Gra pozorów

Utrata wiary w spokojną przyszłość obudziła w Japończykach nastroje rewolucyjne: chcą odebrać władzę rządzącej od 54 lat Partii Liberalno-Demokratycznej.

28.07.2009

Czyta się kilka minut

Choć do wyborów parlamentarnych w Japonii pozostał jeszcze prawie miesiąc, zmiana władzy jest przesądzona. Zeszłotygodniowy sondaż dziennika "Asahi Shimbun" daje opozycyjnej Japońskiej Partii Demokratycznej (DPJ) 42-procentowe poparcie, a rządzącej LDP tylko 20 proc. W ostatnich miesiącach opozycja wygrała już wszystkie wybory lokalne: w Nagoi, Saitamie, Chibie i Tokio.

Silny wiatr złamie mocne drzewo, ale nie wiotkie wierzby

Aby zrozumieć, jak to możliwe, że w systemie bądź co bądź demokratycznym jedna partia zachowuje władzę przez ponad pół wieku (z jedną, 10-miesięczną przerwą 16 lat temu), trzeba się cofnąć do jej początków. A nawet jeszcze głębiej: do roku 1868, gdy amerykańskie okręty komandora Perry’ego wymusiły otwarcie Kraju Kwitnącej Wiśni. Japończycy porzucili wtedy tysiącletnie rządy szogunów i w dwie dekady zbudowali nowoczesne państwo z wojskiem, parlamentem i biurokracją. Mocarstwo, które doprowadziło ich do klęski w II wojnie światowej - i do amerykańskiej okupacji.

Po 1945 r. Amerykanie mogli z pokonaną i upokorzoną Japonią zrobić wszystko. Nie zburzyli jednak starego systemu po fundamenty. Zadowolili się remontem. Zostawili na tronie cesarza, a w miejsce dyktatury wojskowej i dominacji właścicieli ziemskich - filarów imperialnej Japonii - wznieśli biurokratyczny kompleks przemysłowy. I ukarali tylko nielicznych zbrodniarzy wojennych, pozwalając rzeszy cesarskich urzędników wrócić do władzy.

Przyczyna takiej decyzji była jasna. W obliczu wojny koreańskiej oraz zagrożenia sowieckiego i maoistowskiego w Azji nie było miejsca na demokratyczne eksperymenty. W Tokio, postanowił Waszyngton, miała rządzić proamerykańska prawica. Tak więc powojenną, ostentacyjnie pacyfistyczną Japonię budowali polityczni spadkobiercy militarystów z lat 40. Godzili się na obecność amerykańskich baz wojskowych, nie wahali się wynajmować gangsterów z yakuzy do ochrony wizyt polityków USA czy rozbijania nielicznych antyamerykańskich demonstracji lewicy. W tym symbiotycznym związku Amerykanie zyskiwali upragnioną stabilność, a japońscy politycy - władzę. Mimo istnienia opozycji, absolutną.

W 1946 r., po kilku miesiącach spędzonych w więzieniu, premierem Japonii został Shigeru Yoshida. Osiem lat później jego rząd został obalony przez Ichiro Hatoyamę. Następnie, pod patronatem Waszyngtonu, obaj panowie połączyli siły; z mariażu ich ugrupowań - Partii Liberalnej i Japońskiej Partii Demokratycznej - narodziła się Partia Liberalno-Demokratyczna (LDP).

Latem 2009 r. wnuk Shigeru Yoshidy, premier Taro Aso, prowadzi tę partię ku wyborczej klęsce. Władzę odbierze mu Yukio Hatoyama, lider opozycyjnej DPJ, wnuk Ichiro Hatoyamy. Trudno o lepszy dowód na to, jak mało zmieniła się Japonia przez pół wieku. Albo inaczej: Japonia się zmienia, tylko rządzący politycy za tymi zmianami nie nadążają.

Być zbyt uczciwym to głupota

Przed 1945 r. w Japonii istniał swoisty trójpodział władzy: biurokracja musiała się liczyć z silną armią i kartelami przemysłowymi zaibatsu, oliwiącymi wojenną machinę. Po wojnie ta równowaga zniknęła, bo armię rozwiązano, a zaibatsu zostały zdyskredytowane i osłabione. Po władzę sięgnęli politycy, biurokraci i przemysłowcy - ale wszyscy z jednej matki, LDP.

Nazwa partii wprowadza w błąd, bo ani ona liberalna, ani demokratyczna. Państwowe kontrakty trafiały do firm kierowanych przez byłych działaczy LDP, zaprzyjaźnione banki udzielały kredytów, a rząd tworzył bariery przed konkurencją, zwłaszcza zagraniczną. Polityk pośredniczący przy załatwianiu kontraktu brał od jednego do trzech procent jego wartości; przy okazji zasilano też kasę partyjną. Ważnymi ogniwami scalającymi ten system byli emerytowani urzędnicy rządowi, stawiani u schyłku kariery na czele państwowych agencji lub przedsiębiorstw - amakudari, czyli "zesłani z nieba". Biurokraci z ministerstwa budownictwa zostawali szefami firm budowlanych, ich koledzy z ministerstwa finansów - dyrektorami banków.

