Graal podróżników

Dokonał rewolucji w pisarstwie podróżniczym. Po jego książkach stało się jasne, że gra idzie o inną niż dotychczas stawkę: nie o miejsce, do którego pisarz podróżuje, ale formę, przy pomocy której podróż opisze.

07.01.2013

Czyta się kilka minut

Bruce Chatwin w Paryżu, 1984 r. / Fot. Ulf Andersen / GETTY IMAGES / FPM
Bruce Chatwin w Paryżu, 1984 r. / Fot. Ulf Andersen / GETTY IMAGES / FPM

Książki Chatwina, od „W Patagonii”, błyskotliwego debiutu z 1977 r., to odważny eksperyment formalny, a zarazem bezczelne i zbawcze zagranie na nosie bogatej anglojęzycznej tradycji podróżopisarstwa, z której jego proza wyrasta.


BYŁO INACZEJ


Autor klasyków współczesnego travel writing, książek „Wielki bazar kolejowy” (1975) oraz „Stary ekspres patagoński” (1979) Paul Theroux wspomina, że zapytał Chatwina, dlaczego „W Patagonii” to książka niepełna i nieciągła. Czemu brak w niej tak istotnego z punktu widzenia konstrukcji „kolejowych” książek Theroux opisu samego podróżowania, planowania, trudności i sposobów ich pokonywania. Przecież to wszystko jest ważne i ciekawe dla czytelników, twierdził Theroux, a poza tym w pisarstwie podróżniczym trzeba mówić, jak naprawdę było. „Ja tam nie wierzę w mówienie, jak naprawdę było” – miał ze śmiechem odpowiedzieć Chatwin, niwecząc podstawę, na której, jak się wydawało, opiera się istota opowieści z dalekiego kraju: założenie, że od podróżnika dowiadujemy się prawdy z pierwszej ręki.


Bo też w świecie, po którym podróżuje Chatwin, nie ma już obszarów oznaczanych białymi plamami, miejsc, o których niczego nie wiemy. Wszystko zostało wypełnione i oznaczone: na dobrą sprawę nie ma rejonów, do których nie dotarli podróżnicy z uwielbianymi przez Chatwina notesami Moleskine – opisowa kartografia świata jest kompletna, a jej współczesne awatary, przewodniki Lonely Planet, są coraz liczniejsze i doskonalsze.


Można zatem, czytając książki autora „W Patagonii”, stawiać mu zarzut nierzetelności, braku ścisłości i przygotowania czy wręcz konfabulacji, ale taki tryb lektury mija się z istotą Chatwinowskiego przedsięwzięcia pisarskiego i podróżniczego. Sam protestował zresztą przeciwko etykiecie travel writer, podkreślając, że jego utwory to powieści. Ale przecież i tu nie mówi „jak naprawdę było”. Wszak podróżował, włóczył się, mieszkał wszędzie, tylko nie u siebie, wpraszając się do domów, pałaców, wież i chatek na odludziu należących do przyjaciół i nieznajomych, a jego proza powstawała w rytmie podejmowanych wędrówek i na podstawie podróżniczych doświadczeń. Powieści, dobrze. Ale bez podróży by nie powstały, bo bez podróży nie byłoby Chatwina.


Jego pierwsza książka zawiera obrazy rejestrowane, jak sam napisał do innego pisarza-podróżnika Colina Thubrona, metodą fotograficzną, w szybkich ujęciach, na gorąco, trzaskanych jakby bez ostrzeżenia. Narrator Chatwina jest schowany za swoją leicą. Programowo pokazuje świat bez filtru zachwytu, przerażenia czy zadziwienia, które z intrygujących ujęć zrobiłyby studia. Nie patrzy też na świat z perspektywy zachodniej erudycji, narzucającej wszystkiemu, co bezforemne i niejasne, kształty uświęcone przez sztukę i przyjemne oku estety, którym zresztą – jako ekspert domu aukcyjnego Sotheby’s i kolekcjoner – niewątpliwie był. Chatwin unika tropów wydeptanych przez swoich poprzedników w realnej przestrzeni świata, ale bardziej jeszcze w dziedzinie konwencji.


