedzieć, że jest dla mnie ważny Jimmy Lyons albo Lennie Tristano, ale mam to wyjątkowe szczęście, że moich mistrzów nie mam na płytach, ale w bezpośrednim osobistym kontakcie. Joe McPhee, Peter Brötzmann, Ken Vandermark, Dave Rempis, Tim Daisy, Michael Zerang czy Wacek Zimpel – każdy z nich uczy mnie czegoś innego.

Joe McPhee jest jednym z filarów czarnej muzyki improwizowanej. W latach 60. sporo czasu spędził u boku przywódcy ruchu afroamerykańskiego – Malcolma X. Kiedyś w ogóle białym ręki nie podawał. Teraz jest jednym z niewielu muzyków, którzy grają z białymi – czy wręcz z całym światem. – Joe jest dla mnie jednym z najgłębszych i największych artystów tej sceny – mówi Trzaska. – McPhee nie ma własnych dzieci, więc jak jesteś z nim, to zawsze stajesz się w pewnym momencie jego synem. Cały czas coś ci pokazuje, oprowadza cię – także po świecie muzyki. Pierwszy koncert zagraliśmy w Living Theatre na East Side w Nowym Jorku – o 23.00. Joe umówił się ze mną o 18.00 na Grand Central i oprowadził mnie przez kilka nocnych klubów. Oczywiście w każdym stawiał mi szklankę bourbona czy jakiejś znakomitej amerykańskiej whisky. Opowiedział mi właściwie całą historię swojej młodości. „Zobacz, ta dziewczyna była kiedyś moja” – mówił wskazując na piękną kobietę w wieku lat 65. Wchodząc do każdego z tych miejsc, mówił: „Słuchajcie, to jest mój kolega Mikołaj Trzaska. Przyjechał tu grać koncert i chciałem wam go pokazać – a jemu chciałem pokazać was”. A później ci wszyscy ludzie jakoś znaleźli się w Living Theatre. To jest sposób, w jaki Joe pokazuje mi świat. Tak samo jest na scenie, w muzyce: jak można słuchać, jak można być – zachować siebie i słuchać innych, nie robiąc tego samego, co oni. To brzmi jak schizofrenia – ale to jest zrozumienie jakiejś ważnej części rzeczywistości. Tak tam, jak i tu dzieje się strasznie dużo rzeczy naraz – w sensie politycznym, przyrodniczym, relacyjnym i emocjonalnym.

FLANELOWE KOSZULE

Z innym mistrzem, niemieckim guru saksofonu Peterem Brötzmannem, Trzaska koncertował w Polsce m.in. podczas wyborów parlamentarnych w roku 2006.

– Zrobiłem fatalną rzecz – wspomina. – Zapomniałem z urzędu pobrać dokument uprawniający do głosowania poza miejscem zamieszkania. Wstaliśmy rano, to było we Wrocławiu, i Brötzmann mówi: „I co, Kaczyński wygrał?”. A Brötzmann jest bardzo dobrze zorientowany politycznie. Cały czas czyta gazety: „Widzisz – nie poszedłeś na wybory. To jest bardzo niespołeczne myślenie, Mikołaj. My stupid Polish friend. Pamiętaj: idź na wybory, bo na wybory zawsze jako pierwsi chodzą ultra-prawica, emeryci i frustraci”.

Później Trzaska stworzył z Raphaelem Rogińskim i Tomkiem Sowińskim projekt „War Song”, w którym za pretekst do improwizacji posłużyły polskie i rosyjskie piosenki wojenne. Na scenie nie ukrywał, że muzyka ta powstaje jako swoista odtrutka po rządach braci Kaczyńskich i IV RP.

Muzyka musi być zaangażowana, żeby była sensowna – mówi Trzaska. – Dylan jest dla mnie ogromnie ważną postacią. Uwielbiam właśnie to, w jaki sposób on mówi o rzeczywistości: że to jest wściekłe, że to jest różne, że bywa cyniczne... Taki jest sens muzyki jazzowej: to zawsze była muzyka społeczna, która odpowiadała na ludzkie problemy. W pewnym momencie jazz przestał taki być. Stał się muzyką rynku. Muzycy zaczęli się ubierać w jedwabne koszule i się skończyło. Ja wolę muzyków we flanelowych koszulach.

BOHATEROWIE GETTA

Jedne z najgłośniejszych projektów Mikołaja Trzaski związane są z muzyką żydowską. W roku 2007 pod wodzą gitarzysty Raphaela Rogińskiego, wespół z perkusistą Macio Morettim Trzaska stworzył zespół Shofar, od którego zaczął się w Polsce boom na „nową muzykę żydowską”: spotkanie światów muzyki improwizowanej i tradycji kultury judaizmu – zarówno tej swojskiej, chasydzkiej, aszkenazyjskiej, jak i tej sięgającej dalekich zakątków Afryki czy Azji.