Uszczęśliwieni preferencyjnymi warunkami, nie musząc zbytnio liczyć się z rachunkiem ekonomicznym, biznesmeni i politycy oferowali Japończykom dwie rzeczy: pracę aż do grobowej deski i poczucie bogactwa. Przez lata rząd w Tokio przeznaczał na roboty publiczne - budowę dróg, tam, mostów - ok. 40 proc. budżetu, czyli nominalnie cztery razy więcej niż USA z ich 20-krotnie rozleglejszym terytorium i ponad dwukrotnie liczniejszą populacją. Japońskie wsie fundowały sobie autostrady między polami, muzea bez eksponatów, olimpijskie stadiony bez widzów, filharmonie służące konkursom karaoke...

Japończycy nie buntowali się przeciw panującej w kraju drożyźnie i dyktaturze biurokracji. O ile pracowali od rana do nocy i robili tylko to, co inni, mieli poczucie bezpieczeństwa socjalnego oraz dumy z narodowych osiągnięć. Odwdzięczali się głosami. Ponieważ gros z nich żyło z państwowych dotacji do ich nierentownych miejsc pracy - poczty, banku, pola, sklepu - wybory wygrywała wciąż ta sama partia. Brakowało silnej i wiarygodnej alternatywy - kolejne partie opozycyjne zazwyczaj powstawały wskutek rozłamu w LDP.

Nie lekarstwo zabija, lecz lekarz

Ten konfucjański w duchu kontrakt władzy ze społeczeństwem długo uznawano za źródło sukcesu Japonii. Jednak w warunkach złej koniunktury okazał się on zabójczy. Japońska gospodarka, oparta na eksporcie, wyjątkowo boleśnie odczuła obecny światowy kryzys gospodarczy. W pierwszym kwartale br. dynamika spadku PKB sięgnęła 14 proc., a dług publiczny przekroczył 150 proc. PKB (w Polsce wynosi 50 proc.). Firmy zaczęły masowe zwolnienia; pierwsi ucierpieli pracownicy tymczasowi i absolwenci wyższych uczelni, którym wycofano promesy zatrudnienia.

Recepta rządu? Tradycyjna: wydać z budżetu kolejne 282 mld dolarów, m.in. na tak ważne projekty, jak muzeum japońskiej popkultury. "Czasy się zmieniły, ale politycy wciąż działają w starym stylu" - zauważa prof. Akikazu Hashimoto, politolog z tokijskiego Uniwersytetu im. J.F. Oberlina.

LDP jak zawsze wystawia w nadchodzących wyborach potomków byłych premierów i ministrów. Nawet czołowy reformator Junichiro Koizumi, premier w latach 2001-2006, stara się, aby jego mandat przeszedł w ręce syna Shinjiro. Jednak w społeczeństwie poparcie dla tej politycznej arystokracji spada. "Jest tak źle, że każdy zaczyna się zastanawiać, czy może ktoś inny nie rządziłby lepiej" - mówił reporterowi "New York Timesa" Saburo Toyoda, jeden z tysięcy "sararymenów" w średnim wieku, którzy znaleźli się bez pracy. - "Czas na nowe pomysły, nowe twarze".

Nawet ruchliwe krewetki nigdy nie opuszczają swej rzeki

Wyzwanie, przed jakim stanie nowy rząd Japonii, jest ogromnie trudne: znaleźć równowagę między potrzebami socjalnymi dramatycznie starzejącej się populacji a koniecznością reform strukturalnych i większej dyscypliny budżetowej. Opozycja z DPJ zapewnia, że podoła. Obiecuje sprawniejszy i przejrzysty rząd, decentralizację władzy, przesunięcie funduszy z rozdętych projektów infrastrukturalnych na politykę socjalną i emerytury. Jednak na bazie programowej trudno rozróżnić obie partie, zwłaszcza że odwołują się do tego samego elektoratu, m.in. rolników.

Czy zmiana władzy nie będzie więc tylko symboliczna? Tak uważa Brad Glosserman, dyrektor Forum Pacyficznego przy Centrum Stosunków Strategicznych i Międzynarodowych w Honolulu. "Te wybory nie zmienią wiele - mówi. - Paraliż, w jakim japońska polityka tkwi od ponad roku, będzie trwać dalej. Niestety, to nie tylko problem samej Japonii. W obliczu ogólnoświatowego kryzysu i zagrożenia ze strony Korei Północnej jedna z największych gospodarek świata jest skupiona na sobie, niezdolna do mobilizacji. Dla Ameryki oznacza to, że będziemy musieli zmniejszyć nasze oczekiwania wobec Japonii. Na kluczowego sojusznika nie można już liczyć".

Pesymizm Glossermana jest uzasadniony. Dotychczasowe próby reform rozbijały się o biurokratyczny opór materii. Gdy w 1993 r. do władzy doszła opozycja, zasiedziała biurokracja odmówiła współpracy i wkrótce LDP znów objęła rządy. Czy tym razem nie będzie podobnie? W wyborach 30 sierpnia LDP z pewnością utraci sporą część posiadanych mandatów, jednak najbardziej ucierpią nie ci, co powinni, lecz reformatorzy. Stara gwardia ma ugruntowane źródła finansowania (w Japonii, tak jak w USA, politycy sami płacą za swoją kampanię). A choć partia opozycyjna jest dziś silniejsza niż kiedykolwiek w historii, to zdaniem obserwatorów może się łatwo rozpaść, gdyż jest zlepkiem frakcji o niespójnych interesach. Inni zaś wieszczą rozpad LDP i powstanie na bazie obu ugrupowań nowej superpartii. Wszystko to pachnie ulubioną grą Japończyków: grą pozorów.

Śródtytuły w tekście to japońskie przysłowia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2009