SKÓRA Z RUDAWĄ SIERŚCIĄ


Najwyraźniej bodaj dystansuje się od powagi i rzeczowości opisywaczy świata. Przez Patagonię wędruje nie po to przecież, by dotrzeć do jądra ciemności, źródła rzeki, górskiego szczytu, niedostępnej doliny czy ukrytej gdzieś nieznanej odnogi cywilizacji, ale tropem podziwianego w dzieciństwie „kawałka skóry z rudawą sierścią”. Zgodnie z rodzinną opowieścią ten dziwny obiekt został przysłany jego babce przez kuzyna, który w 1902 r. w Ameryce Południowej wziął udział w odkryciu prehistorycznych szczątków sensacji naukowej tego czasu – leniwca olbrzymiego, którego wzięto za brontozaura. Niemal pół wieku później jej kilkuletni wnuk wydobywał szczątek z pudła na kapelusze i zaczął wyobrażać sobie owego dinozaura. Z błędu boleśnie wyprowadził go dopiero nauczyciel przyrody. Dinozaury to gady i nie mają futra!


Chatwin mitologizuje tę skórę, czyniąc z niej niezbyt potem starannie pielęgnowaną metaforę. Bardziej jednak mitologizują ją jego interpretatorzy: Nicholas Shakespeare, autor napisanej w trybie uwielbienia biografii Chatwina, przypisuje serwantce babki rolę pierwszej w życiu pisarza Wunderkammer. W.G. Sebald widzi w rudej skórze mylodona klucz do pisarstwa Chatwina, którego uniwersalność, jak twierdzi, polega na odnoszeniu opisów najodleglejszych nawet i najbardziej dziwacznych miejsc, obiektów czy zachowań do „powracających wciąż toposów naszej wyobraźni”. Nie można tym odczytaniom odmówić racji, ale jednocześnie trudno przyjąć ich absolutną solenność wobec niewątpliwej ironii, kpiny i blagi, jakimi podszyte jest to, co pisze Chatwin.


Dlatego trzeba uważać z niezachwianą powagą tropienia u niego uniwersalnych wartości. Patagoński trop jego wędrówki gubi się w bezdrożach. Podróż w poszukiwaniu lekko szemranego Graala zaczyna się od egzotycznego obiektu, który niespodzianie znalazł się w kupieckim domu, a potem z niego zniknął, wyrzucony przy okazji porządków, kończy zaś zupełnie nieheroicznie, odnalezieniem na końcu świata bardzo dosłownego g...a mitycznego leniwca olbrzymiego. I początek, i koniec tej podróży mają w sobie coś obłędnego i absurdalnie śmiesznego. Środek tymczasem wypełniają nie przygody wędrowca, nie opisy nieznanego świata ani odkryć zmieniających samowiedzę podróżnika, ale zdumiewające portrety napotkanych w Patagonii ludzi.


GROMADKA POMYLEŃCÓW


Są to w zasadzie wyłącznie pomyleńcy, zarówno w znaczeniu ekscentryków, jak i ludzi o monstrualnie poplątanych losach. „Fantastyczną obfitość materiału na książkę”, zebraną w czasie podróży, streszcza Chatwin w liście do żony tak: „śpiewałem po walijsku »Hark the Herald Angels Sing« w odludnej kapliczce w dzień Bożego Narodzenia, jadłem tartinki cytrynowe ze starym Szkotem (który nigdy nie był w Szkocji, ale sam sobie zmajstrował dudy i do obiadu wkłada kilt). Bawiłem w domu szwajcarskiej eks-diwy operowej, która wyszła za mąż za szwedzkiego kierowcę ciężarówki i mieszka w najdalej położonej z wszystkich dolin Patagonii, gdzie ozdabia swój dom freskami Jeziora Genewskiego. Jadłem obiad z facetem, który znał osobiście Butcha Cassidy’ego i innych członków gangu Black Jacka, piłem za zdrowie Ludwika Bawarskiego z Niemcem, którego dom i styl życia należy raczej do świata braci Grimm. Dyskutowałem o poetyce Mandelsztama z ukraińskim doktorem bez obydwu nóg”...