Ircha – założony przez Trzaskę kwartet klarnetowy – to platforma do poszukiwań tak w sferze muzyki żydowskiej, jak też free-jazzu czy współczesnej kameralistyki. To jednak przede wszystkim cztery osobowości i niezwykłe, różnorodne talenty. Trzasce towarzyszą tu Wacław Zimpel – jeden z najbardziej cenionych improwizatorów młodego pokolenia w Europie, a może i na świecie; Michał Górczyński – współpracujący z Marcinem Maseckim w jazzowej grupie Profesjonalizm, a wraz z zespołem Kwartludium bywalec festiwali muzyki współczesnej; i Paweł Szamburski – improwizator, kompozytor muzyki teatralnej, 1/2 duetu SzaZa, w którym wraz ze skrzypkiem Patrykiem Zakrockim tworzą nowe ścieżki dźwiękowe m.in. do filmów Romana Polańskiego czy Stefana i Franciszki Themersonów. Oba zespoły, a także prowadzona przez Raphaela Rogińskiego orkiestra młodych muzyków związanych z ośrodkiem Pogranicze w Sejnach, wystąpiły 22 lipca w ramach koncertu „Ohel Warszawa”. Wydarzenie to, podczas którego rozbrzmiewała muzyka zdecydowanie nieoczywista i bezkompromisowa, zgromadziło przy małej ulicy Bohaterów Getta, na tyłach warszawskiego Arsenału, kilka tysięcy słuchaczy. Jak mówili wtedy ze sceny prowadzący koncert, ostatnio tyle osób zebrało się tam podczas likwidacji getta.

– W przypadku nas, Polaków, i nas, Żydów, nasza tradycja muzyczna jest bardzo odcięta. Cały czas mamy taką wizję folkloru – mówię o swoim pokoleniu – który urodził się gdzieś w latach powojennych, zamknięty w domach kultury – martwy. Teraz pojawiła się cała masa publikacji – muzycznych, książkowych, są programy radiowe. I okazuje się, że ten folklor jest niebywały. Że ma w sobie jakiś rodzaj magii – wyjaśnia Trzaska.

Podnosi z biurka książkę: To są „Jewrejski narodneje napiewy bez sliw” i to jest 200 utworów, które nie mają autorów. Zebrał je Mosze Bieregowski pod koniec XIX wieku: chodził od wsi do wsi i notował. Czasem było to kilka taktów. Bez akordów, bez oznaczeń. Zostały gdzieś zasłyszane – ktoś gwizdał, ktoś śpiewał, lepiąc chleb. Ktoś grał. Można studiować historię całego narodu, całych światów, czytając tylko nuty. Po tym możesz ocenić, czy utwór jeszcze jest trochę cygański, czy brzmi bardzo ukraińsko, rosyjsko. Czy nosi jakieś bliskowschodnie elementy, czy już jest stąd. Czy jest stary, czy młody? Jeżeli masz o tym jakieś pojęcie, to nawet jeśli się mylisz, budujesz sobie jakąś fantazję na ten temat. Możesz wędrować. Ja traktuję tę muzykę jako taki świat, który wraz z odkryciem żydowskiego pochodzenia został mi dany.

Jak brzmiałaby dziś muzyka żydowska, gdyby jej tradycji nie przerwało Szoah? To pytanie, na które odpowiedzi Trzaska szuka w kolejnych projektach: – Te utwory nie mogły zostać stworzone przez człowieka. Są zbyt genialne. To muzyka, która musiała być wynikiem improwizacji. Bóg powstaje między ludźmi, On istnieje w relacji – w moim pojęciu, w mojej wyobraźni, która może dla innych byłaby bluźnierstwem: ta święta rzecz powstaje w relacji. Wtedy muzyka jest rzeczywiście głęboka. Bo relacja jest zawsze poza głupotą i mądrością ludzką – zawsze jest czymś najlepszym, zawsze jest czymś takim, czego czasem nie chcemy, ale jest lepsza od nas.

Wystarczy kilka chwil, by nie wiedzieć, czy Mikołaj Trzaska mówi jeszcze o muzyce, czy już o religii, o relacjach międzyludzkich, czy o sobie samym. Tak też jest na jego koncertach. Szczególnie poruszające są spotkania z Trzaską solo. Czasem podczas tych kameralnych wykonań rozbrzmiewa jego kompozycja „Kiedy umrę, chciałbym, żeby pochowano mnie w Twoim brzuchu” – muzyczny komentarz do „Fugi śmierci” – przerażającego i pięknego wiersza Paula Celana, opisującego niemieckie egzekucje Żydów przy dźwiękach obozowej orkiestry.

***

Raz jeszcze Trzaska: – Myślę, że muzyka improwizowana jest jedną z najstarszych muzyk. Kiedy ktoś mówi mi, że gram awangardę, próbuję mu wytłumaczyć, że to nieprawda. Jak ktoś mówi, że gram muzykę supernowoczesną, to myślę, że jest w błędzie. Muzyka improwizowana jest dla każdego z nas wielką niewiadomą, od której można iść dalej – i właśnie o to chodzi. Odrywamy się od naszych emocjonalnych... nie tyle problemów, ale... odrywamy się od zacięcia i nienawiści. Ta muzyka, o której ja myślę, jest taką lepszą częścią nas. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013