Dziewięćdziesięciu siedmiu pozbawionym narracyjnego kleju krótkim fragmentom prozy spoistość zapewnia figura wędrówki. Każda cząstka książki jest całostką samą w sobie, a zarazem fragmentem skomplikowanej kompozycji. Formę zapisu dyktuje rytm podróży, jej nieprzewidywalność przeniesiona zostaje na nieprzewidywalność zawartości. Oszczędny i lakoniczny styl Chatwina w połączeniu z nieciągłą konstrukcją całości jest rewolucyjnym gestem nałożenia na gatunek o proweniencji XIX-wiecznej, nowoczesnej formy wyrazu. To więcej niż kubistyczne rozszczepienie obrazu, bo nie stoi za nim dążenie do wielowymiarowej syntezy, ale świadomość, że każda próba scalenia jest sztuczną konstrukcją.


Zarazem jednak nie ma wątpliwości, że i to rozszczepione widzenie nie jest niewinne: to nie obrazy zanotowane przez naiwne oko, ale wizja podporządkowana zamiarowi. „Patagonia jest taka, jak się spodziewałem, tylko jeszcze bardziej prowokuje gwałtowne wybuchy miłości i nienawiści” – pisze Chatwin w liście, a w innym miejscu notuje: „Patagonia to najdalsze miejsce, do którego człowiek doszedł z miejsca swojego pochodzenia. Dlatego jest symbolem ludzkiego niepokoju”. Obraz Patagonii i opowiedziane przez pisarza historie stanowią odpowiedź na niepokój, stan ducha, który popycha ludzi do wędrówki, a więc i do poznawania. Książka Chatwina okazuje się studium siły napędzającej wszystkich wędrujących. Nie można nie dojrzeć tu i motywu osobistego: pisarz większą część krótkiego, intensywnego życia spędził w drodze, nomadyzm jako zjawisko kulturowe był przedmiotem jego studiów i refleksji.


LEGENDARNY TELEGRAM


„W Patagonii” to debiut Chatwina, ale nie pierwsza książka, którą napisał ten niespokojny człowiek. Jako dziewiętnastolatek rozpoczął błyskotliwą karierę eksperta od malarstwa impresjonistycznego i fałszerstw dzieł sztuki w domu aukcyjnym Sotheby’s, gdzie poznał swoją żonę, Elizabeth Chanler, i skąd po paru latach czmychnął w poczuciu znużenia, by podjąć w Edynburgu studia archeologiczne, które w niedługim czasie doprowadziły go jednak do przekonania, że wygrzebywanie dzieł sztuki z ziemi w niczym nie jest lepsze niż ich sprzedawanie. Przerwał więc naukę, mając już za sobą ważne podróże, w tym podejmowane trzykrotnie w latach 60. wyprawy do Afganistanu tropem Roberta Byrona, pisarza-podróżnika, którego uznawał za mistrza. Z egzemplarzem jego książki „Road to Oxiana”, opisującej podróż przez Afganistan w latach 30., „pozbawionym grzbietu i przemoczonym” nigdy się nie rozstawał.


Chatwin uważał nomadyzm za alternatywną formę cywilizacji, i to formę wyższą w sensie duchowym. Ludy wędrujące bowiem, inaczej niż mieszkańcy miast, nie zatraciły w jego przekonaniu związku z cyklem natury, w tym także ze śmiercią. Od 1969 r. Chatwin bardzo intensywnie pracował nad książką po roboczym tytułem „Nomadic Alternative”, która miała odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego ludzie wędrują, zamiast siedzieć spokojnie na jednym miejscu”. Trudno nie widzieć w tym obszernym, starannie rozplanowanym przedsięwzięciu również próby odpowiedzenia sobie samemu na pytanie: „dlaczego po miesiącu w jednym miejscu staję się niespokojny, a po dwóch – nie do zniesienia?”.


W listach z lat 1969-72 – pisanych z Anglii, Afganistanu, Grecji, Turcji, Francji, Afryki i Stanów Zjednoczonych – Chatwin powracał stale do trudu pracy nad książką, która miała się stać przełomem w antropologii. W listopadzie 1972 r. maszynopis trafił do wydawcy i przyjaciela, Toma Maschlera, który po lekturze początkowej partii ocenił tekst jako jałowy i okropny: był „męką do czytania, a spodziewam się, że również męką do pisania”. Maschler wspomina, że chciał zniechęcić Chatwina do pisania. „Zastanowię się nad tym” – miał powiedzieć pisarz, wychodząc z gabinetu wydawcy po trudnej rozmowie. Pięć lat później niemal z dnia na dzień stał się sławnym pisarzem. Tymczasem jednak znalazł zajęcie w redakcji „Sunday Timesa” jako konsultant do spraw sztuki, choć wkrótce zaczął pisać także artykuły, szkice i portrety. Po dwóch latach pracy wysłał redaktorowi naczelnemu gazety legendarny dziś (a tak naprawdę chyba nieistniejący) telegram o treści: „WYJECHAŁEM DO PATAGONII”.


PIEŚNI STWORZENIA


W trakcie kolejnej dekady powstały trzy książki Chatwina, „Wicekról Ouidach” (1980), w długim procesie pisarsko-redakcyjnym z biografii brazylijskiego handlarza niewolnikami zamieniona w powieść; „Na Czarnym Wzgórzu” (1983), osadzona w Walii opowieść o braciach bliźniakach, nigdy nigdzie niewyjeżdżających i nierozdzielnych przez 80 lat; wreszcie w 1986 r. ukazują się „Pieśni stworzenia”, książka, w której Chatwin wreszcie wypowiada swoje pomysły, obserwacje i przemyślenia dotyczące nomadyzmu. Po niemal 20 latach, pisząc o kulturze australijskich Aborygenów, otwarcie daje wyraz tezie, która w różnych wariantach wyłania się z poprzednich trzech książek: ludzkość jest stworzona do życia wędrownego. Kończąc książkę, pisarz zmagał się już ze swoim ostatecznym unieruchomieniem, był bowiem chory na AIDS.


Australia to dla Chatwina inkarnacja idei wędrówki. Cały kontynent jest pokryty gęstą siecią niewidzialnych ścieżek – śladów pozostawionych przez mitycznych przodków o postaciach zwierząt lub ludzi, którzy stwarzali siebie samych, a następnie wyruszali w pieszą wędrówkę przez swe ziemie, w trakcie której śpiewem powoływali świat do istnienia. Dlatego niemal każda skała, strumień czy stare drzewo Australii to miejsce, w którym pozostał ślad pieśni stworzenia. Cały kontynent jest partyturą, muzycznym zapisem ruchu stwarzającego przestrzeń i nadającego jej znaczenie. Oto najdoskonalszy dowód na to, że ludzkość i jej cywilizacja powstała w wędrowaniu i przez wędrowanie. Potrzeba ruchu stanowi najgłębszy pokład natury człowieka, twierdzi Chatwin, dzięki niej właśnie powstała kultura, a więc nałożona przez wędrującego człowieka na niemy świat warstewka dająca się odczytywać jako to, co znaczące. Dzisiejsza osiadła kultura Zachodu jest sublimacją tej pierwotnej znakotwórczej wędrówki, dlatego też w jej łonie stale tli się niepokój nomady zmuszonego do pozostawania w miejscu.


W liście z Patagonii Chatwin zanotował: „Jak okiem sięgnąć, ani jednego Indianina. Gdzieniegdzie trafi się czasem orli profil przypominający Tehuelka, tj. dawnego Patagończyka, ale kolonizatorzy wykonali swe zadanie bardzo sumiennie, co nadaje całej tej krainie aurę nawiedzonej przez duchy”. Południowoamerykańska wyprawa była dla pisarza doświadczeniem niedostępności świata nomadów, którego obecność jednak czuł. Podróż do Australii, gdzie biały człowiek nie wykazał się taką sumiennością, stała się spotkaniem z wciąż jeszcze żywą społecznością plemienną, która przechowała świadomość łączności między ziemią, nomadyczną wędrówką i znakami języka. Opis tego spotkania jest przejmującym trenem na jej odejście. Ale – czytamy wszak Chatwina! – jest tu także seria obrazów realnego życia na styku świata białych najeźdźców i ciemnoskórych rdzennych mieszkańców: dostajemy sceny pełne napięcia, a zarazem surrealistycznie absurdalne i po prostu śmieszne.


ARLEKIN


„Pieśni stworzenia” to także książka hybrydyczna, trudna do zakwalifikowania. Autor wyraźnie nazywa ją powieścią, czerpie ona jednak wiele z lektur antropologicznych. Jest wreszcie bezpośrednim zapisem doświadczenia nomadycznego. Szkieletem opowieści jest podróż samego pisarza, w dużej mierze skomponowana ze spotkań z ludźmi. Tym razem nie jest to rozszczepiony obraz, ale swoisty palimpsest: spod głosu narratora wydobywa się głos innych białych pośredników w komunikacji ze światem, przez który biegną ścieżki stwarzającego śpiewu; te głosy pozwalają odezwać się nieporadnym, oszczędnym głosom aborygeńskich bohaterów, którzy z kolei uruchamiają pieśni stworzenia, przekazane im przez przodków. Nad tą wielopiętrową konstrukcją umieszcza jeszcze Chatwin kolejną niejednorodną przestrzeń: zajmujące drugą część książki wypisy ze swoich notatników, zbiór dowodów na istnienie w głębi osiadłej cywilizacji zachodniej nomadycznego niepokoju.


Książki Bruce’a Chatwina to być może wielogłosowe pieśni stworzenia, linie prowadzące nas po realnej przestrzeni fizycznej, ale także po innych wymiarach. Ich odkrywca rusza nie tylko w głąb krainy, przez którą podróżuje, ale także w głąb własnego umysłu i pamięci – tak jak w książkach przywołanego już W.G. Sebalda, nie mniej hybrydycznych i podważających ideę wiarygodności narratora-wędrowca. Podróżopisarstwo Chatwina pokazuje, że opowieści o świecie nie musi spajać fabuła: może ją zastąpić deseń, w jaki ułożą się pozornie przypadkowe, bezładnie porozrzucane elementy, które napotykamy idąc. Rozbitkowie życiowi rozsiani po bezdrożach Patagonii. Skały, strumienie i drzewa australijskiego interioru oraz ich punktowe przedstawienia w aborygeńskim malarstwie. Sylwiczne notatki i wypisy z ksiąg użytecznych.


W „Jądrze ciemności” Conrada pojawia się epizodyczna postać nazwana Arlekinem – zdumiewający, barwny dziwak, który jako pierwszy wita ekipę Marlowa w osadzie Kurtza. To Rosjanin, którego losy zaprowadziły w najbardziej niewiarygodne miejsce świata. Wyłania się na chwilę z ciemnej tkaniny rzeczywistości, by opowiedzieć swoją historię, udzielić wędrowcom pomocy, samemu z ich pomocy skorzystać i zniknąć na powrót za zasłoną świata. To niesamowite, barwne zjawisko, które Conrad umieszcza w środku koszmarnej afrykańskiej scenerii, kojarzy mi się nieodmiennie z bohaterami prozy Chatwina – z wędrowcami napotykanymi na trasie wędrówki, a i z samym narratorem. Ich żywiołem jest ruch, a naturalnym stanem bycia – przemieszczanie się. Nie wiadomo, jak z nimi naprawdę było, wybierają nomadyczną alternatywę, więc jakby nieco tracą stabilność. I jeszcze jeden detal: Conradowski Arlekin, jak pamiętamy, tak jak Chatwin nie rozstawał się z pewną pozbawioną grzbietu i przemoczoną książką. Nie mogła to wprawdzie być „Road to Oxiana” Roberta Byrona, ale także wiązała się z wędrowaniem – było to rosyjskie wydanie podręcznika żeglugi „autorstwa niejakiego Towsera czy Towsona, jakieś takie nazwisko”... 


Dorobek pisarski Bruce’a Chatwina został w ostatnich latach prawie w całości udostępniony polskiemu czytelnikowi. Nakładem Świata Książki ukazały się powieści „W Patagonii”, „Wicekról Ouidah”, „Na Czarnym Wzgórzu”, „Pieśni stworzenia” oraz „Utz”, nakładem PIW-u – eseje pt. „Co ja tu robię”.


Najnowsze z publikacji to zbiór rozproszonych artykułów „Anatomia niepokoju” (przeł. Krzysztof Puławski) oraz tom korespondencji „Pod słońcem. Listy” (przeł. Jolanta Kozak) – obie pozycje wydał Świat Książki w ubiegłym roku. Na uwagę zasługuje także „chatwinowski” 114. numer „Zeszytów Literackich”, zawierający m.in. esej W.G. Sebalda, który przywołuje autorka powyższego szkicu.


Zapewne wkrótce doczekamy się przekładu biografii pisarza autorstwa Nicholasa Shakespeare’a: „Bruce Chatwin. A Biography” (Doubleday. New York–London 1999).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2013